Ten tekst nieznanego autora ukazał się drukiem (w dwóch częściach) w „Gazecie Lwowskiej” w 1875 roku – 1 września (nr 200) i 3 września (nr 202). W naszej publikacji zredagowany został z zastosowaniem aktualnych zasad językowych, ale z zachowaniem oryginalnej składni.
***
I.
Dirschau! – ozwał się chrypliwy głos pruskiego konduktora, i zajechaliśmy na wspaniały dworzec. Słysząc jednak nazwę tej stacji zacząłem jej szukać w pamięci i mimo woli wątpiłem w moją umiejętność geografii, gdyż o takiej stacji nigdy nie słyszałem.
– Wszak to Czczewo [Tczew] mój panie – ozwał się jakiś sąsiad z Poznańskiego, widocznie zdziwiony moją nieświadomością.
Więc z poczciwego Czczewa Dirschau się zrobiło i pod taka nazwą figuruje, już na wszystkich podręcznych mapach. A stacja to ważna, bo leży na głównej drodze między Petersburgiem a Berlinem i Paryżem, a wszyscy rosyjscy dygnitarze jadący do kąpiel i wszystkie śpiewaczki dążące na północne sceny jadają tam kolacje i spijają szampana. Na żadnej też z większych stacji kolejowych, nawet w takim Hof w Bawarii, albo w Avricourt nie spotkasz tyle oryginalnie ubranych dam, nie zobaczysz tyle wagonów do spania znanej angielskiej kompanii – co w Czczewie; petersburski świat kobiecy ma bowiem to do siebie, że nieraz w najoryginalniejszy sposób przesadza paryskie mody, a że lubi jeździć wygodnie, toć rzecz także wiadoma.
Przed kilku laty był w „Kłosach” lub „Tygodniku Illustrowanym” rysunek mostu na Wiśle pod Czczewem, a rzeczywiście most ten wart ilustracji, należy bowiem do najwspanialszych mostów środkowej Europy, i przewyższa co do wielkości i wspaniałości swego rywala spod Torunia. Wisełka też tam szeroka, bogata, a z całej Polski znosi skarby, znosi dobrą ziemię z Krakowskiego i z Lubelskiego, aby tylko użyźnić całą okolicę od Czczewa do Gdańska. Po monotonnych piaskach, po nieskończonej równinie ciągnącej się już od Poznania, a z wyjątkiem Kujaw, z wyjątkiem okolic Gniezna po większej części ubogiej, szczycącej się tylko bladym żytem i sosnowym lasem – z przyjemnością spocznie oko na okolicach Gdańska, odznaczających się bujną wegetacją, wyborną uprawą ziemi i pewną obfitością produktów, która przypomina okolice bardziej położone na południe.
O ile więc ziemia już od Czczewa przyjemne robi wrażenie, o tyle niejedna bolesna ozwie się struna, gdy przejdziesz się po miasteczku i spotkasz tylko poprzekręcane polskie nazwiska na sklepowych napisach, a z resztą ślady obcej kultury…
Za kilka godzin jesteś w Gdańsku, o którym każdy szlachcic polski raz w rok dawniej przynajmniej zamarzył, do którego królowie polscy jeździli, aby hołdy od miasta odbierać, gdzie tysiączne pamiątki po dziś dzień jeszcze o naszej nam opowiadają przeszłości.
Poznań, Toruń, Gdańsk – to wszystko bardzo mocne fortece, a ostatni z bliska wysokimi opasany wałami, kryje się za tą jednostajną osłoną, tak, że jesteś już w Gdańsku a jeszcze nie widzisz jego poważnej wieży ratuszowej, jeszcze nie spostrzegłeś kończyn gotyckiego kościoła Panny Marii.
Głębokie fosy okalające fortecę, obficie w wodę zaopatrzone, dźwigają na swej powierzchni wielką ilość pływających desek i kłód drzewa, i służą tym sposobem za tymczasowy skład dla kupców, dopóki naładowane na okręty w dalszą nie odpłyną drogę.
Nader oryginalny widok przedstawia się dopiero nad kanałem morskim, nad Motlą [Motławą] wchodzącą w środek miasta, pokrytą lżejszymi statkami, a obudowaną po obydwu stronach wielkimi składami, w rodzaju angielskich lub holenderskich doków. Te składy wszakże uderzają dziwacznym kolorem, który zwykle na gdańskich murach spotykać się zwykło. Specjalny to kolor Gdańska i miast nadbałtyckich. Kolor ciemno-brudno-zielony, podobny do mętno-zielonej fali Bałtyku, pokrytej tylko białą srebrzystą pianą. Otóż gdziekolwiek w Gdańsku wystaje kawał drzewa na budynku, to drzewo to taką samą ciemno-zieloną pokryte jest barwą, a że składy po większej części z pruskiego budowane muru, więc wyglądają jakby wielkie pola do szachownicy, w których biała powierzchnia jest poliniowana ciemnymi pasami. W tych to składach od wieków gromadzi się nasza pszenica, a oko z przyjemnością spotka czerwoną czapkę Mazura, jak pomaga dźwigać wory z pokładu na pomost. Kilku chłopów z Lubelskiego, bosych, w płótniankach, spotkałem na ulicy, a niemało się mną ucieszyli, gdym im pokazał, gdzie mają kupić chleba, którego na próżno szukali pomiędzy bułkami i niemieckimi piernikami.
Motla może niemałą sprawić niespodziankę takiemu nawet turyście, który nie zwykł nad pierwszym lepszym unosić się widokiem. Największą jej zaletą jest oryginalność, charakter, którego nie noszą ani kanały innych miast północnych, położonych nad morzem, ani czyste, po bokach drzewami obsadzane kanały Amsterdamu, ani też co najmniej ulice Wenecji. Motla z obydwu stron bezpośredni przytyka do podnóża domów, a z jednej tylko strony do miasta zbudowanej, jest na niej bardzo długi pomost drewniany zastępujący brak ulicy [chodzi o Długie Pobrzeże]. Na tym pomoście skupia się handlowe życie: statki przypływają i odpływają, tutaj najmilsza przechadzka marynarzy, bo na każdym kroku jakiś sklep zastosowany do ich skromnych potrzeb wabi spojrzenia, tutaj są składy wełnianych koszul marynarskich, sznurów i powrozów smolną pokrytych powłoką, tutaj porter i grog zapach swój rozszerzają, tutaj wreszcie rozsiadły się grube przekupki, sprzedając świeże i wędzone śledzie, suche sztokfisze, płaskie flądry lub sardele.
Dlaczego tak smaczna ryba jak flądra stała się u nas prototypem niezbyt estetycznej istoty to by mi trudno było rozstrzygać, zdaje się jednak, że poczciwa ryba musiała tym razem odstąpić swej nazwy przekupkom, które ją rozkładają na plecionych tapczanach.
I gdańska „Goldwasser” znajdzie się na pomoście, ale wieść ludowa niesie, że za polskich czasów więcej w niej złota pływało, bo inne nadbałtyckie miasta, a przede wszystkim koleje nie odebrały jeszcze miastu ogromnych dochodów, jakimi się dawniej szczyciło. W jednej z sal gdańskiego ratusza stoi na piecu starodawna figurka, przedstawiająca mieszczanina uginającego się pod worem dukatów. Gdańszczanie z przyjemnością wspominają te czasy, a Wisła pokryta tratwami drewna i statkami pszenicy stanowi ulubiony temat ściennych malowideł zdobiących ich staroświeckie budowle.
Większa część prywatnych i publicznych gmachów Gdańska nosi na sobie cechy XVII i XVIII wieku, a fasady pokryte bogatymi ornamentami, złoceniami, biustami dawnych mężów, pożyczanych z rzymskich jeszcze dziejów, prawdziwie przyjemną tworzą niespodziankę dla oka, przyzwyczajonego do lakierowanych ścian teraźniejszych kamienic, i do gładkich wielkich szyb w oknach. Przede wszystkim przyjemne robą wrażenie kamienne ganki przed kamienicami, wchodzące głęboko w ulicę, otoczone zwykle żelazną balustradą o pięknej ślusarskiej robocie i ozdobione przy wejściu kamiennymi lwami lub smokami, albo też olbrzymimi kulami ze szwedzkiego granitu. Tu i ówdzie koło ganku stara rozłożysta lipa pod kamiennym brukiem korzenie swe zapuściła i niemało się przyczynia do urozmaicenia i ożywienia gdańskiej ulicy. Nic nieznośniejszego jak niewolnicza systematyczność w ozdabianiu teraźniejszych miast; owe pod sznur ciągnięte szpalery lipowe w Berlinie, albo w Monachium, nużą oko i z niesmakiem każą się odwracać od jednostajnego miasta, gdy przeciwnie tu i ówdzie posadzone drzewa a niekoniecznie równe i do siebie podobne, nieporównanie więcej nadają ulicy malowniczości i uroku. W swoim też rodzaju starsze ulice Gdańska nadzwyczaj malowniczy przedstawiają obraz: te ganki, te drzewa, te wysokie a wąskie domy piękną bowiem tworzą perspektywę, i jeżeli czego tam żałować wypadnie, to tego że gdańskie mieszczaństwo zanadto się pozwala rozwielmożniać teraźniejszemu sposobowi budowania, że dla zyskania szerszych ulic znosi gdzieniegdzie owe ganki, najpiękniejszą rzec można i najoryginalniejszą ich ozdobę. Piękne rynny, balustrady z kutego żelaza o prawdziwie artystycznym rysunku zaczynają ustępować miejsca lanemu żelazu, owemu nieprzyjacielowi dotychczasowych architektonicznych stylów. Lane żelazo musi dopiero czekać na wytworzenie się nowego stylu, z którym by stało w zupełnej harmonii, ze wszystkimi bowiem dotychczasowymi kształtami architektonicznymi w zupełnej stoi sprzeczności, i jest fałszywym tonem równie w gotyckich łukach, jak w rozłożystych ścianach odrodzenia, jako też i bogatych ornamentach stylów XVII i XVIII wieku.
II.
Na Langer Markt, zeszły się największe ciekawości Gdańska: tam stoi ratusz, z wysmukłą gotycką wieżą, tam Artushof, nader oryginalny budynek przeznaczony na giełdę, tam nareszcie stanęły prywatne domy, pełne dawnych zabytków. Gdańsk obfituje w cukiernie, a każda z nich szczyci się marcepanami i różnorodnymi ciastami, które naturalnie opisać trudno; marcepanom jednak należy się wspomnienie, a najsławniejsze wyrabia cukiernik Grentzenberg i wielki nimi prowadzi handel, najlepszy zaś „Goldwasser” dostanie się „pod dwoma łososiami” na Szerokiej ulicy.
Czytelnicy wybaczą, że wprost od starożytnych zabytków przeszedłem na marcepany i na „Goldwasser”; te dwa artykuły handlowe mają jednak swoją przeszłość, a nie było szlachcica za dawnych czasów, który spławiwszy pszeniczkę do Gdańska, nie wróciłby z marcepanami i z dobrą gdańską kminkówką. Stamtąd to nasze babki sprowadzały bakalie, a w niejednym liście hetmanów i wojewodów wyczytujemy obawę, aby przesłane przez nich zapasy pomarańcz, cykaty [kandyzowane skórki z owoców cytrusowych] i marcepanów nie spóźniły się na Wielkanocne święta.
Wracam jednak do rzeczy poważniejszych, a więc do ratusza, który wewnątrz tyle zawiera pięknych ornamentów, że spoglądając na nie mimo woli na myśl przychodzi, że dawniejsi kupcy więcej mieli smaku aniżeli dzisiejsi artyści. Proszę tylko się przypatrzyć owej misternie, z wielkim smakiem wijącej się poręczy u schodów, albo owym drzwiom dębowym, zamykającym wejście do sali radnej, proszę spojrzeć na meble wykładane perłową macicą, albo na zegary pełne architektonicznego smaku, a pozazdrościcie panom radnym Gdańska, że mogą się zbierać w tak gustownych komnatach.
Król Stanisław Leszczyński był snać wdzięczny gdańszczanom, że go popierali przeciw Augustowi III, bo będąc już we Francji aż dwa zegary przysłał im na pamiątkę, które do dziś dnia zdobią sale ratuszowe i do najpiękniejszych tam należą zabytków. W ogóle król Stanisław lubił dawać podarunki i umiał je wybierać, gdyż niejednokrotnie już spotkaliśmy się z rzeczami danymi przez niego w upominku, a zawsze są to rzeczy przynoszące prawdziwy zaszczyt smakowi króla i ówczesnej francuskiej industrii.
Do nadzwyczaj ciekawych także gmachów Gdańska należy zbrojownia, jeden z najpiękniejszych okazów w stylu barocco z XVII wieku, jaki mi się widzieć zdarzyło. Na fasadzie z naturalnej cegły mnóstwo tam kamiennych lub żelaznych bogato złoconych ozdób, całość jednak tyle nosi samoistnego charakteru, tak oryginalne sprawia wrażenie, że i temu stylowi trudno odmówić artystycznych zalet. W ogóle mieszanina stylów XVII i XVIII wieku za mało jest dotąd ocenioną i rzec można że świat artystyczny nie doszedł nawet do dokładnego tych stylów określenia. Style te mają w sobie wiele pięknych i oryginalnych rzeczy, a potępiamy je może więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z przekonania, opartego na dokładnym rozglądnięciu się w przedmiocie.
Gdańsk o więcej jak pół godziny jest oddalony od pełnego morza, od portu zwanego Neufahrwasser. Skromny to port, a wypływając parowcem z Motli, ma się rozczarowanie widząc zamiast spodziewanego lasu masztów kilka leniwych statków z drzewem lub zbożem. Nawet morze nie robi tutaj tego co gdzie indziej wrażenia, gdyż nie rozbija swych ciemno-zielonych fal o skały lub wysokie brzegi, ale spokojnie grzęźnie w piasku, który nawet tak silnemu żywiołowi jak morskie wody odbiera energię i wpływa na ich ospały humor. Północne wybrzeża mają wiele uroku tylko tam, gdzie las aż w morzu kąpie swe korzenie, gdzie przez gęste zarośla gdzieniegdzie błyśnie przestwór nieskończony, pieniący się, rozwścieklony, ale wielki, ale wspaniały...
Z tego też powodu ma Gdańsk w pobliżu Neufahrwasser nader przyjemne spacery. Nie jest to park, nie jest to ogród założony ze znajomością sztuki ogrodniczej, ale prosty lasek nadmorski, który gdańszczanie o tyle tylko zastosowali do potrzeb miejskiej publiczności, że poprzecinali w nim ścieżki, że założyli w pobliżu łazienki, że zresztą jakiś przedsiębiorca umieścił tam swój piwno-gastronomiczny zakład, w którym więcej białych stołów aniżeli gości, i w którym służba z nudów po mistrzowsku ziewać się nauczyła.
Morze musi bardzo Motlę zamulać, bo kilka machin pracuje nad wydobywaniem z niej piasku. Wady też przystani główną się stały przyczyną, że Gdańsk, pomimo nowego rozwoju pruskiej marynarki, mniej ważne zajmuje miejsce, i że stracił w znacznej części dawną swą handlową potęgę. W nowszych czasach dokonano w Gdańsku nadzwyczaj ważnego zadania, a mianowicie kanalizacji miasta, które leżąc na moczarach należało dawniej do najbardziej niezdrowych i częstymi z tego powodu nawiedzane było chorobami. W naszym już wieku gmina miasta ukończyła kolosalną kanalizację, która nadzwyczaj miała być trudną do przeprowadzenia, ale się w zupełności udała.
Chodząc po ulicach Gdańska, przypatrując się dawnym gmachom mimowolnie myśl się nasuwa, że tamtejsza gmina, tamtejsze mieszczaństwo w wielu rzeczach naśladowało wenecjan i genueńczyków, i że śniło o morskiej potędze. Dzieje stosunków Gdańska z Polską odkrywają część polityczną owego dążenia, odkrywają ową butę gdańszczan, która się przy niejednej okazywała sposobności. Zabytki po nich pozostałe okazują stronę obyczajową owych ideałów. Podobnie jednak jak w polityce zabrakło im siły i naturalnych warunków, aby się wzbić do wysokości morskiej rzeczypospolitej, tak znów w pozostałych po nich zabytkach można wyczytać, że im w niejednym brak było samoistnej twórczości i że podobnie jak w polityce, tak i w sztuce i architekturze oglądali się na powinowate interesami rzeczpospolite śródziemnego morza. Dość przejść się po salach ratusza, spojrzeć na owe sufity malowane pędzlem znakomitych gdańszczan, dość widzieć rozkład i urządzenie komnat, aby sobie przypomnieć pałac dożów, i poznać jak dalece gdańscy architekci we wszystkim chcieli się zastosować do wzorów, jakie im dawała Wenecja. Na ich pochwałę jednak przyznać trzeba, że się nie stali niewolniczymi naśladowcami, ale że zdołali sobie wyrobić wiele odrębności, w której tylko jak dalekie echo przebija się idea wzięta znad piękniejszego morza i z cieplejszego klimatu.
Znużyłbym czytelników, gdybym ich chciał oprowadzać po wszystkich kościołach Gdańska, gdybym chciał pokazywać starożytne bramy i baszty, gdybym się chciał zastanawiać nad przeszłością tego tak ważnego miasta w dziejach polskiej Rzeczypospolitej; Gdańsk może posłużyć za temat do nader pożytecznej monografii – co do mnie, pozwolę sobie przynajmniej przypomnieć w waszej pamięci Oliwę, owe opactwo, w którym sławny pokój z roku 1660 został zawarty. Oliwa, blisko o milę od Gdańska oddalona, w bardzo pięknej leży okolicy: oparta o lesiste pagórki schodzi na równinę aż ku morzu, które z dali posyła w ciszę klasztorną swe jednostajne pozdrowienie, szum bielejących się bałwanów.
Konną lub żelazną koleją za kwadrans jest się w Oliwie, gdzie nas już z dala wita duży kościół położony wśród pięknych ogrodów i zamożnych dworków. Dwie wieżyce wystają z gęstwiny starych lip i topoli, wysokie mury okalają podwórze przed kościołem, który zbudowany w stylu jezuickim XVII wieku pod względem architektonicznym nic nie przedstawia ciekawego. Wewnątrz są sławne organy bardzo pięknej roboty i kilka mniej ciekawych obrazów królów polskich. Kościelny zaprowadził mnie przez długie korytarze do komnaty, w której słynny pokój zawarto, ale prócz nowej, wmurowanej w ścianę tablicy, przypominającej owo sławne zdarzenie, nic tam nie masz, co by nosiło charakter dawniejszych czasów, co by się oprzeć potrafiło różnym burzom, które przeszły ponad spokojnym dzisiaj kościółem. Jeszcze po pierwszym podziale Polski skonfiskował Fryderyk II na rzecz państwa wielkie dobra oliwskiego opactwa, w r. 1831 został klasztor zniesiony, a piękny ogród i zabudowania zamieniono na prywatne mieszkania członków królewskiej rodziny. W dawnej rezydencji opatów mieszka obecnie księżniczka Maria Hohenzollern (Hechingen), i może się poszczycić jednym z najpiękniejszych prywatnych ogrodów. Bo chociaż pod względem sztuki ogrodowi temu wiele niedostaje, ale stare drzewa pamiętające opatów, ale górski strumień przebijający się przez ogród do morza, i niespodziewany widok na morze z gęstwiny drzew, tworzą z oliwskiego ogrodu tak przyjemne ustronie, że niejeden poeta, niejeden marzyciel mógłby go pozazdrościć pruskiej księżniczce.