Stan środowiska
Tytułem wstępu, refleksja nad środowiskiem naturalnym. Studiując w Europie czy Stanach żyjemy jakby w bańce - o świecie poza nią uczymy się z telewizji, prasy, Internetu. Wszystko to, co dla nas jest odległe i jakieś abstrakcyjne, tu staje się rzeczywistością. No bo jak uwierzyć w degradację środowiska, skoro lasy na Starym Kontynencie stoją, jak stały? Jak uwierzyć w problem odpadów, skoro w Europie wszystkie leżą grzecznie na wysypiskach?
Wszystkie produkty uboczne naszego rozwoju gospodarczego lądują właśnie tam. W Malezji i Indonezji bez przerwy płoną lasy tropikalne, wypalane pod uprawę palmy olejowej. Chmura dymu czasem zasnuwa cały region, w 2016 roku mieszkańcy Singapuru musieli chodzić w maskach przez kilka miesięcy. Plaże na Bali, jedne z najpiękniejszych na świecie, co roku w porze monsunu są zasypywane tonami śmieci z Oceanu Indyjskiego. Woda w Zatoce Ha Long w Wietnamie, uznawanej za jeden z Siedmiu Cudów Natury, śmierdzi ropą wyciekającą z przestarzałych statków wycieczkowych.
Na moich zdjęciach nie zobaczycie ani płonących lasów, ani smogu ani plam ropy. Postaram się na nich pokazać to, co jest na tym kontynencie najpiękniejsze. Mimo to, lekcja o środowisku pozostaje jedną z najważniejszych wyniesionych z podróży. Mam nadzieję, że jeżeli kiedyś wrócę w ten region, to coś zmieni się na lepsze.
Daj się zaskoczyć
Często okazuje się, że miejsca, które planowaliśmy na wycieczce zobaczyć wcale nie są tymi, które będziemy najlepiej pamiętać. Dochodzę powoli do wniosku, że szczegółowe planowanie wyjazdów wakacyjnych nie ma większego sensu.
Podczas pobytu na wyspie Phuket w Tajlandii postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę statkiem. Głównym jej punktem było pływanie na kajakach oraz odwiedzenie Wyspy Jamesa Bonda – miejsca, gdzie kręcono jedną z części tej słynnej serii. Okazało się, że wyspa ta wcale nie była najciekawszym punktem wycieczki. Przewodnik na naszym statku (wybranym przez nas poniekąd losowo) znał pewne miejsce na innej wyspie, gdzie o konkretnej porze dnia pływy morskie pozwalają wpłynąć skalnym tunelem do wnętrza wyspy. Tak też się stało: wsiedliśmy na dmuchane kajaki, na których wpłynęliśmy w skalną szczelinę – szeroką i wysoką może na metr. Po około stu metrach w ciemności znaleźliśmy się na płytkim słonym jeziorku wśród skał i dżungli po drugiej stronie klifu. Wszystkim zaparło dech w piersiach, nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Piękna tego miejsca nie dało się uchwycić na żadnym zdjęciu. W Zatoce Phang Nga (gdzie znajduje się Wyspa Jamesa Bonda) jest mnóstwo takich magicznych miejsc. To, czy uda nam się na nie trafić zależy często od szczęścia i znalezienia odpowiedniego przewodnika.
Jak przejść przez ulicę
Poruszanie się pieszo po miastach Azji Południowo-wschodniej wymagało ode mnie wyzbycia się wszelkich przyzwyczajeń z Polski. Podczas, gdy od przedszkola uczono mnie, aby zawsze rozglądać się przed wejściem na jezdnię, w Azji ta reguła okazała się zupełnie zbędna. Sygnalizacja świetlna również zdawała się być jedynie sugestią dla nadjeżdżających aut. Istnieje jedna obowiązująca zasada dla pieszych: idź przed siebie. Nie zwalniaj, nie biegnij, po prostu idź w ściśle określonym kierunku. Niezależnie od ilości pasów i natężenia ruchu ta reguła zdaje się sprawdzać. Kierowcy są po prostu przyzwyczajeni do dopasowywania swojej prędkości tak, aby płynnie omijać chodzących w poprzek pieszych.
W moim osobistym rankingu najbardziej zwariowanego ruchu ulicznego wygrywa miasto Hanoi, stolica Wietnamu. 8 milionów ludzi i 5 milionów skuterów, które mogą pojawić się znikąd w każdym momencie. Dosłownie w każdym. Widziałem skutery wyjeżdżające na chodnik z wąskich przejść na zaplecze prosto na pieszych, jak i również te jadące pod prąd jednokierunkową ulicą, bądź pędzące po chodniku. Przechodzenie przez ulicę było swoistą próbą charakteru pomiędzy mną, a ich kierowcami. Ze zwalnianiem czekali do ostatniej chwili.
Mimo tych trudnych doświadczeń kusi mnie, aby następnym razem znaleźć się po ich stronie. Wypożyczenie takiego skutera daje w wielu miejscach w Azji bardzo duże możliwości zwiedzania okolicy. Czasem dotarcie w ciekawe miejsca jest prawie niemożliwe bez wypożyczenia jednośladu. Tak było na indonezyjskiej wyspie Karimunjawa. Jechałem właśnie na tyle skutera z moim kolegą, gdy powiedziałem mu, że przed moim następnym wyjazdem do Azji nauczę się porządnie jeździć na skuterze. Odpowiedział mi, że najlepiej zacząć w takim razie od razu. Po krótkim instruktażu pojechaliśmy dalej, już ze mną za kierownicą, z jedynej wioski na wyspie ku plażom.
Postaw na ludzi
Podróżowanie po kosztach ma swoje wady i zalety. Z jednej strony czasem jest niewygodnie, gorąco, brakuje klimatyzacji. Z drugiej strony pozwala to na poznanie wspaniałych ludzi, zarówno „backpackersów” z Europy i Ameryki, jak i fascynujących „lokalsów” . Obsługa hosteli, kierowcy tuk-tuków, przewodnicy czy taksówkarze to często fascynujące osoby, pełne entuzjazmu, energii i bardzo otwarte na poznawanie nowych ludzi. Chętnie opowiadają o sobie, jeżeli znajdą takich, którzy chcą słuchać i nie boją się pytać.
W styczniu zwiedzałem z kolegą starożytne miasto Angkor ze świątynią Angkor Wat w Kambodży. Z uwagi na duże odległości, przez 3 dni jeździliśmy tuk-tukiem po ogromnym kompleksie archeologicznym. Woził nas codziennie ten sam kierowca Pierwszego dnia usilnie prosił nas, byśmy wynajęli go na cały nasz pobyt. Okazał się bardzo miłym człowiekiem, znał podstawy angielskiego i po trzech dniach całkiem fajnie nam się rozmawiało. Opowiedział nam, że języka nauczył się od turystów, od kilku lat wozi ich swoim tuk-tukiem. Każdego dnia zapamiętuje i zapisuje sobie nowe słowa. Gdy w jego prowincji, położonej kilkadziesiąt kilometrów od Angkoru nie mógł znaleźć pracy, kupił tuk-tuka na kredyt, którego po dziś dzień nie spłacił. Zarabia na to, aby go spłacić, marzy mu się, by stać go było na lekcje angielskiego dla swojej córki.
Lecimy teraz 2500 kilometrów na południe. Poszukiwania tanich noclegów w indonezyjskim mieście Yogyakarta zaprowadziły nas do hostelu kierowanego przez kilku artystów-przyjaciół. Było to istne coś z niczego: prysznic zrobiony z podziurawionego wiadra, kanapy z europalet, a w dodatku przechadzające się wszędzie koty. Ściany pokrywały graffiti: właściciele oferują darmowy nocleg artystom w zamian za pomalowanie kawałka ściany. Tym, którzy zostają dłużej i dadzą się poznać lepiej oferują wycieczki w swoje ulubione miejsca. Wypady takie nie są dostępne tak po prostu z ulicy, można się na nie zapisać tylko po uprzednim poznaniu właścicieli.
Wracamy na północ, do rejonu Sapa w północnym Wietnamie. Loi gości nas w swoim pensjonacie, który prowadzi ze swoją żoną w górskiej wiosce Ta Van. Za dnia oprowadza nas wśród tarasów ryżowych po okolicy, wieczorem jego żona przygotowuje dla nas tzw. „hotpot” – garnek z zupą na małym palniku, do którego sami wrzucamy mięso, warzywa, tofu i makaron ryżowy. To tam wypiłem najlepszą herbatę z trawy cytrynowej oraz zjadłem najlepszą zupę „pho” – charakterystyczną właśnie dla Wietnamu. Podczas wędrówki Loi pokazuje nam zdjęcia z ich wesela z zeszłego roku. Po ślubie wynajęli dom w Ta Van i przerobili na pensjonat. Loi był kiedyś kucharzem w jednym z hoteli w Sapa, po kilkunastu latach postanowił sam przyjmować gości, zna okolicę jak własną kieszeń. Pokazał nam wiele rzeczy, o których bez niego nigdy byśmy się nie dowiedzieli.
Spotykanie lokalnych mieszkańców jest zawsze ciekawym doświadczeniem w podróży, zwłaszcza przypadkowe. Ruszamy do Chin, a konkretnie do Pekinu, gdzie dwukrotnie zostałem zagadnięty przez Chińczyków bez żadnego powodu.
- Dzień dobry, czy jesteś może Holendrem? – wpatrzony w Zakazane Miasto usłyszałem damski głos za sobą.
- Nie, a dlaczego Pani pyta?
- Bo jesteś taki wysoki, że pomyślałam, że musisz być Holendrem – w tym momencie kobieta około czterdziestki roześmiała się.
- Nie jestem Polakiem – odpowiedziałem.
- Naprawdę? Byłam w Polsce 3 lata temu na targach! Jestem menadżerem sprzedaży w fabryce śrubek w Pekinie i sprzedawaliśmy tam swoje produkty. Nie wiedziałam, że w Polsce też jecie pierogi! Może pójdziemy się czegoś napić i pogadamy? – zaproponowała.
Ta rozmowa może się wydawać absurdalna, ale naprawdę się wydarzyła. Uwierzcie lub nie, ale 5 minut później poszliśmy na lunch z nieznajomą nam kobietą. Nie chciała od nas żadnych pieniędzy, chciała jedynie poćwiczyć swój angielski. Podobno prywatne lekcje w Pekinie kosztują nawet kilkaset złotych za godzinę, podczas gdy wtedy mogła pogadać z nami za darmo. Takie i różne inne zabawne sytuacje kompletnie zmieniły moje mniemanie o Chinach i Chińczykach. Można powiedzieć, że podróże kształcą… kiedy ktoś chce się kształcić i otworzy się na innych.
Ostrzeżenie przed chorobą
Mam nadzieję, że te kilka wspomnień Was zaciekawiło i może nawet zachęciło do wyjazdu. Na koniec chcę Was jednak ostrzec przed chorobą, która w Azji dotknęła także i mnie. Jest to szczególna dolegliwość dotykająca jedynie turystów, i to zwykle tych, którzy do jakiegoś kraju jadą po raz pierwszy. Nazwano ją „traveloza” i w skrajnych przypadkach prowadzi do manii odwiedzania jak największej ilości miejsc.
Jeżeli planujesz, na przykład, zwiedzić siedem miast w ciągu pięciodniowego urlopu, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że właśnie ją masz. Ja też wpadałem niekiedy w tą pułapkę, chcąc z moich wyjazdów „wycisnąć” jak najwięcej. Chyba największą lekcją z tych kilku miesięcy jest właśnie to, że zwykle nie warto. Świat jest piękny, ale zobaczyć go całego się nie da. Życzę Wam więc, aby Wasze tegoroczne wakacje były wolniejsze. A sobie życzę, żeby nie były zbyt upalne, bo gorąca mam już dość.
Autor: Adam Małagowski
Czytaj też:
Z wizytą w Mieście Lwa, czyli studia w Singapurze, cz. I