Maria Mrozińska: – Pochodzisz ze szczególnej rodziny, której niemal wszyscy członkowie angażowali się w działania opozycyjne. Przyznasz, że nie było to w PRL zjawisko powszechne. Ludzie raczej obawiali się takiego jednoznacznego zaangażowania. Skąd to się u was wzięło?
Bożena Rybicka-Grzywaczewska: – Trudno o prostą odpowiedź. Moi rodzice to prości religijni ludzie. Z pewnością religijne wychowanie odegrało swoją rolę. To było wychowanie w prawdzie, dość wcześnie dostrzegaliśmy wszechobecne zakłamanie peerelowskiego systemu. Być może doświadczenia rodziców wynikające z zetknięcia się z komunistyczną opresją pozbawiły ich złudzeń i jakoś to nam przekazali. Mama pochodziła z kresów, ojciec z okolic Ostrołęki, gdzie dość długo po wojnie działało niepodległościowe podziemie, bezwzględnie prześladowane.
Pochodzę z licznej rodziny. Moi starsi bracia – Arkadiusz i Mirosław – już w czasach licealnych włączali się w różne działania społeczne, które w tamtych czasach określano jako antysocjalistyczne. Jako kilkunastoletnia dziewczyna pod koniec lat siedemdziesiątych niejako w sposób naturalny włączyłam się także w ten nurt anty…, a więc w działalność organizujących się grup opozycyjnych. Najpierw współpracowałam z Komitetem Obrony Robotników, a kiedy powstał Ruch Młodej Polski, zgłosiłam tam swój akces.
Działalność opozycyjna – to wielkie słowa, zbyt wielkie na moje skromne zaangażowanie. Po prostu brałam udział w akcjach, które wtedy były organizowane w Gdańsku: składanie wieńców w rocznice wydarzeń, które ówczesna władza chciała wymazać ze społecznej pamięci, organizowanie uroczystości 3 Maja, 11 Listopada, 16 Grudnia. Przepisywałam na maszynie oświadczenia i biuletyny KOR. Wtedy nie były jeszcze drukowane, więc przepisywać trzeba było przez kalkę wiele razy. Tam, gdzie były potrzebne ręce do pracy, starałam się włączyć. Oczywiście, uczestniczyłam w spotkaniach samokształceniowych, pomagałam w ich organizacji.
Nie rozróżniało się wtedy akcji: ta organizowana przez KOR skierowana do robotników, a ta przez RMP dla licealistów i studentów. Osobą numer jeden był Bogdan Borusewicz związany z KOR-em, ale właściwie w ogóle z opozycją. Byliśmy razem. Towarzysko byliśmy bardzo blisko związani, uczestniczyliśmy nie tylko w akcjach społecznych, ale także w różnych prywatnych spotkaniach. To była szczególna wspólnota, szczególna bliskość. Doznałam jej osobiście, kiedy w 1978, a może 1979 (nie pamiętam dokładnie) odpowiadałam przed kolegium do spraw wykroczeń za rozlepianie klepsydr dotyczących rocznicy Grudnia ‘70. Było to jedno z pierwszych takich politycznych kolegiów. Przyszło bardzo dużo osób ze środowisk opozycyjnych. Miałam adwokata, który przybrał taką linię obrony: młoda, może trochę niedorozwinięta ofiara losu, ktoś dał jej te ulotki, właściwie nie wiedziała o co chodzi i zaczęła je przylepiać. Nie bardzo mi się to podobało, ale wtedy wstał obecny na sali Bogdan Borusewicz i powiedział: „To ja jej dałem te ulotki, to ja jestem wszystkiemu winien”.
– Ta bliskość dotyczyła także założycieli Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża? Andrzeja Gwiazdy? Krzysztofa Wyszkowskiego i innych działaczy?
– Naturalnie. Pamiętam wsparcie, jakiego staraliśmy się udzielać prowadzącym głodówkę protestacyjną w czerwcu 1978 w obronie Błażeja Wyszkowskiego, współpracownika KOR, pobitego i aresztowanego na dwa miesiące. W głodówce brał udział brat Błażeja, Krzysztof, Piotr Dyk, Józef Śreniowski. Odbywała się w mieszkaniu Krzysztofa na Żabiance. Odwiedzaliśmy ich, staraliśmy się po prostu wspierać samą obecnością.
Głodówka była takim protestem bezsilnych wobec opresji władzy, a jednak miała swoje znaczenie. Prosta informacja o niej wywieszona w oknie bloku mobilizowała esbeków, których pełno się wokół tego budynku kręciło. Na dodatek sprawę nagłośniło Radio Wolna Europa.
– Wtedy rozpoczęły się słynne modlitwy w Bazylice Mariackiej, które z czasem zaczęły przyciągać tłumy. Byłaś jedną z inicjatorek tej formy upublicznienia protestu przeciwko aresztowaniu Błażeja Wyszkowskiego, potem powtórzonego po zatrzymaniu Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego.
– Podjęłyśmy decyzję wspólnie z Magdą Modzelewską i Anią Parchimowicz. Wybór bazyliki wynikał z przekonania, że zgodę na głośne, codzienne modlitwy, w których wymienia się i nazwisko aresztowanego, i intencję (która z pewnością nie będzie w smak władzy) wyrazi jej proboszcz, ksiądz Stanisław Bogdanowicz, a także stąd, iż jest to świątynia licznie odwiedzana przez turystów z kraju i z zagranicy. Z początku w modlitwie towarzyszyło nam tylko kilkanaście osób, głównie związanych z Wolnymi Związkami Zawodowymi, wśród nich Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz. Wszyscy naturalnie byliśmy zatrzymywani, legitymowani, ale z każdym dniem zwiększała się liczba uczestników modlitw. Przychodziły wycieczki z przewodnikami. Ludzie interesowali się naszą głośną modlitwą. Mieliśmy więc okazję udzielać dokładnych informacji.
Do modlitw w bazylice wróciłyśmy z Magdą Modzelewską, kiedy w 1980 roku po manifestacji trzeciomajowej, którą Ruch Młodej Polski (oczywiście we współpracy ze wszystkimi działającymi w Trójmieście organizacjami opozycyjnymi) zorganizował pod pomnikiem Jana III Sobieskiego na Targu Węglowym zostali aresztowani i skazani na trzy miesiące więzienia Dariusz Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski. Wtedy w bazylice gromadziło się bardzo dużo osób, codziennie w kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej. Była też okazja do rozdawania i rozrzucania ulotek. W czasie tych trzech miesięcy modlitw pojawiło się w Gdańsku około 150 tysięcy ulotek informujących o aresztowaniu Darka i Tadeusza, tylko za głoszenie poglądów, które nie podobały się władzy. W rozpowszechnianiu ulotek ogromną rolę odegrał Lech Wałęsa, który z zorganizowaną przez siebie grupą ze Stogów zawsze znajdował jakąś metodę ich rozrzucania, głównie z dachów w centrum miasta.
– Jesteśmy więc u progu Sierpnia ‘80. Jest jakaś atmosfera wyczekiwania, napływają nie do końca pewne informacje o strajkach w Lublinie. Byłaś w środowisku opozycyjnym, wiedziałaś o planowanym strajku w Stoczni im. Lenina?
– Nie, nie byłam przecież nikim tak ważnym. Dowiedziałam się jednak szybko i równie szybko się włączyłam. Zanim zamilkły telefony, zadzwonił Bogdan Borusewicz i powiedział: w stoczni jest strajk. Po czym się rozłączył. Późnym wieczorem pierwszego dnia strajku miałam wraz z siostrą odebrać z pociągu wracającego z kolonii najmłodszego brata. Pociąg miał ogromne spóźnienie. Postanowiłyśmy więc pójść do stoczni. Pomyślałyśmy, że strajkującym przydadzą się papierosy. Za wszystkie pieniądze, które miałyśmy, nakupiłyśmy „sportów”. Strażnicy ze strajkowymi opaskami nie bardzo chcieli nas wpuścić, ale przyjrzawszy się jeden z nich powiedział: „A, to jest ta… ona prowadzi modlitwę”. I oczywiście, zostałyśmy wpuszczone.
– Zostałaś zapamiętana zarówno przez strajkujących jak i coraz liczniej zbierających się po drugiej stronie stoczniowej bramy właśnie jako prowadząca modlitwy w czasie strajku. Modlących się robotników uwieczniły aparaty i kamery zachodnich reporterów zdumionych fenomenem tej modlitwy, ponieważ im robotnicze strajki kojarzyły się raczej ze środowiskami lewicowymi, dość dalekimi od religijnych zachowań.
– Nie pamiętam, którego dnia odbyła się pierwsza modlitwa, ale decyzję, że trzeba wprowadzić ten punkt do strajkowego dnia podjęłyśmy właściwie w pierwszych godzinach strajku. Utwierdziły mnie w tym przekonaniu właśnie przeżycia tej pierwszej strajkowej nocy. W wielkiej sali BHP znanej wszystkim z telewizyjnej relacji z podpisania porozumień, wtedy było najwyżej kilkanaście osób. Był Lech Wałęsa, Jurek Borowczak, Janusz Karandziej i kilku innych. Przywykli do hałasu pracującej a teraz zamarłej stoczni, nasłuchiwali odgłosów miasta. Pytali, czy widziałyśmy czołgi. Wracała pamięć Grudnia ‘70. A młodzi robotnicy przekazywali nam adresy żon, matek z prośbą, by poinformować je, że pozostali w stoczni i nie wiadomo, co się będzie dalej działo. Widziałyśmy w ich oczach determinację, ale i obawę.
Modlitwę prowadziłyśmy z Magdą Modzelewską, także z Lechem Wałęsą. Nie pamiętam, czy jeszcze ktoś, chyba raz Robert Kudła. To był ważny moment w ciągu dnia, niezależnie od tego, czy ktoś był wierzący czy też nie, stały punkt zapewniający zachowanie pewnego rytmu w przeciągającym się strajku. Codziennie o określonej godzinie modlimy się, a towarzyszą nam rodziny i inni zgromadzeni za bramą. A każdego dnia przybywało ich coraz więcej.
– Strajk zakończył się podpisaniem porozumień. Trzeba było zacząć organizowanie pracy związkowej, a tobie przypadło w udziale nieprawdopodobnie trudne przedsięwzięcie: organizacja biura przewodniczącego Wałęsy. Nie przestraszyłaś się odpowiedzialności?
– Wtedy wszyscy żyliśmy jak w transie. Była ogromna radość, a przede wszystkim ulga. Ale była i niepewność Czy to na długo? Wyzwoliła się jednak w ludziach ogromna energia, dynamika skłaniająca do działania, potrzeba zaangażowania uśpionego dotąd potencjału, że siłą rozpędu przenieśliśmy się ze stoczni do przydzielonego rodzącemu się związkowi budynku przy ulicy Marchlewskiego (dziś Dmowskiego). Ogrom pracy spadł na ludzi w większości zupełnie do tego nieprzygotowanych. Tak po prostu było i trzeba było przyjąć tę odpowiedzialność.
Kiedy przenieśliśmy się do budynku byłego Hotelu Morskiego przy ulicy Grunwaldzkiej, zaczęliśmy dopasowywać pomieszczenia i ludzi do różnych potrzebnych działań: kto do związków branżowych, kto do informacji, kto do kontaktów zagranicznych. To wszystko tworzyło się na żywym organizmie, który chłonął także ludzi z całej Polski, przyjeżdżających z różnymi sprawami. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że objęłyśmy z Magdą Modzelewską sekretariat Lecha Wałęsy. Czy to on sam nam zaproponował, czy tak jakoś po prostu wyszło? Po paru miesiącach Magda zrezygnowała. Zostałam dalej i prowadziłam sekretariat.
– Jak sobie radziłaś? Były wpadki?
– Na pewno, ale też na pewno niewynikające ze złej woli. Wszyscy się uczyliśmy i wszyscy radziliśmy sobie na tyle, na ile starczało nam umiejętności. Z czasem stwierdziłam, że jakoś udaje mi się porządkować tę ogromną liczbę i różnorodną materię spraw, które trafiały do przewodniczącego. Dużo zależało od umiejętności komunikowania się z ludźmi. Starałam się być pełna empatii, ale równocześnie musiałam być swego rodzaju buforem. Jak mówił później Lech Wałęsa, stanowiłam filtr dla osób, które chciały się z nim spotkać.
Pewnie naraziłam się niejednemu. Trzeba pamiętać, ze przyjeżdżali szefowie wielkich związków zawodowych, partii z całego świata, różnych organizacji, dziennikarze największych światowych gazet, ale i zwykli turyści, dla których obecność w Gdańsku oznaczała konieczność osobistego dotknięcia Wałęsy. Przyjeżdżali związkowcy z całej Polski, ale też petenci z różnymi, nieraz bolesnymi sprawami. Była też, niestety, całkiem pokaźna grupa osób, delikatnie mówiąc, ekscentrycznych. Trzeba było stworzyć ten filtr, ale też nie popełnić jakiegoś poważnego błędu.
A dziennikarze? Nie umawiali się wcześniej, nie dzwonili, stawali w drzwiach z mikrofonami, kamerami, często kilkuosobowe ekipy i trzeba było jakoś sobie z tym radzić. Nie można przecież odsyłać ludzi, którzy przyjechali z drugiej półkuli i ogłaszali: „Przyjechaliśmy z Argentyny, z Kanady zrobić wywiad z przewodniczącym »Solidarności«”. Nie było dnia bez ogromu wrażeń. Poznałam wiele fascynujących osób z tego środowiska, jak choćby nieżyjącą już dziennikarkę, Orianę Fallaci.
Dla mnie szkołą życia było też dopasowywanie się do niekoniecznie łatwego charakteru samego przewodniczącego. Czasami trzeba było zbalansować pewne jego zachowania wobec petentów. Zdarzało się, że podejmowałam próby negocjowania w sprawach, które uważałam za ważne, szczególnie, kiedy w takich właśnie sprawach dzwonił Bronisław Geremek bądź Jacek Kuroń.
– To były wielkie dni Lecha Wałęsy. W całej Polsce oczekiwano jego wizyty i na ogół odpowiadał na te oczekiwania. Towarzyszyłaś mu w tych podróżach?
– Bardzo często. Rzeczywiście wtedy objawiła się intuicja i wielkość Wałęsy, przede wszystkim polegająca na umiejętności komunikacji ze zgromadzonym tłumem. Spotkanie na krakowskim rynku, na stadionie w Ursusie – to były niezapomniane chwile. To poczucie więzi, międzyludzkiej solidarności i tyle nadziei na przyszłość. Były też spotkania poświęcone poważnej dyskusji o tej przyszłości, jak choćby spotkanie w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej.
Wyjeżdżaliśmy na tydzień, w programie było dziesięć a nawet piętnaście miast, a Wałęsa w wypowiedziach się nie powtarzał. Umiał znaleźć wspólny język i z górnikami w Wieliczce i ze środowiskiem KIK-u. W czasie tych podróży zdarzały się też sytuacje groźne, a przynajmniej na takie wyglądały. Jesienią 1980 roku jechaliśmy na Śląsk. Samochód prowadził Mieczysław Wachowski. W pewnym momencie musieliśmy się zatrzymać, ponieważ na jezdnię wybiegł człowiek. Poprosił, żebyśmy koniecznie zjechali do pobliskiego kościoła. Proboszcz poinformował nas, że otrzymał telefon z Komisji Krajowej „Solidarności” z ostrzeżeniem o planowanym zamachu na Lecha Wałęsę, właśnie w czasie tej podroży. Informacja miała pochodzić ze źródeł związanych z Episkopatem. Sugerowano pozostanie na plebanii bądź powrót do Gdańska. Zadzwoniłam z tej plebanii do Komisji Krajowej, nie pamiętam z kim rozmawiałam, w każdym razie powiedziano mi, że informacja jest poważna i żebyśmy nie strugali bohaterów, tylko zawrócili z drogi. Wałęsa jednak postanowił jechać dalej, pojechaliśmy więc razem.
Nie powiem, żeby to była przyjemna podróż, ale nastąpiła niesamowita mobilizacja na całej trasie. Jechaliśmy właściwie cały dzień, ale co kilkanaście (może trochę więcej) kilometrów pojawiał się ktoś na drodze, kto sprawdzał, czy nasz samochód nadjeżdża. To byli ludzie z kolejnych parafii. Przez całą trasę byliśmy w ten sposób monitorowani. Nie wiem, czy było prawdziwe zagrożenie, ale skoro źródłem informacji był Episkopat?
– Czy towarzyszyłaś też przewodniczącemu w jego spotkaniach z przedstawicielami władzy? Zwłaszcza, kiedy coś szwankowało w realizacji porozumień sierpniowych?
– Właściwie nieustannie szwankowało. Pamiętam pierwsze spotkanie w siedzibie Komitetu Centralnego PZPR we wrześniu 1980. Delegacja związkowa była bardzo liczna i chyba około trzydziestu osób ze strony władzy, właściwie pierwsza liga członków KC. Patrzyli na nas jak na jakąś hołotę, z którą, niestety, muszą odbyć spotkanie. Nawiasem mówiąc, wszyscy mieli broń pod marynarkami. Nie należeli do najszczuplejszych, więc kiedy któryś z nich się pochylał, wyraźnie rysował się charakterystyczny kształt, a nawet pasy podtrzymujące broń. Było to dwa, trzy tygodnie po podpisaniu porozumień.
Naprawdę, wiele mówiły twarze, sylwetki, sposób gestykulacji tych ludzi. Nawet nie chodzi o to, że oni nie mogli pogodzić się z tym, co się stało, oni w ogóle nie przyjęli tego do wiadomości.
Towarzyszyłam też Lechowi Wałęsie w czasie jego spotkania ze Stanisławem Kanią, I sekretarzem KC PZPR. To miało być spotkanie w cztery oczy, ale postawiliśmy warunek, że towarzyszyć mu może jakaś neutralna osoba. Oczywiście, żaden z doradców, ale na przykład sekretarka. To brzmiało niewinnie. A więc ja. Kani też miał towarzyszyć sekretarz. I tu miała miejsce moja paskudna wpadka. Postanowiliśmy, że będę nagrywać tę rozmowę. W torebce miałam miniaturowy magnetofon, który włączyłam przed wejściem. Po piętnastu minutach magnetofon zaczął piszczeć, sygnalizować, że należy wymienić kasetę (taki mieliśmy wtedy sprzęt). Magnetofon piszczał, piszczał, ja siedziałam z kamienną twarzą. Wszyscy siedzieli z kamiennymi twarzami, bo oni przecież też nagrywali. Czyj sprzęt daje sygnały, nie było do końca wiadomo.
– Twoje doświadczenia z tamtych gorących dni wskazują, że skromne określenie „sekretarka” nie odpowiada do końca roli, jaką pełniłaś przy Lechu Wałęsie. Byłaś raczej bardzo pomocną współpracownicą. Świadczy też o tym włączenie ciebie w skład delegacji „Solidarności” udającej się do Włoch i Watykanu w styczniu 1981 roku.
– Nie przeceniam swojej roli. Oczywiście, bardzo się cieszyłam z możliwości tego wyjazdu. Wyjechaliśmy na zaproszenie włoskich związków zawodowych i Watykanu. Delegacja była kilkunastoosobowa: Anna Walentynowicz, oczywiście Lech Wałęsa, Danuta Wałęsa, ksiądz Henryk Jankowski, Tadeusz Mazowiecki, Karol Modzelewski, Romuald Kukołowicz, Andrzej Celiński, nie pamiętam kto jeszcze.
We Włoszech nieprawdopodobna euforia, przyjechało wielu Polaków z całego świata: przedstawiciele powojennej emigracji, pracownicy różnych instytucji, takich jak Radio Wolna Europa, Głos Ameryki etc. Byli przedstawiciele różnych środowisk wspomagających „Solidarność”, a także prywatne osoby, dla których powstanie naszego związku było zapowiedzią wolnej Polski. Przywieźli masę sprzętu: magnetofonów, aparatów fotograficznych. Ja z kolei przyjechałam objuczona paczkami przekazanymi mi przez Bogdana Borusewicza dla paryskiej „Kultury”. Jakoś udało mi się to wszystko przemycić.
Ogromnym przeżyciem było tych kilka spotkań z Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Lech Wałęsa nie przedstawił mnie jako swoją sekretarkę, tylko jako osobę prowadzącą modlitwy w Stoczni Gdańskiej. W czasie porannej mszy w prywatnej kaplicy papieskiej dane mi było odczytać II czytanie. Papież przyjmował nas z serdecznością, nosił nawet przypięty do białej sutanny znaczek „Solidarności” ofiarowany przez kogoś z delegacji.
To były dni gęste od wydarzeń. Znalazłam się też (wraz z Tadeuszem Mazowieckim, Andrzejem Celińskim) w sytuacji, której do dzisiaj nie wyjaśniono. Spacerowaliśmy do późnej nocy rzymskimi ulicami. W pewnym momencie w wąską uliczkę, przez którą właśnie przechodziliśmy, z dwóch stron wjechały samochody policyjne i jakieś cywilne. Wyskoczyli policjanci, żandarmeria, dosłownie przykleili nas do ściany budynku, padły strzały, po czym równie gwałtownie samochody odjechały.
Czy staliśmy się przypadkowymi świadkami burzliwego życia wielkiego miasta, czy wydarzenie miało coś wspólnego z obecnością naszej delegacji, a przede wszystkim Lecha Wałęsy, w Rzymie? Czy była to udaremniona próba zamachu? Wałęsy z nami wtedy nie było, ale przecież było wiadome, że wychodzimy wieczorami z hotelu. Mógł więc nam towarzyszyć. Wydarzenie było szeroko komentowane we Włoszech. Kilka lat temu zostałam w tej sprawie przesłuchana przez śledczych Instytutu Pamięci Narodowej, ale dotąd nic mi nie wiadomo o jakichś konkretnych ustaleniach.
– Czy w tym gorącym okresie 1980-1981, w natłoku przeżyć i wydarzeń odczuwałaś rosnące napięcie nieuchronnie prowadzące do zderzenia z władzą? Byłaś blisko Wałęsy, który reprezentował pragmatyczny nurt w „Solidarności”, ale związek wyraźnie się radykalizował.
– Mam w oczach obrazy z dni Festiwalu Piosenki Zakazanej z lata 1981. Symbolizują atmosferę tamtych dni, atmosferę, w moim odczuciu, bardziej rewolucyjną niż w czasie sierpniowego strajku. I raczej nie chodziło o teksty piosenek, oczywiście niosące solidną porcję sformułowań antysystemowych. One i tak gdzieś się przemykały: w kabaretach, na wpół prywatnych spotkaniach. Tę atmosferę oddaje taki obraz: podłoga usłana setkami egzemplarzy „Trybuny Ludu” (organu KC PZPR) i filatelistycznymi znaczkami przedstawiającymi działaczy tejże partii. Chodzimy po tej podłodze, depczemy te komunistyczne symbole. Wyglądało to jak symboliczne podeptanie władzy. Mieliśmy też niepokojące sygnały pochodzące od kapitana SB, Adama Hodysza, który już od dłuższego czasu współpracował z opozycją.
– To dzięki niemu czołówka Ruchu Młodej Polski uniknęła aresztowania 13 grudnia 1981…
– 12 grudnia to dzień urodzin Olka Halla. Zawsze w tym dniu odbywały się u niego towarzyskie spotkania z tej okazji. Zanim wyszliśmy z domu (Magda Modzelewska, mój brat Mirosław, mój chłopak, obecny maż, Maciej Grzywaczewski i ja) zadzwonił Olek z informacją, żeby do niego nie przychodzić. To był sygnał, że coś złego się dzieje. Jak się później okazało, Olek został ostrzeżony właśnie przez Adama Hodysza, który zadzwonił i posłużył się umówionym wcześniej hasłem.
Pojechaliśmy do stoczni, gdzie odbywało się burzliwe posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności”. Przekazaliśmy ostrzeżenie Lechowi Wałęsie wraz z sugestią opuszczenia obrad. Postanowił zostać. Udało nam się ostrzec jeszcze kilku znajomych.
– Co oznaczał stan wojenny dla ciebie i twojego środowiska?
– Dla nas to był okres ukrywania się, dla mnie bardzo przygnębiający. 16 grudnia miał się odbyć mój ślub z Maciejem, wszystko było przygotowane, zaproszenia rozesłane. Oczywiście, nie odbył się, ale ubecja była w pełnej gotowości pod Urzędem Stanu Cywilnego i kościołem. Tak się złożyło, że nasz związek zawieraliśmy (najpierw w 1981 roku nie dane nam było) w cieniu historii. Kiedy braliśmy ślub w grudniu 1982 roku do kościoła wszedł mój brat Arkadiusz, który dotarł tam bezpośrednio z ośrodka internowania w Strzebielinku, skąd został właśnie zwolniony. Zebrani przywitali go brawami i to on stał się nagle najważniejszy. Dziś młodzi powiedzieliby, że ukradł nam show.
– A wracając do ukrywania się…
– Czas ukrywania się był dodatkowo irytujący, bo nie mieliśmy kontaktu z działającymi w podziemiu solidarnościowymi strukturami. To było tak jakby z pełnego rozpędu wpaść w całkowity bezruch. Dochodziło wprawdzie do konspiracyjnych spotkań z Olkiem Hallem, który z kolei kontaktował się z Bogdanem Lisem, działającym w podziemnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Były to jednak ze zrozumiałych względów sporadyczne kontakty. Duża grupa z Ruchu Młodej Polski się ukrywała.
W czerwcu 1982 roku postanowiliśmy się ujawnić. Nie zamierzaliśmy składać żadnych deklaracji lojalności. Sprawę załatwiał Wiesław Chrzanowski z ówczesną wicemarszałek sejmu Haliną Skibniewską. Zaraz po ujawnieniu zaczęłam znowu pracować dla Lecha Wałęsy. On wprawdzie przebywał nadal w ośrodku odosobnienia w Arłamowie, ale zgłosiłam się do Danuty, zaczęłam jej pomagać, a równocześnie odbierałam i starałam się odpowiadać na korespondencję skierowaną do przewodniczącego.
– Tak więc od wspomnianego przez ciebie bezruchu znowu do dużej aktywności, szczególnie kiedy Wałęsa wrócił z internowania, nie mówiąc już o sytuacji po nagrodzie Nobla.
– Mieszkanie Wałęsy na gdańskim osiedlu Zaspa po jego powrocie było jedynym miejscem, które niejako reprezentowało solidarnościową, niezależną Polskę. To był jedyny oficjalny adres, gdzie ludzie mogli przyjechać, spotkać się z przewodniczącym. I przyjeżdżali. Przychodziłam tam codziennie oficjalnie zaproszona przez niego do współpracy. Odbywało się tu bardzo dużo spotkań. Przyjeżdżały jakieś orkiestry, pojawił się kiedyś ksiądz Popiełuszko z góralską kapelą. Przyjeżdżali też artyści z zagranicy: Eric Clapton, Joan Baez. Były też organizowane konspiracyjne kontakty ze strukturami podziemnymi. Przenosiłam kiedyś informację od ukrywającego się Bogdana Lisa. Było to o tyle niebezpieczne, że w tamtym okresie byłam bardzo często zatrzymywana, rewidowana, przesłuchiwana. Dziesiątki razy. Albo w drodze do Wałęsy, albo w drodze powrotnej do domu. Było to dość uciążliwe. Kiedy wychodziłam od Wałęsów, pani Danuta stawała w oknie, machała, machała i patrzyła, czy mnie zatrzymają. Informowała też od razu rodzinę, że Bożenka znowu… Kiedy więc niosłam schowaną w rękawiczce tę małą bibułkę w formie grypsu, czułam się niby łączniczka w czasie wojny. Uważałam, że w sytuacji ewentualnego zatrzymania ściągnę rękawiczki razem z tą bibułką i oficjalnie położę przed sobą w nadziei, że nie będą ich przeglądać. Na szczęście nie zatrzymano mnie.
Lech Wałęsa był wtedy bezustannie obserwowany, zawsze jeździły za nim ubeckie samochody, zawsze stały przed domem. Była kiedyś dość niebezpieczna sytuacja, kiedy puściły mu nerwy. Wsiadaliśmy do samochodu, Lech za kierownicę, Danuta , potem ja, a za nami pcha się dwóch ubeków. Wałęsa wykrzykuje, żeby wysiadali, wypycha ich z samochodu, siada za kierownicą, oni znowu wsiadają. Sytuacja powtarza się chyba cztery razy. Wałęsa jest na granicy prawdziwej agresji. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło, na ogół starał się zachować spokój. W końcu jednak odpuścił i nigdzie nie pojechaliśmy. Wróciliśmy do domu.
– Wiadomo, że Lech Wałęsa, w tym czasie zdaniem ludzi władzy „prywatny obywatel”, spotykał się z przedstawicielami zagranicznych związków zawodowych, partii, różnych organizacji pomocowych, ze swoimi solidarnościowymi doradcami, konspiracyjnie z członkami podziemnych struktur związkowych. Spotkał się także z Janem Pawłem II w czasie jego pielgrzymki do Polski w 1983 roku, zresztą na wyraźne życzenie papieża. Chętnych do takiej zwykłej pracy na co dzień chyba jednak zbyt wielu nie było.
– No nie, z tym, że ta codzienna praca nigdy nie była taka zwykła, a po Noblu krąg współpracowników wyraźnie się rozszerzył. Przedtem przychodziłam ja, często mój brat Arkadiusz, czasami Mietek Wachowski.
O przyznaniu pokojowej nagrody Nobla Lechowi Wałęsie zawiadomił mnie Krzysztof Wyszkowski. Wyrwał mnie ze snu, bo dzwonił około szóstej rano i rozradowany powiedział: „Lech Wałęsa dostał Nobla”. Był wyraźnie uszczęśliwiony, nie mówił, że agent „Bolek” dostał Nobla nie wiadomo dlaczego. Wtedy, jesienią 1983 roku, zaczęła się wielka debata doradców i przyjaciół Lecha Wałęsy, czy powinien jechać do Oslo. Była obawa, że nie zostanie wpuszczony z powrotem do Polski i zostanie politycznym emigrantem. Właściwie sami państwo Wałęsowie zdecydowali, że Lecha reprezentować będzie pani Danuta.
Dla nas, kobiet z jej otoczenia, wyłonił się całkiem nowy problem, który dziś wydaje się śmieszny: jak powinna się ubrać. Przecież w sklepach niczego sensownego nie można było wtedy kupić, a na uszycie czegoś ad hoc nie było już czasu. Zresztą, z czego? Zaangażowało się wiele kobiet z Trójmiasta. Zaczęły znosić garsonki, bluzki, buty. Pani Danuta, osoba zdecydowana, sama wybrała to, co najbardziej odpowiadało jej stylowi. Postanowiliśmy również, że powinna mieć bardzo charakterystyczną biżuterię. Zaprojektował ją gdański artysta, Giedymin Jabłoński. To był naszyjnik, kolczyki i bransoletka, wszystko z czarnym onyksem, kamieniem stosowanym w biżuterii noszonej przez Polki na znak żałoby po upadku powstania styczniowego. Projekt Giedymina był, oczywiście, celowym odniesieniem do ujarzmienia Polski.
W Norwegii opiekowała się panią Danutą Magda Wójcik, która w latach 1980-1981 też pracowała w „Solidarności”. W obawie przed jakaś prowokacją przekazałam jej coś w rodzaju szczegółowej instrukcji, by zapewnić pani Danucie pełną opiekę i potrzebną pomoc w każdej sprawie. Ta moja „instrukcja” została zresztą niedawno odnaleziona w archiwum męża Magdy, już, niestety, nieżyjącej.
– W 1984 roku wyjechałaś z mężem do Francji…
– Tak, ale nie była to emigracja. Wyjechaliśmy, by leczyć naszego chorego synka. Lech Wałęsa bardzo nam wtedy pomógł. Napisał list do Jacques’a Chiraca, który wówczas był merem Paryża, z prośbą o pomoc w sprawach mieszkaniowych. Pisał o nas jako o swoich wieloletnich współpracownikach. Odzew był natychmiastowy. Otrzymaliśmy mieszkanie od miasta.
W czasie pobytu w Paryżu, niezależnie od prywatnych bolesnych problemów, staraliśmy się nadal pracować dla Lecha Wałęsy i „Solidarności”. Współpracowaliśmy z wydawnictwem Fayard przy wydaniu książki „Droga nadziei”, właściwie autobiografii Lecha Wałęsy. Byliśmy też w stałym kontakcie z biurem „Solidarności” w Brukseli, z Jerzym Milewskim i jego ekipą. Staraliśmy się być takimi małymi ambasadorami „Solidarności” za granicą. Takich jak my było wtedy wielu, chętnych do służby.
Niezależnie od wszelkich niedogodności i kłopotów, a także ubeckich sztuczek, cały ten okres, o którym rozmawiamy, był dla mnie pięknym czasem, przede wszystkim dzięki międzyludzkiej solidarności.
Sierpień 2017