Radziecka ofensywa w styczniu 1945 roku spowodowała, że pierścień wojsk wokół Gdańska i Gdyni zaciskał się coraz mocniej. Dla uciekinierów z Prus Wschodnich i rannych żołnierzy Wehrmachtu jedną z ostatnich szans ucieczki stanowiły szlaki morskie. Statki pasażerskie, towarowe i marynarki wojennej nieustannie służyły do ewakuacji. Nie była to droga bezpieczna.
W styczniu 1945 roku na redach Gdańska i Gdyni stało kilka dużych niemieckich statków pasażerskich. Transportowce oczekiwały na zezwolenie podniesienia kotwicy i opuszczenia wód Zatoki Gdańskiej. Miały wytyczone kursy na Lubekę oraz inne porty zachodniego Bałtyku, które znajdowały się jeszcze poza bezpośrednim zasięgiem frontowych działań. Wobec szybko zbliżających się oddziałów Armii Czerwonej, sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna.
Tłumy oszalałych ze strachu ludzi bezustannie napierały na porty. Niemiecka żandarmeria i policja nie mogły poradzić sobie z sytuacją. Jedna z mieszkanek Pilawy tak wspomina tamte chwile: „Płacono niewiarygodnie wysokie sumy za zaświadczenie ewakuacyjne lub kartę okrętową. Korupcja była powszechna. Kobiety próbowały przemycać na statki synów i mężów. Przebierały ich we własne stroje, chowały w kufrach i skrzyniach. Nie zawsze wybiegi te kończyły się pomyślnie. Tereny portów i pokłady statków kontrolowane były przez patrole SS, które wyłapywały dezerterów i mężczyzn nadających się do Volkssturmu”.
Większość statków i okrętów przeładowana była do granic wytrzymałości. Wszędzie tam, gdzie wygospodarowano kawałek wolnego kąta, lokowano uciekinierów i rannych żołnierzy. „Wraz z sąsiadką dostałam miejsce w kajucie – wspomina pani Łucja, mieszkanka Gdyni, której cudem udało się przeżyć tragedię »Gustloffa«. W ewidencję wpisano tylko mnie i ją, a przecież była z nami trójka dzieci. Oficjalnie na »Gustloffie« zginęło ponad 6 tysięcy ludzi, ale liczba ta jest z pewnością mocno zaniżona. Dzieci poniżej pięciu lat, a nawet starsze, nie były rejestrowane. Widziałam ponadto, że mnóstwo ludzi wchodziło przez trap dla obsługi. Byli to odwiedzający, goście załogi, zaopatrzeniowcy. Wielu z nich miało ze sobą bagaż. Wszyscy wiedzieli, że dużo osób wchodziło na pokład, bo załatwili sobie przepustki »na czarno«”.
Willi Johen, były żołnierz II U-boot Lehr Divison (2 szkolny dywizjon okrętów podwodnych), mieszkający na Żuławach, tak wspomina tamte dni: „Wraz ze szkołą miałem być ewakuowany w głąb Rzeszy. Z nami płynęły tysiące uchodźców z Prus Wschodnich i Pomorza Gdańskiego. Niezliczone rzesze ludzi tłoczyły się na wszystkich pokładach. Każdy metr kwadratowy statku zajęty był przez osoby cywilne. Jednak na ich twarzach widać było radość, że zdołali wyrwać się z piekła. Sądzę, iż wielu z nich musiało zapłacić fortunę, aby dostać chociażby najskromniejsze miejsce”.
***
Motorowy statek pasażerski „Wilhelm Gustloff”, zwodowany 5 maja 1937 roku, należał do organizacji „Kraft durch Freude”. Jego pojemność wynosiła ponad 25 tysięcy BRT, długość 208,5 metra, a szerokość 23,5 metra. 1 września 1939 roku został wcielony do niemieckiej marynarki wojennej jako jednostka pomocnicza w Hamburgu, a później pływał jako okręt szpital. Od listopada 1940 do 1945 roku pełnił rolę pływających koszar dla II U-boot Lehr Division (2 szkolnego dywizjonu okrętów podwodnych). 21 stycznia 1945 roku dowódca „Wilhelma Gustloffa” otrzymał rozkaz przeprowadzenia operacji „Hanibal”, tj. przeniesienia II ULD do jednego z portów w zachodniej części Morza Bałtyckiego. Jednocześnie polecono, by przyjąć na pokład uchodźców. |
Do opuszczenia Zatoki Gdańskiej szykowały się dwa duże transportowce, służące jako baza szkoleniowa II ULD. Na burcie jednego z nich wielkimi gotyckimi literami umieszczony był napis „Wilhelm Gustloff” (patronem statku był nazistowski działacz, który zginął w zamachu), druga jednostka nosiła nazwę „Hansa”. 30 stycznia 1945 roku (wtorek) o godzinie 15., cztery jednostki podniosły kotwice w gdyńskim porcie i powoli ruszyły ku ujściu Zatoki Gdańskiej. Portem docelowym był Flensburg. Niespodziewanie na wysokości Helu „Hansa” zastopowała. Trzy pozostałe jednostki również zatrzymały się. Okazało się, że nastąpiła awaria układu sterowniczego. Specjaliści bezskutecznie próbowali usunąć uszkodzenie na pełnym morzu. Wezwano holowniki, które sprowadziły transportowiec z powrotem do portu. Po kilku dniach szczęśliwie dotarł do Kolonii.
Tymczasem „Wilhelm Gustloff” po raz kolejny podniósł kotwicę i ruszył wcześniej obranym kursem. Po wyjściu na pełne morze, jeden z okrętów osłony zasygnalizował, że w panujących warunkach atmosferycznych nie jest w stanie kontynuować rejsu i zawrócił do Gdyni. W konwoju został „Gustloff” i okręt osłony „Löwe”. Na pełnym morzu pasażerowie „Wilhelma Gustloffa” odetchnęli z ulgą. Wydawało im się, że są już bezpieczni, poza zasięgiem radzieckiej armii. Mimo zakazu kapitana Fridricha Petersena, znaczna część uciekinierów położyła się do snu. „Kazano nam szczelnie zasłonić bulaje, statek miał iść w całkowitym zaciemnieniu – wspomina pani Łucja. Po kajutach chodzili marynarze i sprawdzali czy wszyscy mają włożone kamizelki. Nie wolno było ich zdejmować. Wykonałam polecenie, ale nie wszyscy posłuchali rozkazu kapitana. Wielu podłożyło sobie kamizelki pod głowę, by wygodniej było spać. Miałam źle włożoną kamizelkę, bo jeden z marynarzy poprawił mi ją mówiąc, że gdybym znalazła się w wodzie, to pływałabym do góry nogami. Dziecko miałam przy sobie przywiązane i choć miałam dla niego kamizelkę, to mu jej nie włożyłam, bo przecież mój synek miał zaledwie szesnaście miesięcy, potrzebował mojego ciepła. Nie mogłabym go przytulić, gdybyśmy oboje mieli włożone kamizelki”.
„Wilhelm Gustloff” po minięciu Rozewia prostym kursem podążał na zachód. Okręt nie zygzakował, co mogło uchronić go przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Na zewnątrz termometry wskazywały temperaturę minus 18 stopni Celsjusza, wiał silny porywisty wiatr, zapadł wczesny zimowy zmrok. Oba zaciemnione okręty powoli posuwały się naprzód. Mijały kolejne godziny. Na górnym pokładzie marynarze wachtowi przeczesywali wzrokiem morze, poszukując peryskopów wrogich okrętów podwodnych. Do dzisiaj nie zdołano wyjaśnić, dlaczego radiotelegrafista z „Gustloffa” nie odebrał sygnału ostrzegawczego, że okręt znalazł się w strefie działania radzieckiego okrętu podwodnego.
Tym okrętem był „S-13”, dowodzony przez kapitana III rangi Aleksandra Marinesko, który 11 stycznia 1945 roku opuścił tymczasową bazę w Turku i wypłynął w rejs patrolowy. Dziewiętnaście dni później zajął pozycję bojową w rejonie Półwyspu Helskiego, niedaleko wyjścia z Zatoki Gdańskiej. Choć morze było wzburzone, kapitan Marinesko podjął decyzję, aby kontynuować patrol w pozycji półzanurzonej; kiosk okrętu znajdował się nad powierzchnią wody. O 19.10 stojący na wachcie sygnalista, mat A. I. Winogradow zauważył wychodzącą z Zatoki Gdańskiej dużą jednostkę z zaciemnionymi światłami pozycyjnymi i topowymi. Natychmiast zawiadomił dowódcę. Marinesko wydał rozkaz rozpoczęcia akcji bojowej. „S-13” wynurzył się całkowicie, bo tylko w takiej pozycji mógł wyprzedzić „Wilhelma Gustloffa”. O 21. zajął dogodną pozycję do ataku torpedowego. Kilka minut później z położenia nawodnego odpalono trzy śmiercionośne cygara. Odległość od celu wynosiła 400 metrów.
Kiedy okrętowe zegary wskazywały godzinę 21.03 silny wybuch wstrząsnął niemieckim kolosem. Wszyscy członkowie załogi i pasażerowie zerwali się na równe nogi. Po kilku sekundach nastąpiła kolejna eksplozja, a następnie trzeci wstrząs targnął okrętem. Podmuch gorącego powietrza przeleciał przez korytarze. Co to mogło być, torpedy czy miny? – pytali się nawzajem przerażeni ludzie. Marynarze kazali pasażerom ewakuować się na górne pokłady.
Tak tamte chwile relacjonuje Willi Johen: „O godzinie dziewiątej wieczorem wraz z kolegą zdaliśmy posterunek wartowniczy i labiryntem zaciemnionych korytarzy udaliśmy się do naszej kajuty, znajdującej się na górnym pokładzie z przodu statku. Nastawiliśmy wodę na herbatę, chcieliśmy przygotować sobie coś do zjedzenia. Ten moment pamiętam jak dziś. W lewą dłoń wziąłem bochenek chleba, w prawej trzymałem nóż. Właśnie miałem ukroić kromkę, gdy statkiem wstrząsnął pierwszy wybuch. Początkowo nie wyglądało to groźnie. Pomyślałem sobie, że może wpłynęliśmy na zastawioną przez Rosjan minę. Jednak po chwili nastąpiła druga eksplozja, a później trzecia. Po ostatnim wybuchu zgasło światło. Ludzie wpadli w panikę. Wszędzie słychać było krzyki i przekleństwa. Otworzyłem drzwi kajuty. Poczułem zapach spalenizny, smród trotylu. Nie widziałem dymu, ponieważ wszędzie panowała ciemność. Po chwili zajarzyły się małe lampki oświetlenia awaryjnego. Wraz z kolegą powoli zaczęliśmy się pakować”.
Pierwsza torpeda uderzyła w część dziobową, druga trafiła w basen, gdzie zakwaterowano 174 dziewczęta ze służby pomocniczej Kriegsmarine. Trzecie cygaro uderzyło w maszynownię. Silniki zostały unieruchomione. Radiotelegrafista Rudolf Lange rozpoczął nadawanie sygnału: < Statek „Wilhelm Gustloff”. Trzy trafienia torpedą. Tonie w pozycji 55.8 Nord i 17.39 Ost. Wzywa na ratunek. Na pokładzie 6000 ludzi >.
Wszystkie trafienia umieszczone były poniżej linii wodnej lewej burty. Przez trzy wielkie dziury do kadłuba okrętu wdzierały się tony wody. Los niemieckiego transportowca był już przesądzony. Część pasażerów zginęła już w momencie wybuchów. Każda z torped wyposażona była w głowicę bojową wypełnioną 350 kilogramami trotylu. Taka ilość materiału wybuchowego mogła rozerwać grube blachy pancernika. Poszycie statku pasażerskiego, którego przeznaczenie i konstrukcja nie były przystosowane do działań w warunkach bojowych, nie stanowiło żadnej osłony przed torpedami.
„Kiedy statek został trafiony, zrozumiałam że muszę jak najszybciej wydostać się na pokład – wspomina pani Łucja. Sąsiadka, dosłownie na moich oczach, osiwiała. To po prostu niewiarygodne, ale jej włosy zrobiły się białe jak śnieg. Gdybym tego nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym. Dostała jakiegoś obłędu, nie poznawała swojego starszego syna. Tuliła do siebie młodszego, a starszego odpychała. Próbowałam z nią rozmawiać, ale nie mogłam porozumieć się. Starszy zapytał mnie: »Dlaczego mama mnie nie chce?«. Odpowiedziałam mu, że jego mama jest chora. Już po wojnie dowiedziałam się, że morze wyrzuciło ciało starszego chłopaka na plażę, gdzie rozpoznała go siostra. Ludzie wpadli w panikę. Wszystkimi dostępnymi drogami ewakuacyjnymi próbowali dostać się na pokład łodziowy. Jednak nie wszyscy zdołali tam dotrzeć. Potężne eksplozje zdemolowały wnętrze transportowca. Wygięte ściany zaklinowały drzwi. Wielu ludzi zamkniętych w takich pułapkach poszło żywcem z okrętem na dno. Nikt nie pośpieszył im z pomocą. Zresztą, nie było żadnych szans, aby ich uratować”.
„Wszystko bezładnie porzucone. Moją jedyną myślą było: gdzie jest Günther – wspomina Ebbi Maydell, która wraz z synem przeżyła katastrofę. Pędziłam w kierunku przejścia, gdzie zapaliły się lampki awaryjne. Na korytarzach rozbrzmiewały wołania i krzyki. Nagle Günther wyrósł przede mną. [...] Jak tylko na to pozwalało ukośne położenie statku, szybko pobiegliśmy na pokład. Tam zgromadzili się ludzie i zaczęło się przeciskanie do łodzi ratunkowych. [...] Pod pokładem, gdzie zgromadziła się większość ludzi, jak mi później opowiadano, rozgrywały się potworności. Podczas próby dotarcia na pokład wielu zdeptano, ranni leżeli w przejściach w kałużach krwi. Dzieci płakały za matkami, zrozpaczone matki nawoływały swoje dzieci. W salach [kinowej i koncertowej] znajdowało się jeszcze wielu ludzi. Gdy statek przechylił się na bok, zostali wypchnięci w głębiny przez rozbite luki. [...] Od czasu do czasu rozbrzmiewały strzały. Oficerowie zabijali swoje żony, a później siebie. Czerwone sygnały alarmowe i rakiety wystrzeliwały w górę, aby przywołać pomoc statków i portów. Znajdowaliśmy się na wysokości Ustki, niedaleko pomorskiego wybrzeża”.
Pomimo śmiertelnych trafień okręt nadal szedł do przodu. Masy wody zalewały dziób, który coraz głębiej zanurzał się w ciemnej otchłani. Coraz głębiej i głębiej... Rufa kolosa podniosła się do góry. Ludzie ześlizgiwali się po oblodzonym pokładzie. Część łodzi ratunkowych udało się spuścić na wzburzone fale. Reszta była unieruchomiona, ponieważ brody lodu skuły dźwigi. Przy szalupach marynarze próbowali zaprowadzić porządek. Pierwszeństwo miały kobiety i dzieci. Jednak łodzi było za mało. Okręt nie był przygotowany do przewozu tak dużej liczby pasażerów.
Willi Johen wspomina: „Przednia część statku wyraźnie zapadała się pod wodę. W kajucie były duże prostokątne okna i kiedy zobaczyliśmy przez nie, że poziom morza znajduje się na naszej wysokości, zrozumieliśmy, iż musimy niezwłocznie ewakuować się. Włożyliśmy kamizelki ratunkowe, w rękach trzymaliśmy cały nasz żołnierski dobytek. Opuściliśmy kajutę przez okno. Wskoczyliśmy bezpośrednio do wody. Morze było lodowate. Wszędzie panowała ciemność. Ludzie wzywali pomocy, a nade mną wielki »Gustloff«, ogromna masa stali powoli była pochłaniania przez wodę. Któraś z fal odepchnęła mnie od statku, następna rzuciła z powrotem w stronę »Gustloffa«. Głową uderzyłem o jakiś metalowy przedmiot. Straciłem przytomność. Jak się później okazało, koledzy ze szkoły zauważyli mnie i wciągnęli na ponton. Wszyscy zostaliśmy wyłowieni przez torpedowiec »Löwe«.
Na powierzchni morza rozgrywały się dantejskie sceny. Panowała noc. Szalał sztorm. Padał śnieg. Ruchy fal przybierały na sile, wiał zimny wiatr. Między pędzącymi chmurami pojawił się blady księżyc. Nasz kuter szybko wypełnił się ludźmi, którzy w pośpiechu wdrapywali się na burtę, powodując zagrożenie przewrócenia się łodzi. Śnieg wewnątrz łodzi topniał bardzo szybko, wkrótce siedzieliśmy już prawie po kolana w wodzie. W podnieceniu nie czułem lodowatego zimna. Wielu ludzi, zwłaszcza kobiety dryfujące w wodzie, wciągano do łodzi, przez co do środka dostało się jeszcze więcej wody. Wiele postaci bezgłośnie przepływało obok nas, wisieli w kamizelkach ratunkowych i chyba już nie żyli. Po jakimś czasie w naszej łodzi wielu już też nie żyło. Wyciągnięte z morza kobiety i dzieci były tak słabe, że zsuwały się z ławki i topiły w wodzie. Mój sąsiad zauważył podczas wiosłowania, że nastąpił na coś miękkiego. Były to zwłoki dziecka, leżące u jego stóp twarzą do dołu. Byliśmy jednak tak otępiali i wyczerpani, że nic nas nie zdołało poruszyć – wspominał ocalały pasażer „Gustloffa”.
Przechył okrętu zwiększał się. Masa 27 tysięcy ton parła naprzód. Nagle transportowcem targnął kolejny wstrząs. Czyżby następna torpeda? Nie, to dziób kolosa uderzył w dno. Przy przeraźliwym akompaniamencie wyginających się stalowych blach poszycie okrętu na dziobie pękło, tak że dziób prawie oderwał się od kadłuba. Śródokręcie silnie przechyliło się na lewą stronę tam, gdzie uderzyły torpedy. Do kolejnych pomieszczeń wdzierały się masy lodowatej wody. Kajuta po kajucie, korytarz za korytarzem, woda powoli zalewała kolejne pomieszczenia. Kto się spóźnił, nieopatrznie wrócił po bagaże lub zgubił drogę na pokład, ginął. Wielu, bez wiary w ocalenie, spokojnie czekało swojej śmierci, patrząc nieobecnym wzrokiem na rozgrywające się wokół nich sceny. Okręt z wolna pogrążał się w mrocznej toni. Ludzie, którzy nie dostali się do szalup lub nie zdecydowali się na skok do wody, gromadzili się na wysoko uniesionej rufie. Tam czekali... Pod nimi tysiące ludzi walczyło, by utrzymać się na powierzchni wody. Po chwili oni sami znaleźli się między walczącymi o życie. „Wilhelm Gustloff” przez 63 minuty zmagał się z żywiołem, po czym na zawsze pogrążył się w lodowatej otchłani. Wraz z transportowcem tysiące ludzi znalazło swój grób na dnie Bałtyku.
Torpedowiec „Löwe” płynął przed „Wilhelmem Gustloffem”, po jego prawej stronie, osłaniając okręt od pełnego morza. Jednostka wysforowała się tak daleko, że w panujących ciemnościach i szalejącej śnieżycy nie zauważono storpedowania „Wilhelma Gustloffa”. Dopiero odebrany sygnał SOS uświadomił załodze, iż doszło do tragedii. Okręt natychmiast zawrócił i mimo grożącego mu ataku przystąpił do akcji ratowania rozbitków.
Ci, którzy nie byli ciepło ubrani i nie zostali natychmiast wyłowieni z wody, na skutek termicznego szoku, po paru minutach tracili życie. Temperatura wody wynosiła wówczas minus 2 stopnie Celsjusza. „Tak jak nigdy nie zauważyłam, by Niemcy byli religijni, tak wówczas widziałam, jak wzywali Boga – wspomina pani Łucja. Zewsząd było słychać: »Ojcze nasz«. Pamiętam, jak jeden z marynarzy pomógł mi przejść przez barierkę, jeszcze wówczas miałam synka przy sobie. Ocknęłam się na pontonie. Sama. Bez dziecka. Ponton był pełen rozbitków, ale co jakiś czas ktoś umierał z zimna. W końcu przy życiu zostałam tylko ja i jakiś starszy mężczyzna. Byłam wycieńczona, chciało mi się spać. Ten człowiek jednak mi nie pozwalał. »Rób co chcesz, śpiewaj, módl się, ale nie zasypiaj« – mówił. Straciłam przytomność. W końcu zostaliśmy wyłowieni przez jakiś okręt wojenny. Początkowo marynarze myśleli, że nie żyję, chcieli mnie zostawić, ale jeden z nich wyczuł u mnie słaby puls. Nieprzytomną wciągnęli mnie na pokład i odratowali”. Pani Łucja została wyciągnięta z pontonu bez obuwia. Nogi miała podrapane, rany były głębokie. Rozbitkowie, którzy tonęli, chwytali się czegokolwiek, by tylko ocalić życie.
Przepływający nieopodal katastrofy ciężki krążownik „Admirał Hipper”, mając na swym pokładzie ponad 3tysiące uciekinierów, nie zaryzykował podjęcia akcji ratowniczej. Dowódca okrętu nie chciał narażać jednostki na storpedowanie i zlecił zadanie wyławiania rozbitków towarzyszącemu mu niszczycielowi „T-36”. Do akcji przystąpił również trałowiec „M-341”, płynący z Królewca na zachód oraz statek „Gettingen”, który do swoich szalup wyłowił ostatnich utrzymujących się na wodzie rozbitków. Akcję zakończono o godzinie 3.30.
Łącznie uratowano od 902 do 1104 (źródła podają rozbieżne liczby) rozbitków. W czasie akcji ratowniczej na miejsce katastrofy przypłynęło kilka mniejszych jednostek Kriegsmarine, które rozpoczęły poszukiwania radzieckiego okrętu podwodnego. Po latach kapitan Marinesko wspominał: „Siedziałem na dnie, a nad naszymi głowami przeszła pierwsza fala okrętów. Zaczęło się polowanie. Tym razem role odwróciły się, z myśliwego stałem się zwierzyną. Dwanaście okrętów szalało nad naszymi głowami. Ruszyłem wolno i raz po raz stopowałem maszyny. Gdy szli do ataku, dawałem »całą naprzód« i uchylałem się od bomb. Rzucili na nas 12 serii po 20 bomb każda. Najgorsza była ostatnia seria, ale przetrzymaliśmy. Po kilku godzinach znów wróciłem na pozycję”.
***
Bardzo możliwe, że akcja pościgowa niemieckich jednostek Kriegsmarine przyczyniła się do wzrostu liczby ofiar. Nie wiadomo, ilu ludzi zginęło od wybuchów bomb głębinowych. W czasie II wojny światowej bomby te, ze względu na małą precyzję zrzutu, wypełnione były dużą masą materiału wybuchowego. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że jeżeli rozbitkowie znaleźli się kilkaset metrów od punktów zrzutu, ponieśli śmierć. Fale uderzeniowe ładunku podwodnego na nieosłonięte części ciała człowieka są tak potężne, że rozrywają tkanki układu krwionośnego, powodując zgon. Na akwenie, gdzie storpedowano „Wilhelma Gustloffa”, operował ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Okręt, obawiając się ataku, szybko przepłynął obok tonącego transportowca. Ile łodzi staranował? Ilu ludzi poniosło śmierć w jego śrubach?
Jeszcze przez kilkanaście dni po tragedii fale wyrzucały na brzeg setki ofiar katastrofy. Na plażach od Ustki po Władysławowo leżały ciała topielców. Zwłoki zbierano i transportowano do Gdyni, podobno do hali targowej, gdzie były identyfikowane i oddawane rodzinom.
Piotr Michalski
Pierwodruk: „30 Dni” 1/1999