Tekst Johanna Carla Schultza jest komentarzem do jego grafiki, zamieszczonej w trzeciej części cyklu „Danzig und seine Bauwerke in malerischen Original-Radirungen mit geometrischen Details und Text”, wydanej w 1868 roku, która przedstawia sień jego rodzinnego domu.
Niechaj będzie mi wolno dołączyć ów obiekt jako ostatnią kartkę do całego dzieła [chodzi o „Danzig und seine Bauwerke in malerischen Original-Radirungen mit geometrischen Details und Text”]. Teraźniejszość rozumie samą siebie tylko wtedy, jeśli rozumie przeszłość. Wydaje mi się, że przyczyn mojego szczególnego upodobania do architektonicznych, choć nie zawsze klasycznych tradycji, w nie mniejszym stopniu także mojej pasji kolekcjonowania starych przedmiotów, doszukiwać się należy w tej oto okoliczności, że wśród tych przedmiotów urodziłem się i spędziłem moje dzieciństwo. Gdy w tej skłonności posuwam się trochę za daleko, wówczas intensywniej i chętniej żyję w przeszłości, aniżeli w teraźniejszości, z tego względu zasługuję właściwie na pobłażliwość, bowiem:
„Wierna miłość do domu ojców i miasta
Goreje wśród wiernej ojczyzny miłości,
A komu w sercu miłość ojczyzny wzrasta,
U tego cześć dla władców niezmiennie gości”.
August Lehmann
Ojciec mój był kupcem; wyśmienite towary Orientu o wyrazistej woni, a bardziej chyba jeszcze te z Chin – w ich jeśli nawet niezbyt pięknych, to jednak stylowych formach – sprowadzane przez Holandię i uwalniane z opakowań na moich pełnych oczekiwania oczach, ożywiały pospołu z panującym wokół stylem rokoko moją fantazję, popychały mnie ku podróżom, badaniom, nawet ku twórczości. W ten oto sposób stałem się kimś, z kogo mogę, przynajmniej w opinii innych, być nawet nieco dumny.
Najlepszym przyjacielem w dzieciństwie był mi pewien rzymski legionista z dębowego drewna, trzymający wartę przy schodach w sieni domu mojego ojca. Dzieliłem się z nim każdą radością i skarżyłem na wszystkie me cierpienia. Był bohaterem moich snów, ramię w ramię z otaczającymi go geniuszami walczył z nowo przybyłymi chińskimi pagodami i lwami, pozostając niezmiennie zwycięzcą. Nabrałem do niego tak bezwarunkowego zaufania, że w trakcie oblężenia Gdańska nie zdołało go zniweczyć ani dwadzieścia tysięcy spadających bomb i granatów, ani strach przed wkraczającym w dniu 27 maja [27 maja 1807] na czele dwudziestu tysięcy Francuzów, Polaków i Saksończyków marszałkiem Lefebvre, późniejszym księciem Gdańska. Mówiłem sobie, że skoro tylko Francuzi zobaczą tego rzymskiego legionistę, to cała ta ich buta ulotni się w okamgnieniu. Jak zwykle wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Śmierć mojego ojca, wskutek nastania despotii i najbardziej występnej swawoli, wyznaczyła dla naszej kamienicy początek tej pożałowania godnej francuskiej okupacji, a koniec tejże stanowiła utrata majątku, spowodowana straszliwym pożarem na Wyspie Spichrzów w roku 1814 [W rzeczywistości ostrzał wyspy przez wojska rosyjskie miał miejsce na przełomie października i listopada 1813 roku].
Opowieść o sieni da się łatwiej usprawiedliwić faktem pojawienia się w niej nieistniejącej wcześniej, tu jednak widocznej konstrukcji, tak zwanej „Hangestube”, czyli wiszącej przybudówki, która cieszyła się wielkim wzięciem na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia. Nie uszczuplając podłogi w sieni, w ciągu dnia wyznaczała ona dla pani domu miejsce przyjemnego pobytu, z którego dama mogła nie tylko rozkoszować się widokiem ulicy, ale także ogarnąć wzrokiem – przez wykuszowe, wychodzące na sień domu, boczne okna – całą kupiecką krzątaninę i domowe gospodarstwo, przyjmując do tego krótkie wizyty. Taki przynajmniej cel przyświecał memu ojcu podczas budowania owej wiszącej izby, którą z całą kurtuazją wykonano dla jego o wiele młodszej żony. Ta bardzo przytulna przybudówka była obok sieni również i moim najulubieńszym miejscem przebywania. Biegnące nad podłogą dookoła lamperie z sielankowymi landszaftami à la Watteau, w zieleni na białym tle, podobne do ukochanej porcelany miśnieńskiej w przeszklonej szafie z orzechowca i pomalowane w zgodzie z naturą kosze z kwiatami i girlandy, wyglądające na wykonane z porcelany, zdobiły krawędź pieca pod sufitem, ramy luster i inne meble, podczas gdy miedzioryty, weduty Wersalu, zapełniały białe ściany.
Przez okna wychodzące na ulicę, na całej szerokości wiszącej izby, widać było oddaloną co najwyżej o trzydzieści kroków, potężną wieżę głównego kościoła parafialnego Najświętszej Marii Panny, która w przeciwieństwie do wielu smukłych, wznoszących się ku niebu narożnych wież świątyni, umieszczonych na gotyckich szczytach poszczególnych naw, tym bardziej imponowała swą pozbawioną ozdób masą. Z tego rodzaju młodzieńczych doświadczeń wyrosnąć musiał w nieunikniony sposób, niczym ptak wykluwający się z jaja, ktoś nazywany później „kościołowym Schultzem” [Oryg. ‘Kirchen-Schultz’ – autoironiczna uwaga autora, odnosząca się do tematyki jego twórczości]. Wprawdzie owa górująca nad wszystkim wieża służyła wrogowi atakującemu z zewnątrz za cel podczas obu oblężeń miasta z roku 1807 i 1814 [Autora zawodzi pamięć, bowiem już pod koniec 1813 roku podpisano rozejm], ale odbijające się od niej kule niemal nie pozostawiły po sobie żadnych śladów, tylko jedna z nich przez przypadek zmiażdżyła w roku 1807 pojedynczy słupek z naszego przedproża. Przyglądałem się temu grubiańskiemu procederowi, wykazując nawet zainteresowanie, gdy jakiś pocisk trafił lepiej lub gorzej w cel; mnie przecież chronił rzymski legionista, stojący w sieni w pobliżu kręconych schodów.
Na sztychu widać pomieszczenie, które korzysta ze światła przenikającego z sieni, gdyż to z ulicy tu nie dociera; była to tak zwana „Gesinde-Stube” [dosł. tłum. ‘izba dla czeladzi’]. Obok niej, na wprost, w drugim planie sieni domu, można dostrzec wejście do tak zwanej „Packstube” [dosł. tłum. ‘izba, w której się coś pakuje’, ‘pakownia’], oświetlanej częściowo z owej sieni, a częściowo od strony położonego z tyłu podwórka. Była dla mnie skarbcem Atreusza, ponieważ przechowywano w niej delikatniejsze towary, a wśród nich chińszczyznę; z kolei te solidniejsze, sprowadzane z Warszawy albo Rosji, zabierano do naszych magazynów na Wyspie Spichrzów. Herbatę wysyłano wówczas w skrzyniach zdobionych bogato malunkami, a podobni do etruskich waz, żółci na czarnym tle, namalowani z uśmiechem Chińczycy bardziej wydawali mi się być mieszkańcami Księżyca niż naszej Ziemi. Jednak najosobliwsze były dla mnie widoczne na odkrytej klapie skrzyni, zapisane na białym papierze ryżowym, czarne chińskie hieroglify, których nie było w moim elementarzu. Nie mógł ich odcyfrować również mój informator, którego tym samym przestałem cenić; niewątpliwie musiały to być jakieś baśnie, bardziej interesujące niż te z „tysiąca i jednej nocy”.
Wzdłuż pakowni, przez drzwi przy słupie schodów kręconych, prowadził na podwórko i do kuchni długi, wąski korytarz. W miejscu, w którym wychodził on na mały dziedziniec, było płasko wysklepiony, świetnie nadając się do tego, by na jego zadaszeniu, przy pomocy posadzonych tam ziół, założyć dla mnie jeden z siedmiu cudów świata, wiszące ogrody Semiramidy. Jednak największym cudem świata pozostawała dla mnie sień. Małe, glazurowane, kwadratowe, holenderskie flizy z malowanymi na białym tle niebieskimi landszaftami albo grupami figuralnymi pokrywały niemal w całości ściany sieni, za wyjątkiem później dobudowanej, wiszącej izby. W ogromnym stopniu ponosiły odpowiedzialność za ową lśniącą, holenderską schludność, która stanowiła pierwszą powinność pani domu. Na otynkowanych ścianach atrium, w tym wypadku wiszącej izby, nigdy nie mogło zabraknąć „obrazów sieniowych”, dzieł sztuki drugiej i trzeciej kategorii. Dla ówczesnej generacji puste, wybielone wapnem ściany były nie do zaakceptowania z tego właśnie powodu, że nie poruszały umysłów ludzkich, a czasy rokoko trudno nazwać epoką ubogą w myśl.
W sieni, będącej najchłodniejszym miejscem całego mieszkania, nie mogło zabraknąć miejsca na wielką szafę z drewna orzechowca, wypolerowaną na wysoki połysk. Zapełniały ją wytworne futra z sąsiedniej Rosji, należące do pani domu; wydobywano je na światło dzienne jedynie w niedziele i święta, by pani mogła w nich pójść do kościoła. Czyniono to wówczas nawet trzy razy dziennie; już wczesnym rankiem uzbrojona w lampę naftową służba musiała towarzyszyć państwu w drodze do świątyni. Nad pakownią, w połowie wysokości sieni, widać dwuskrzydłowe drzwi, które prowadziły do kantoru. Niemiecka sumienność w ustawicznej pracy generowała w nim wykraczające poza konieczne potrzeby środki, które następnie pochłonęła zdradziecka i niesprawiedliwa wojna, a których w pomyślniejszych czasach, jakie nastały po wojnach wyzwoleńczych [lata 1813-1815].
Mój ojciec kupił tę kamienicę przed swym ożenkiem, który nastąpił w roku 1797, po czym ją wytwornie rozbudował. Renesansowy szczyt kamienicy, którego szkic umieściłem na obrzeżu sztychu, do dziś ukazuje datę 1798; zatem w tym roku musiała się zakończyć rozbudowa albo częściowa przebudowa budynku. Kręcone schody mogły już być wcześniej i ojciec mógł je po prostu zachować, z kolei mała rozmównica [oryg. ‘Parloir’] przed kantorem musiała powstać w tym samym czasie co wisząca izba, bowiem przylega do niej łukiem, ma wyższe tralki od tych na schodach, a jej górne elementy nie tworzą całości z poręczą tychże właśnie schodów. Być może zamiast przylegającej, małej balustrady wybiegała z tego samego miejsca nieco bardziej rozciągnięta, prostoliniowa balustrada w miejscu, gdzie później utworzono wiszącą izbę, od kręconych schodów aż do ściany bocznej kamienicy, jak ilustrują to inne strony niniejszego zbiorku sztychów.
Do dnia dzisiejszego zachował się kamienny portal budynku z piaskowca i szwedzkiego marmuru, z herbem rodziny umieszczonym na klińcu [Herby mieszczańskich rodzin w Gdańsku, te właśnie na kamienicach, nie powinny dziwić; każdy dom posiadał wcześniej swój szczególny znak albo markę, która figurowała również w handlowej korespondencji kupców, co można niekiedy dostrzec na ich portretach, gdy dzierżą w dłoni listy – przyp. autora]; ilustrację tego ostatniego umieszczono na końcu tekstu trzeciej serii, z tym że na portalu widnieją inicjały mojego ojca M.S. W tak zwanej „dolnej sali”(*14) (belle étage) zachował się również stiukowy sufit o ciekawej ornamentacji; jego wachlarzowate ozdoby i girlandy kwiatowe były wcześniej pozłacane. Cała reszta wnętrz kamienicy, która przeszła w obce ręce, została totalnie wyburzona i dostosowana do nowych potrzeb za pomocą nierozsądnych przeróbek; przykładowo powiększono wiszącą izbę, przeciągając ją nad całą sienią. To z kolei obniżyło jej wysokość, zatem wyburzono masywne sklepienie piwniczne, a podłogę, wcześniej wyłożoną wielkimi szwedzkimi płytami marmurowymi, teraz z grubych dylów ułożonych na belkowaniu stropu, obniżono o trzy stopy. Zlikwidowano też podwyższone przedproże i teraz do kamienicy, wchodzi się, jak to mówią, „wygodniej” wprost z ulicy. Bardziej już nie można było tego zniszczyć, niechaj mi będzie wolno dziś zaśpiewać z Rückertem [Friedrich Rückert (1788-1866) – niem. poeta i orientalista] „To z młodości, to z młodości, piosnka moja wciąż rozbrzmiewa”, itd.
„Więc pozwól się wyszumieć
czasom tak wzburzonym;
My cicho pomarzymy
O czasie już minionym”.
v. Winterfeld
Johann Carl Schultz
Przełożył Janusz Mosakowski
Przypisy tłumacza (z wyjątkiem wskazanego jako autorski)
Publikowane: „30 Dni”1-2/2021