Polubić nowy dom (i nie przestać go lubić)
(Pod związkiem wyrazowym „nowy dom” mowa tu nie tylko o samym mieszkaniu, ale i o całej otaczającej okolicy)
Z moich osobistych doświadczeń wynika, że na początku nie ma z tym najmniejszych problemów. W końcu jesteśmy w tym wymarzonym miejscu, na tych wymarzonych studiach! Co tu może się nie podobać?! Jednak z czasem początkowy efekt „wow” gdzieś się wytraca. Zaczynamy zauważać niedoskonałości w otaczającej nas rzeczywistości. Drażnią nas zagraniczne normy kulturowe, obce procedury biurokratyczne, nieznane akcenty a nawet pączki z wielką dziurą po środku zamiast nadzienia. W takich momentach warto przypomnieć sobie, co z początku nas tak urzekało i sprawdzić, czy nadal to nam się podoba.
Jeśli nie, znaleźć nowe rzeczy, za które można dane miejsce lubić i uważać za piękne. Osobiście sądzę, że dopóki nie mieszkamy w więzieniu, wszędzie można znaleźć coś do lubienia. A to jest jednym z najważniejszych i najczęściej pomijanych kroków, jakie można podjąć, by zacząć uważać nowe miejsce za swój drugi dom.
Zwierzątka prawdziwe lub nie
Może się to wydawać infantylne, ale jestem pewna, że wielu zdziwiłoby się, ilu zagranicznych studentów ma w swoim pokoju jakąś maskotkę. A przecież przytulenie pluszaka to coś, co tak często nam pomagało, gdy byliśmy młodsi i jak na mój gust wciąż całkiem nieźle działa w okolicach dwudziestego roku życia. Nie mam pojęcia, czy stoją za tym endorfiny, odruch warunkowy czy jakaś inna magia ludzkiego mózgu – najważniejsze, że działa. To samo dotyczy wszystkich innych „swojskich” klamotów, które można przywieźć z domu do akademika – zdjęć, plakatów, kocyków – rzecz drugorzędna, dlaczego nam z nimi tak dobrze, przede wszystkim to mieć coś takiego u siebie w pokoju.
Dobrym pomysłem jest też poszukanie okazji do poprzebywania z prawdziwymi zwierzętami. (Zdaję sobie sprawę, że nie każdy tak jak ja miał zwierzęta w domu i w związku z tym nie każdy też będzie tęsknił za takim kontaktem, a tym bardziej nie każdemu będzie on przypominał dom). Na przykład Uniwersytet Edynburski oferuje spotkania z lamami, które co jakiś czas przyprowadzane są do akademików lub na główny kampus. Spotkań z psami też nie brakuje – wystarczy rozejrzeć się trochę w Internecie lub na portalach społecznościowych. Ewentualnie można też pójść do kociej lub psiej kawiarni. W takim wypadku trzeba jednak pamiętać, żeby sprawdzić, czy dany lokal nie podaje zwierzętom środków uspokajających tylko po to, by pupile były bardziej dostępne dla klientów.
Linia ratunkowa do babci i inne linie ratunkowe…
Pierwszej części tego punktu chyba nie muszę zbyt szczegółowo tłumaczyć. W końcu kto nigdy nie zadzwonił do babci, kiedy działa mu się krzywda i było smutno i źle? Telefon mojej babci na przykład w pierwszych miesiącach studiów dzwonił aż nazbyt często, i to o dziwacznych porach dnia (a nawet nocy). Oczywiście babcia nie musi być tą osobą, do której się dzwoni, gdy tęskni się za domem. Mogą to być rodzice, rodzeństwo, dziadek, ciotka czy wujek – nie ma to najmniejszego znaczenia, dopóki jest ktoś, kto „pożyczy nam swoje uszy” i posłucha, co komu leży na sercu.
Dodatkowo, gdy sobie nie radzimy, możemy poszukać pomocy na miejscu. Na wielu uniwersytetach każdemu studentowi przydzielany jest „personal tutor” (osobisty mentor, na przykład wykładowca lub specjalista ze studiowanej dziedziny wiedzy), którego zadaniem jest udzielanie nam wszelkiego rodzaju pomocy, nie tylko tej akademickiej. Oprócz tego na każdym uniwerku jest też coś w rodzaju „miejsca porad” (ang. advice place) lub dom kapelana (ang. chaplaincy), gdzie można zwrócić się o pomoc, gdy jest z nami źle. Niejednokrotnie istnieje bariera, żeby z czegoś takiego skorzystać – w końcu wielu z nas przed wyjazdem na studia mogło jedynie liczyć na pomoc szkolnego pedagoga lub wychowawcy, do których w naszej kulturze idzie się raczej w ostateczności. Nie można jednak swoich smutków kisić w zupełnej samotności, dlatego dobrze jest pójść po pomoc do miejsc specjalnie do tego stworzonych.
Polski sklep lub polska półka w Tesco
Na wyspach jest tylu emigrantów z Polski, że nie tak trudno znaleźć polskie produkty spożywcze, przynajmniej w większych miastach. Zwykle natknąć się można na nie w małych sklepikach prowadzonych przez przyjezdnych Polaków (zawsze niezmiernie mnie śmieszy, że polędwicę sopocką lub Delicje można kupić w funtach).
Zdarza się też, że takie supermarkety jak Tesco zainwestują w kilka półek z polskimi produktami, gdy zorientują się, że Ptasie Mleczko znika z nich w ciągu godziny. Rzecz jasna, nie każdy ma tyle szczęścia, żeby mieszkać w miejscu, gdzie prowadzone są Polskie sklepy, ale jeśli tak, to trzeba korzystać! Lepsze samopoczucie niemal gwarantowane :)
Zająć się… dosłownie czymkolwiek
Jeśli naprawdę bardzo tęsknimy się za domem, trudno nam przestać o nim myśleć. Wracamy wtedy we wspomnieniach do wszystkiego, co z niego znamy. Czasem sama jestem przerażona, ile szczegółów pamiętam w momencie największej tęsknoty – zapach szalika mamy, szorstkość dywanu z salonu albo smak lodów z Biedronki z czasów, gdy babcia dawała 2 złote na coś słodkiego… W takich chwilach nawet zjedzenie suchej krakowskiej z polskiego sklepu i przytulenie misia niewiele daje.
Jednym z lepszych sposobów na tego rodzaju dołki jest… zaprzątnięcie sobie głowy innymi rzeczami. Zaangażowanie się w koła studenckie, zorganizowanie wypadu na miasto z przyjaciółmi, zajęcie się swoim hobby czy napisanie eseju na wczoraj – jeśli cokolwiek z tego sprawi, że wasza uwaga skupi się na tym, co dzieję się w waszym życiu tu i teraz, sukces osiągnięty.
Pamiętać o sobie
Często dzieje się tak: przyjeżdżamy do nowego miejsca i robimy wszystko, by się zaaklimatyzować. Zaczynamy używać miejscowego slangu, chodzimy w popularne miejsca i robimy popularne rzeczy, krótko mówiąc – staramy się „podążać za tłumem”. To normalny mechanizm, bardzo praktyczny i pragmatyczny, który pozwala poczuć lokalny klimat i zrozumieć miejscowych. Tylko, że w tej nierzadko desperackiej pogoni za tym, by być „tak jak wszyscy tutaj” łatwo straci się gdzieś samego siebie. A to, jak tylko przeżyjemy mniejszą lub większą porażkę wpasowania się w lokalną społeczność przynosi jeszcze większą destabilizację – bo nie jesteśmy już do końca tymi, którymi byliśmy wcześniej, ale też nie jesteśmy i nigdy nie będziemy do końca jak miejscowi (i dzięki Bogu - czasem chciałoby mi się powiedzieć).
Stąd nie wolno zapominać o tym, kim się było i co się lubiło zanim zdecydowało się wyjechać. Jeśli ktoś lubił sobie w wolnym czasie porysować, dlaczego to nagle porzucać? Bo nikt inny zdaje się nie podzielać tej pasji? A może wystarczy zorganizować inaczej czas, kupić ołówki i zapisać się do klubu artystycznego na uniwersytecie? Podkreślę to jeszcze raz - jakkolwiek nudno i frazesowo to brzmi - naprawdę nie warto zapominać o swoim „starym” sobie. Będąc w obcym kraju najcenniejszą rzeczą, jaką można stracić nie jest portfel czy klucz do mieszkania, tylko własna osobowość.
Założyć rodzinę
Skoro przez parę miesięcy nie można wrócić do rodziny, to dlaczego by nie założyć nowej?
Na niby, rzecz jasna! (Już widziałam jak twarze niektórych czytelników wykrzywiły się w nadludzkim zdumieniu). Możliwości jest kilka: a) naszą nową „rodziną” może się stać grono bliskich przyjaciół, b) możemy dołączyć do lub stworzyć Academic Family („rodzinę akademicką”) lub c) stać się rodziną z osobami, z którymi wynajmujemy mieszkanie.
Opcja a) - przyjaciele
Większość z nas robi to dość instynktownie i wcale nie trzeba tego nazywać rodziną. Chodzi jedynie o to, by aktywnie utrzymywać i umacniać więzy w takiej paczce przyjaciół tak, aby każdy czuł się w niej wspierany i doceniany.
Opcja b) – rodzina akademicka
Rodzina akademicka to swego rodzaju program, w którym studenci ze starszych lat (czyli rodzice) dobierają się parami i „adoptują” studentów z pierwszego roku (dzieci). W ten sposób powstaje unikatowa rodzina, w której starsi studenci dzielą się swoim doświadczeniem z młodszymi. Często związane są z tym różne śmieszne rytuały, na przykład ceremonia ślubu lub „Noc adopcyjna” (ang. adoption night), podczas której dzieci podejmują się szeregu wyzwań, by stać się pełnoprawnymi członkami rodziny.
Opcja c) – rodzina z mieszkania
Wynajmując mieszkanie w kilka osób trzeba dołożyć wszelkich starań, by nie stać się obcymi sobie ludźmi, którzy ledwo mówią sobie „cześć” w drzwiach. Najprościej jest to zrobić, próbując odtworzyć własny rodzinny dom, na przykład kupując wspólne produkty spożywcze, robiąc tabelkę z obowiązkami domowymi lub wieszając tabliczkę na zabawne cytaty domowników. W ten sposób atmosfera się trochę rozluźni, a my sami damy radę tęsknić za domem w Polsce troszkę mniej.
Polish Society
Polish Society, czyli „Klub Polski”, to swego rodzaju stowarzyszenie studenckie, które funkcjonuje na wielu uniwersytetach brytyjskich i nie tylko. Z reguły należą do niego Polacy i osoby, które w jakiś sposób związane są z naszym krajem, lub po prostu się nim interesują. Działalność takich towarzystw jest bardzo szeroka i zależy od miejsca oraz komitetu wybranego na dany rok akademicki. Typowymi wydarzeniami organizowanymi przez członków są obchody polskich świąt (na przykład Andrzejki, Tłusty Czwartek, Dzień Niepodległości), wieczorki filmowe (lub alkoholowe…), wyjścia na łyżwy, zajęcia z języka polskiego - wymieniać by można jeszcze długo! Pozostaje jednak faktem, że udzielanie się w jednym z takich towarzystw polskich daje niezwykłą okazję pobycia „wśród swoich”, porozmawiania po polsku i niejednokrotnie poczucia się jak w domu.
Wiadomo, że najlepszym lekarstwem na tęsknotę za domem jest do niego wrócić. Rzadko jednak się da. Dlatego tak ważna jest świadomość tego, co można zrobić, żeby wyjść, choć częściowo, z takiej „studenckiej nostalgii”.
Wioletta Borkowska/MBChB, University of Edinburgh