PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Tragedia „Wilhelma Gustloffa”

Tragedia „Wilhelma Gustloffa”
21 stycznia 1945 roku dowódca „Wilhelma Gustloffa” otrzymał rozkaz przeprowadzenia operacji „Hanibal”, tj. przeniesienia II U-boot Lehr Division do jednego z portów w zachodniej części Morza Bałtyckiego. Jednocześnie polecono, by przyjąć na pokład uchodźców.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Podwodne zdjęcie wraku „Wilhelma Gustloffa”, widoczne litery „off”

Radziecka ofensywa w styczniu 1945 roku spowodowała, że pierścień wojsk wokół Gdańska i Gdyni zaci­skał się coraz mocniej. Dla uciekinierów z Prus Wschodnich i rannych żołnierzy Wehrmachtu jedną z ostatnich szans uciecz­ki stanowiły szlaki morskie. Statki pasażer­skie, towarowe i marynarki wojennej nieustannie służyły do ewakuacji. Nie była to droga bezpieczna.

W styczniu 1945 roku na redach Gdańska i Gdyni stało kilka dużych niemieckich stat­ków pasażerskich. Transportowce oczekiwa­ły na zezwolenie podniesienia kotwicy i opuszczenia wód Zatoki Gdańskiej. Miały wytyczone kursy na Lubekę oraz inne porty zachodniego Bałtyku, które znajdowały się jeszcze poza bezpośrednim zasięgiem fron­towych działań. Wobec szybko zbliżających się oddziałów Armii Czerwonej, sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna.

Tłumy oszalałych ze strachu ludzi bez­ustannie napierały na porty. Niemiecka żandarmeria i policja nie mogły poradzić sobie z sytuacją. Jedna z mieszkanek Pilawy tak wspomina tamte chwile: „Płacono niewiary­godnie wysokie sumy za zaświadczenie ewa­kuacyjne lub kartę okrętową. Korupcja by­ła powszechna. Kobiety próbowały przemy­cać na statki synów i mężów. Przebierały ich we własne stroje, chowały w kufrach i skrzyniach. Nie zawsze wybiegi te kończy­ły się pomyślnie. Tereny portów i pokłady statków kontrolowane były przez patrole SS, które wyłapywały dezerterów i męż­czyzn nadających się do Volkssturmu”.

Większość statków i okrętów przełado­wana była do granic wytrzymałości. Wszę­dzie tam, gdzie wygospodarowano kawałek wolnego kąta, lokowano uciekinierów i rannych żołnierzy. „Wraz z sąsiadką dostałam miejsce w kajucie – wspomina pani Łucja, mieszkanka Gdyni, której cudem udało się przeżyć tragedię »Gustloffa«. W ewidencję wpisano tylko mnie i ją, a przecież była z nami trójka dzieci. Oficjalnie na »Gustloffie« zginęło ponad 6 tysięcy ludzi, ale liczba ta jest z pewnością mocno zaniżona. Dzieci po­niżej pięciu lat, a nawet starsze, nie były re­jestrowane. Widziałam ponadto, że mnó­stwo ludzi wchodziło przez trap dla obsługi. Byli to odwiedzający, goście załogi, zaopa­trzeniowcy. Wielu z nich miało ze sobą bagaż. Wszyscy wiedzieli, że dużo osób wcho­dziło na pokład, bo załatwili sobie przepust­ki »na czarno«”.

Willi Johen, były żołnierz II U-boot Lehr Divison (2 szkolny dywizjon okrętów podwodnych), mieszkający na Żuła­wach, tak wspomina tamte dni: „Wraz ze szkołą miałem być ewakuowany w głąb Rze­szy. Z nami płynęły tysiące uchodźców z Prus Wschodnich i Pomorza Gdańskiego. Niezliczone rzesze ludzi tłoczyły się na wszystkich pokładach. Każdy metr kwadra­towy statku zajęty był przez osoby cywilne. Jednak na ich twarzach widać było radość, że zdołali wyrwać się z piekła. Sądzę, iż wie­lu z nich musiało zapłacić fortunę, aby do­stać chociażby najskromniejsze miejsce”.

***

Motorowy statek pasażerski „Wilhelm Gustloff”, zwodowany 5 maja 1937 roku, należał do organizacji „Kraft durch Freude”. Jego pojemność wynosiła ponad 25 tysięcy BRT, długość 208,5 metra, a szerokość 23,5 metra.

1 września 1939 roku został wcielony do niemieckiej marynarki wojennej jako jednostka pomocnicza w Hamburgu, a później pływał jako okręt szpital. Od listopada 1940 do 1945 roku pełnił rolę pływających koszar dla II U-boot Lehr Division (2 szkolnego dywizjonu okrętów podwodnych).

21 stycznia 1945 roku dowódca „Wilhelma Gustloffa” otrzymał rozkaz przeprowadzenia operacji „Hanibal”, tj. przeniesienia II ULD do jednego z portów w zachodniej części Morza Bałtyckiego. Jednocześnie polecono, by przyjąć na pokład uchodźców.

Do opuszczenia Zatoki Gdańskiej szyko­wały się dwa duże transportowce, służące jako baza szkoleniowa II ULD. Na burcie jednego z nich wielkimi gotyckimi literami umieszczony był napis „Wilhelm Gustloff” (patronem statku był nazistowski działacz, który zginął w zamachu), druga jed­nostka nosiła nazwę „Hansa”. 30 stycznia 1945 roku (wtorek) o godzinie 15., cztery jed­nostki podniosły kotwice w gdyńskim porcie i powoli ruszyły ku ujściu Zatoki Gdańskiej. Portem docelowym był Flensburg. Niespodziewanie na wyso­kości Helu „Hansa” zastopowała. Trzy pozo­stałe jednostki również zatrzymały się. Okazało się, że nastąpiła awaria układu sterowniczego. Specjaliści bezskutecznie pró­bowali usunąć uszkodzenie na pełnym mo­rzu. Wezwano holowniki, które sprowadziły transportowiec z powrotem do portu. Po kil­ku dniach szczęśliwie dotarł do Kolonii.

Tymczasem „Wilhelm Gustloff” po raz kolejny podniósł kotwicę i ruszył wcześniej obranym kursem. Po wyjściu na pełne mo­rze, jeden z okrętów osłony zasygnalizował, że w panujących warunkach atmosferycz­nych nie jest w stanie kontynuować rejsu i zawrócił do Gdyni. W konwoju został „Gu­stloff” i okręt osłony „Löwe”. Na pełnym morzu pasażerowie „Wilhelma Gustloffa” odetchnęli z ulgą. Wydawało im się, że są już bezpieczni, poza zasięgiem radzieckiej ar­mii. Mimo zakazu kapitana Fridricha Petersena, znaczna część uciekinierów położyła się do snu. „Kazano nam szczelnie zasłonić bulaje, statek miał iść w całkowitym zaciem­nieniu – wspomina pani Łucja. Po kaju­tach chodzili marynarze i sprawdzali czy wszyscy mają włożone kamizelki. Nie wol­no było ich zdejmować. Wykonałam polece­nie, ale nie wszyscy posłuchali rozkazu ka­pitana. Wielu podłożyło sobie kamizelki pod głowę, by wygodniej było spać. Miałam źle włożoną kamizelkę, bo jeden z maryna­rzy poprawił mi ją mówiąc, że gdybym zna­lazła się w wodzie, to pływałabym do góry nogami. Dziecko miałam przy sobie przy­wiązane i choć miałam dla niego kamizelkę, to mu jej nie włożyłam, bo przecież mój sy­nek miał zaledwie szesnaście miesięcy, potrzebował mojego ciepła. Nie mogłabym go przytulić, gdybyśmy oboje mieli włożone kamizelki”.

„Wilhelm Gustloff” po minięciu Rozewia prostym kursem podążał na zachód. Okręt nie zygzakował, co mogło uchronić go przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Na zewnątrz termometry wskazywały tem­peraturę minus 18 stopni Celsjusza, wiał silny porywisty wiatr, zapadł wczesny zi­mowy zmrok. Oba zaciemnione okręty po­woli posuwały się naprzód. Mijały kolejne godziny. Na górnym pokładzie marynarze wachtowi przeczesywali wzrokiem morze, poszukując peryskopów wrogich okrętów podwodnych. Do dzisiaj nie zdołano wyjaś­nić, dlaczego radiotelegrafista z „Gustloffa” nie odebrał sygnału ostrzegawczego, że okręt znalazł się w strefie działania radziec­kiego okrętu podwodnego.

Tym okrętem był „S-13”, dowodzony przez kapitana III rangi Aleksandra Marinesko, który 11 stycznia 1945 roku opuścił tymcza­sową bazę w Turku i wypłynął w rejs patro­lowy. Dziewiętnaście dni później zajął pozy­cję bojową w rejonie Półwyspu Helskiego, niedaleko wyjścia z Zatoki Gdańskiej. Choć morze było wzburzone, kapitan Marinesko pod­jął decyzję, aby kontynuować patrol w pozy­cji półzanurzonej; kiosk okrętu znajdował się nad powierzchnią wody. O 19.10 stojący na wachcie sygnalista, mat A. I. Winogradow zauważył wychodzącą z Zatoki Gdań­skiej dużą jednostkę z zaciemnionymi świa­tłami pozycyjnymi i topowymi. Natychmiast zawiadomił dowódcę. Marinesko wydał roz­kaz rozpoczęcia akcji bojowej. „S-13” wynu­rzył się całkowicie, bo tylko w takiej pozycji mógł wyprzedzić „Wilhelma Gustloffa”. O 21. zajął dogodną pozycję do ataku torpe­dowego. Kilka minut później z położenia nawodnego odpalono trzy śmiercionośne cy­gara. Odległość od celu wynosiła 400 me­trów.

Kiedy okrętowe zegary wskazywały go­dzinę 21.03 silny wybuch wstrząsnął niemieckim kolosem. Wszyscy członkowie zało­gi i pasażerowie zerwali się na równe nogi. Po kilku sekundach nastąpiła kolejna eks­plozja, a następnie trzeci wstrząs targnął okrętem. Podmuch gorącego powietrza przeleciał przez korytarze. Co to mogło być, torpedy czy miny? – pytali się nawzajem przerażeni ludzie. Marynarze kazali pasaże­rom ewakuować się na górne pokłady.

Tak tamte chwile relacjonuje Willi Johen: „O godzinie dziewiątej wieczorem wraz z kolegą zdaliśmy posterunek wartowniczy i labiryn­tem zaciemnionych korytarzy udaliśmy się do naszej kajuty, znajdującej się na górnym pokładzie z przodu statku. Nastawiliśmy wodę na herbatę, chcieliśmy przygotować sobie coś do zjedzenia. Ten moment pamię­tam jak dziś. W lewą dłoń wziąłem boche­nek chleba, w prawej trzymałem nóż. Wła­śnie miałem ukroić kromkę, gdy statkiem wstrząsnął pierwszy wybuch. Początkowo nie wyglądało to groźnie. Pomyślałem sobie, że może wpłynęliśmy na zastawioną przez Rosjan minę. Jednak po chwili nastąpiła druga eksplozja, a później trzecia. Po ostat­nim wybuchu zgasło światło. Ludzie wpadli w panikę. Wszędzie słychać było krzyki i przekleństwa. Otworzyłem drzwi kajuty. Poczułem zapach spalenizny, smród trotylu. Nie widziałem dymu, ponieważ wszędzie pa­nowała ciemność. Po chwili zajarzyły się małe lampki oświetlenia awaryjnego. Wraz z kolegą powoli zaczęliśmy się pakować”.

Zdjęcie podwodne, zarośnięty muszlami i wodorostami bulaj

Pierwsza torpeda uderzyła w część dzio­bową, druga trafiła w basen, gdzie zakwaterowano 174 dziewczęta ze służby pomocni­czej Kriegsmarine. Trzecie cygaro uderzyło w maszynownię. Silniki zostały unierucho­mione. Radiotelegrafista Rudolf Lange roz­począł nadawanie sygnału: < Statek „Wil­helm Gustloff”. Trzy trafienia torpedą. To­nie w pozycji 55.8 Nord i 17.39 Ost. Wzywa na ratunek. Na pokładzie 6000 ludzi >.

Wszystkie trafienia umieszczone były po­niżej linii wodnej lewej burty. Przez trzy wielkie dziury do kadłuba okrętu wdzierały się tony wody. Los niemieckiego transpor­towca był już przesądzony. Część pasażerów zginęła już w momencie wybuchów. Każda z torped wyposażona była w głowicę bojową wypełnioną 350 kilogramami trotylu. Taka ilość mate­riału wybuchowego mogła rozerwać grube blachy pancernika. Poszycie statku pasażer­skiego, którego przeznaczenie i konstrukcja nie były przystosowane do działań w warun­kach bojowych, nie stanowiło żadnej osłony przed torpedami.

„Kiedy statek został tra­fiony, zrozumiałam że muszę jak najszybciej wydostać się na pokład – wspomina pani Łucja. Sąsiadka, dosłownie na moich oczach, osiwiała. To po prostu niewiarygod­ne, ale jej włosy zrobiły się białe jak śnieg. Gdybym tego nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym. Dostała jakiegoś obłędu, nie poznawała swojego starszego syna. Tuli­ła do siebie młodszego, a starszego odpy­chała. Próbowałam z nią rozmawiać, ale nie mogłam porozumieć się. Starszy zapytał mnie: »Dlaczego mama mnie nie chce?«. Od­powiedziałam mu, że jego mama jest chora. Już po wojnie dowiedziałam się, że morze wyrzuciło ciało starszego chłopaka na plażę, gdzie rozpoznała go siostra. Ludzie wpadli w panikę. Wszystkimi do­stępnymi drogami ewakuacyjnymi próbo­wali dostać się na pokład łodziowy. Jednak nie wszyscy zdołali tam dotrzeć. Potężne eksplozje zdemolowały wnętrze transpor­towca. Wygięte ściany zaklinowały drzwi. Wielu ludzi zamkniętych w takich pułap­kach poszło żywcem z okrętem na dno. Nikt nie pośpieszył im z pomocą. Zresztą, nie było żadnych szans, aby ich uratować”.

„Wszystko bezładnie porzucone. Moją jedyną myślą było: gdzie jest Günther – wspomina Ebbi Maydell, która wraz z sy­nem przeżyła katastrofę. Pędziłam w kierunku przejścia, gdzie zapaliły się lampki awaryjne. Na korytarzach rozbrzmiewały wołania i krzyki. Nagle Günther wyrósł przede mną. [...] Jak tylko na to pozwalało ukośne położenie statku, szybko pobiegli­śmy na pokład. Tam zgromadzili się ludzie i zaczęło się przeciskanie do łodzi ratunko­wych. [...] Pod pokładem, gdzie zgromadzi­ła się większość ludzi, jak mi później opo­wiadano, rozgrywały się potworności. Podczas próby dotarcia na pokład wielu zdepta­no, ranni leżeli w przejściach w kałużach krwi. Dzieci płakały za matkami, zrozpa­czone matki nawoływały swoje dzieci. W sa­lach [kinowej i koncertowej] znajdowało się jeszcze wielu ludzi. Gdy statek przechylił się na bok, zostali wypchnięci w głębiny przez rozbite luki. [...] Od czasu do czasu rozbrzmiewały strzały. Oficerowie zabijali swoje żony, a później siebie. Czerwone sy­gnały alarmowe i rakiety wystrzeliwały w górę, aby przywołać pomoc statków i por­tów. Znajdowaliśmy się na wysokości Ustki, niedaleko pomorskiego wybrzeża”.

Pomimo śmiertelnych trafień okręt nadal szedł do przodu. Masy wody zalewały dziób, który coraz głębiej zanurzał się w ciemnej otchłani. Coraz głębiej i głębiej... Rufa kolosa podniosła się do góry. Ludzie ześlizgi­wali się po oblodzonym pokładzie. Część ło­dzi ratunkowych udało się spuścić na wzbu­rzone fale. Reszta była unieruchomiona, po­nieważ brody lodu skuły dźwigi. Przy szalu­pach marynarze próbowali zaprowadzić po­rządek. Pierwszeństwo miały kobiety i dzie­ci. Jednak łodzi było za mało. Okręt nie był przygotowany do przewozu tak dużej liczby pasażerów.

Willi Johen wspomina: „Przednia część statku wyraźnie zapa­dała się pod wodę. W kajucie były duże prostokątne okna i kie­dy zobaczyliśmy przez nie, że poziom morza znajduje się na naszej wysokości, zrozumie­liśmy, iż musimy niezwłocznie ewakuować się. Włożyliśmy kamizelki ratunkowe, w rę­kach trzymaliśmy cały nasz żołnierski do­bytek. Opuściliśmy kajutę przez okno. Wskoczyliśmy bezpośrednio do wody. Mo­rze było lodowate. Wszędzie panowała ciemność. Ludzie wzywali pomocy, a nade mną wielki »Gustloff«, ogromna masa stali powoli była pochłaniania przez wodę. Któ­raś z fal odepchnęła mnie od statku, następ­na rzuciła z powrotem w stronę »Gustloffa«. Głową uderzyłem o jakiś metalowy przed­miot. Straciłem przytomność. Jak się póź­niej okazało, koledzy ze szkoły zauważyli mnie i wciągnęli na ponton. Wszyscy zosta­liśmy wyłowieni przez torpedowiec »Löwe«.

Na powierzchni morza rozgrywały się dantejskie sceny. Panowała noc. Szalał sztorm. Padał śnieg. Ruchy fal przybierały na sile, wiał zimny wiatr. Między pędzącymi chmurami pojawił się blady księżyc. Nasz kuter szybko wypełnił się ludźmi, którzy w pośpiechu wdrapywali się na burtę, powo­dując zagrożenie przewrócenia się łodzi. Śnieg wewnątrz łodzi topniał bardzo szybko, wkrótce siedzieliśmy już prawie po kolana w wodzie. W podnieceniu nie czułem lo­dowatego zimna. Wielu ludzi, zwłaszcza ko­biety dryfujące w wodzie, wciągano do ło­dzi, przez co do środka dostało się jeszcze więcej wody. Wiele postaci bezgłośnie prze­pływało obok nas, wisieli w kamizelkach ra­tunkowych i chyba już nie żyli. Po jakimś czasie w naszej łodzi wielu już też nie żyło. Wyciągnięte z morza kobiety i dzieci były tak słabe, że zsuwały się z ławki i topiły w wodzie. Mój sąsiad zauważył podczas wiosłowania, że nastąpił na coś miękkiego. By­ły to zwłoki dziecka, leżące u jego stóp twa­rzą do dołu. Byliśmy jednak tak otępiali i wyczerpani, że nic nas nie zdołało poruszyć – wspominał ocalały pasażer „Gustloffa”.

Przechył okrętu zwiększał się. Masa 27 tysięcy ton parła naprzód. Nagle transportowcem targnął kolejny wstrząs. Czyżby następna torpeda? Nie, to dziób kolosa ude­rzył w dno. Przy przeraźliwym akompania­mencie wyginających się stalowych blach poszycie okrętu na dziobie pękło, tak że dziób prawie oderwał się od kadłuba. Śród­okręcie silnie przechyliło się na lewą stronę tam, gdzie uderzyły torpedy. Do kolejnych pomieszczeń wdzierały się masy lodowatej wody. Kajuta po kajucie, korytarz za kory­tarzem, woda powoli zalewała kolejne po­mieszczenia. Kto się spóźnił, nieopatrznie wrócił po bagaże lub zgubił drogę na po­kład, ginął. Wielu, bez wiary w ocalenie, spokojnie czekało swojej śmierci, patrząc nieobecnym wzrokiem na rozgrywające się wokół nich sceny. Okręt z wolna pogrążał się w mrocznej toni. Ludzie, którzy nie dostali się do szalup lub nie zdecydowali się na skok do wody, gromadzili się na wysoko uniesionej rufie. Tam czekali... Pod nimi tysiące lu­dzi walczyło, by utrzymać się na powierzch­ni wody. Po chwili oni sami znaleźli się między walczącymi o życie. „Wilhelm Gustloff” przez 63 minuty zmagał się z żywiołem, po czym na zawsze pogrążył się w lodowatej ot­chłani. Wraz z transportowcem tysiące ludzi znalazło swój grób na dnie Bałtyku.

Torpedowiec „Löwe” płynął przed „Wil­helmem Gustloffem”, po jego prawej stro­nie, osłaniając okręt od pełnego morza. Jed­nostka wysforowała się tak daleko, że w panujących ciemnościach i szalejącej śnieżycy nie zauważono storpedowania „Wilhelma Gustloffa”. Dopiero odebrany sygnał SOS uświadomił załodze, iż doszło do tragedii. Okręt natychmiast zawrócił i mimo grożące­go mu ataku przystąpił do akcji ratowania rozbitków.

Ci, którzy nie byli ciepło ubrani i nie zo­stali natychmiast wyłowieni z wody, na skutek termicznego szoku, po paru minutach tracili życie. Temperatura wody wynosiła wówczas minus 2 stopnie Celsjusza. „Tak jak ni­gdy nie zauważyłam, by Niemcy byli religij­ni, tak wówczas widziałam, jak wzywali Bo­ga – wspomina pani Łucja. Zewsząd było słychać: »Ojcze nasz«. Pamiętam, jak jeden z marynarzy pomógł mi przejść przez ba­rierkę, jeszcze wówczas miałam synka przy sobie. Ocknęłam się na pontonie. Sama. Bez dziecka. Ponton był pełen rozbitków, ale co jakiś czas ktoś umierał z zimna. W końcu przy życiu zostałam tylko ja i jakiś starszy mężczyzna. Byłam wycieńczona, chciało mi się spać. Ten człowiek jednak mi nie pozwa­lał. »Rób co chcesz, śpiewaj, módl się, ale nie zasypiaj« – mówił. Straciłam przytomność. W końcu zostaliśmy wyłowieni przez jakiś okręt wojenny. Początkowo marynarze myśleli, że nie żyję, chcieli mnie zostawić, ale jeden z nich wyczuł u mnie słaby puls. Nie­przytomną wciągnęli mnie na pokład i odra­towali”. Pani Łucja została wyciągnięta z pontonu bez obuwia. Nogi miała podrapa­ne, rany były głębokie. Rozbitkowie, którzy tonęli, chwytali się czegokolwiek, by tylko ocalić życie.

Przepływający nieopodal katastrofy cięż­ki krążownik „Admirał Hipper”, mając na swym pokładzie ponad 3tysiące uciekinierów, nie zaryzykował podjęcia akcji ratowniczej. Dowódca okrętu nie chciał narażać jednost­ki na storpedowanie i zlecił zadanie wyławiania rozbitków towarzyszącemu mu nisz­czycielowi „T-36”. Do akcji przystąpił rów­nież trałowiec „M-341”, płynący z Królewca na zachód oraz statek „Gettingen”, który do swoich szalup wyłowił ostatnich utrzymują­cych się na wodzie rozbitków. Akcję zakoń­czono o godzinie 3.30.

‘Gustloff’ był statkiem pasażerskim wysokiej klasy; gdy wyruszał w ostatni rejs, jego wnętrze z pewnością wyglądało inaczej

Łącznie uratowano od 902 do 1104 (źró­dła podają rozbieżne liczby) rozbitków. W czasie akcji ratowniczej na miejsce kata­strofy przypłynęło kilka mniejszych jednostek Kriegsmarine, które rozpoczęły poszu­kiwania radzieckiego okrętu podwodnego. Po latach kapitan Marinesko wspominał: „Siedziałem na dnie, a nad naszymi głowami przeszła pierwsza fala okrętów. Zaczęło się polowanie. Tym razem role odwróciły się, z myśliwego stałem się zwierzyną. Dwanaście okrę­tów szalało nad naszymi głowami. Ruszyłem wolno i raz po raz stopowałem maszyny. Gdy szli do ataku, dawałem »całą naprzód« i uchylałem się od bomb. Rzucili na nas 12 serii po 20 bomb każda. Najgorsza była ostatnia seria, ale przetrzymaliśmy. Po kil­ku godzinach znów wróciłem na pozycję”.

***

Bardzo możliwe, że akcja pościgowa nie­mieckich jednostek Kriegsmarine przyczyniła się do wzrostu liczby ofiar. Nie wiado­mo, ilu ludzi zginęło od wybuchów bomb głębinowych. W czasie II wojny światowej bomby te, ze względu na małą precyzję zrzutu, wypełnione były dużą masą mate­riału wybuchowego. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że jeżeli rozbitkowie znaleźli się kilkaset metrów od punktów zrzutu, po­nieśli śmierć. Fale uderzeniowe ładunku podwodnego na nieosłonięte części ciała człowieka są tak potężne, że rozrywają tkanki układu krwionośnego, powodując zgon. Na akwenie, gdzie storpedowano „Wilhelma Gustloffa”, operował ciężki krą­żownik „Prinz Eugen”. Okręt, obawiając się ataku, szybko przepłynął obok tonącego transportowca. Ile łodzi staranował? Ilu lu­dzi poniosło śmierć w jego śrubach?

Jeszcze przez kilkanaście dni po tragedii fale wyrzucały na brzeg setki ofiar katastrofy. Na plażach od Ustki po Władysławowo leżały ciała topielców. Zwłoki zbierano i transportowano do Gdyni, podobno do hali targowej, gdzie były identyfikowane i odda­wane rodzinom.

 

Piotr Michalski

 

Pierwodruk: „30 Dni” 1/1999