Podróżowanie samolotem jest dzisiaj czymś zupełnie zwyczajnym. Do powietrznego autobusu wsiada się tak, jak do pośpiesznego pociągu, bez jakichś szczególnych przygotowań. Nie trzeba żadnego skórzanego kombinezonu podbitego futrem, żadnych elektrycznie podgrzewanych rękawiczek, nie mówiąc już o hełmie ochronnym czy okularach chroniących oczy. Z wracającym do łask słomianym kapelusikiem na głowie i lnianym płotem ośmiocentymetrowej wysokości wokół cienkiej szyi mężczyzna może w tym podniebnym ptaku zapaść się w klubowym fotelu, a kobieta nie musi się obawiać jakichkolwiek szkód w swoim makijażu. Wielu ludzi już od dawna zaopatruje się na powietrzną podróż w lekturę, by podczas lotu nie być zmuszonym do popełnienia z nudów samobójstwa. Samolot kabinowy jest aktualnie najszybszym środkiem transportu, prawdopodobnie również najwygodniejszym – niczym więcej być nie chce.
Jeszcze chwila a uprzywilejowana pozycja pilota linii komunikacyjnych straci swój nimb. Urząd pracy będzie załatwiał posady szoferów samolotowych i hamulcowych sterowców. Wkrótce wydawane będą nawet bilety tygodniowe.
Z kolei lot sportowy w otwartej maszynie zawsze będzie atrakcyjny. […] Każdy lot małą, otwartą maszyną dla wrażliwego człowieka jest przeżyciem. […] Pilot sportowy lata, żeby latać. Celem samym w sobie jest owo wspaniałe uczucie pędu w przestworzach, dźwigania się w górę ku światłu.
Za sterami maszyny siedział kapitan samolotu May z Gdańskiego Przedsiębiorstwa Lotniczego May i Bergmann, kiedy wsiadaliśmy do niego w jasny i słoneczny, ale wietrzny dzień pod wieczór, by odbyć lot nad Gdańskiem. Chciał nam zademonstrować dobrą sterowność i niezawodność swojej nowej maszyny; to życzenie, które spełnia się nadzwyczaj chętnie.
Siedzimy wygodnie na małych, plecionych stołkach, szeroki pas nad udami założony bardziej dla bezpieczeństwa pilota, żeby nikt za nim „przez niedopatrzenie” nie wypadł, ale także dla naszego bezpieczeństwa podczas startu i lądowania z powodu nierówności terenu, które mogłyby spowodować utratę kontaktu z siedzeniem; maszyna już drga. Silnik dostaje kopa i zaczyna ryczeć. Pędzimy przez pole, pozostawiając za sobą potężne tumany kurzu. Koła tańczą nad małymi dziurami i bruzdami, maszyna trzęsie się i drży. Potem kreślimy krzywą i skręcamy pod wiatr na cementowy pas startowy. Teraz pilot dodaje maksimum gazu; warczenie silnika jest coraz potworniejsze; wyje prawdopodobnie tak, jak robi to tysiąc diabłów, którym nadepnięto na chwosty ogonów. Sssss – świszcze wiatr pomiędzy drutami naciągu podwójnych płatów. Dociera to do naszych zatkanych watą uszu. „No…”, pojawiają się mimowolne myśli, ale już unosimy się w powietrzu. Ziemia rozstępuje się pod nami i pochyla się coraz niżej i niżej. Z oczami wlepionymi nieruchomo w niklowany zegarek „kontrolujemy” lot. To, co chcemy kontrolować, nie do końca jest jasne, bo naszymi myślami zawładnęło wspaniałe uczucie latania. Minęły dwie, dokładnie dwie minuty, albo sto dwadzieścia sekund, kiedy pilot podnosi przed nami ramię i pokazuje wysokościomierz przy lewej powierzchni nośnej. Odczytujemy pięćset metrów. W dwie minuty pięćset metrów do góry przy wietrznej pogodzie. No, no! Ale czy to jest dużo, czy mało, tego nie wiemy. Pilot coś krzyczy, krzyczy tak głośno, że ma twarz czerwoną jak rak. Nie rozumiemy ani słowa, ale kiwamy głowami z powagą, więc odwraca się w stronę swojego silnika i pędzi maszyną jeszcze wyżej. Siedemset metrów… Osiemset metrów… wystarczy; pan May nie chce ustanawiać żadnego rekordu, my również, ale z radości trącamy jeden drugiego po żebrach; tak wysoko nad Gdańskiem nie byliśmy jeszcze nigdy. Kościół Mariacki, ten gigantyczny symbol Gdańska, który zresztą rozpoznaje się z odległości kilku kilometrów – ach mój ty dobry Boże, gdzie się podział Kościół Mariacki? Ach tam, ta tycia budowla, nie większa niż skrzynia na węgiel, to musi być on…
Na horyzoncie półwysep Hel, pod nami morze, po którym pływają malutkie stateczki; potem lasy, ponownie kwadraty ulic, zakola zbiorników wodnych; sięgamy wzrokiem daleko w głąb Żuław. Uczucie niepewności nie pojawia się nawet na chwilę; maszyna podąża swoim torem, spokojnie, w oczywisty sposób. Tylko kiedy przechyla się na jedną ze stron, a pan May wykonuje pełny skręt w lewo i pełny skręt w prawo, nasze twarze drętwieją. To jednak cholernie nieprzyjemne uczucie, w okolicach żołądka, ale przechodzi natychmiast i rejestrujemy je jako nowe doświadczenie.
A potem odpalamy w dół i wydaje się, że Ziemia ku nam podbiega. Wspaniale, pięknie, ponadczasowo! I nagle dudni, znowu dudni i znowu jesteśmy na ziemi. Nie wiemy, dlaczego to robimy, ale machamy i śmiejemy się, no i każdy spostrzega, że temu obok błyszczą się oczy…
Richard Teclaw
Przełożył Janusz Mosakowski
Tekst zamieszczono w „Danziger Volksstimme” 28 czerwca 1930 roku; polski przekład publikowany w „30 Dni” 4-5/2023, a następnie w drugim tomie tekstów publicystycznych Richarda Teclawa, który ukazał się w ramach serii „Danzig w Gdańsku” pod redakcja Petera Olivera Loewa i Janusza Mosakowskiego