PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Na gdańskich dachach

Na gdańskich dachach
Przypominany tekst, który napisał Walther Domansky w 1906 roku
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Walther Domansky (1860-1936) był pastorem i literatem, w gdańskiej prasie i wydawanych książkach publikował opowiadania religijne i liczne szkice poświęcone dawnemu Gdańskowi i jego mieszkańcom. „Na gdańskich dachach” znalazło się w porannym wydaniu „Danziger Zeitung” z 16 sierpnia 1906 roku.

Reprodukcja obrazu Arthura Bendrata opublikowana została w „der Kunstwart” w 1903 roku
Fot. Internet / https://digi.ub.uni-heidelberg.de/diglit/kunstwart

Nie tylko koty posiadają przywilej spacerowania w świetle księżyca po dachach w ciepłe, letnie wieczory. Człowiek też może sobie sprawić tę przyjemność, a zwłaszcza wtedy, gdy ma do dyspozycji altanę położoną tak romantycznie pomiędzy wysokimi szczytami, jak to nam zapewnili nasi uprzejmi gospodarze. Siedzieliśmy sobie, właściciel kamienicy obok swej uprzejmej i troskliwej małżonki, profesor St. [prawdopodobnie chodzi o gdańskiego malarza Bernharda Maximiliana Sturmhöfela (1853-1913), portrecistę, autora pejzaży i obrazów o tematyce historycznej] oraz moja skromna osoba i mogliśmy zatonąć w nastrojowym czarze starogdańskiej, księżycowej nocy. Niewielki placyk, wysoko w górze ponad sąsiednim budynkiem i pomiędzy malowniczymi szczytami, był do tego wręcz stworzony. Znajdował się tu rodzaj wiszącego ogrodu, oddzielonego od leżącego w dole podwórka kratą, po której pięła się w górę dzika winorośl, a w pojedynczych pojemnikach w kształcie wazy kwitły kwiaty.

Po bezchmurnym niebie swoją trasę przemierzał dostojnie księżyc w pełni, jednak wciąż oddziaływał zmierzch gorącego, letniego dnia, dzięki czemu księżycowa poświata nie była jeszcze zbyt wyrazista. Jeśli spojrzało się z mojego miejsca w lewą stronę, wówczas pozdrowienia słała smukła wieża Ratusza, a kiedy spojrzało się na wprost i w prawo, zadziwionym oczom ukazywała się sięgająca do nieba bryła Kościoła Mariackiego, budowla stateczna i ogromna. Do tego z domu, w którym drzwi do altany pozostawiano otwarte, padał na naszą grupę przytulny blask lampy, a wszędzie dookoła rozświecało się to tu, to tam jakieś okno. Czy mogło kogoś zatem dziwić, że nasza rozmowa toczyła się przede wszystkim wokół starego Gdańska, który był tak bliski sercom wszystkich obecnych?

Profesor opowiadał – a on potrafi świetnie to robić – o dawnych czasach. O ubranym w swój stary kostium, składający się z trójgraniastego kapelusza na głowie, uniformu i spodni sięgających do kolan, byłym żołnierzu miejskim, który mieszkał w niskim domku w Peterszawie [dzisiejsza nazwa to Zaroślak] i który musiał czasem iść do miasta, by odebrać swoją emeryturę. Ale na starość pomieszało się dzielnemu wojakowi w głowie i pewnego razu widziano go dziko wymachującego szablą. Na pytanie, dlaczego tak robi, odpowiedział zdyszany w swym gdańskim Platt: „Ih, de Fleeg’ wär met de Mügg’ em Striet, on da heww eck se ut eenanner gebrocht on mi dabi ganz vermarracht” („Eee, mucha pokłóciła się z komarem, no to je rozdzieliłem, co mnie strasznie umęczyło”), Tak, tak, czasy dawnej niedoli, kiedy nasz stary, dobry Gdańsk znosić musiał niejedno wojenne cierpienie, wciąż odbijały się groteskowym echem w głowę tego biednego, pomylonego starca.

Profesor opowiedział też o innym domku w Peterszawie, w którym mieszkało dwoje starych jak świat małżonków. Zaproszono go tam na poczęstunek, kiedy był małym chłopcem. W sieni domku zauważył na boazerii naturalnej wielkości postacie przedstawiające obu staruszków z lat młodości, w staromodnych strojach w sztywnej, dostojnej postawie. Efekt obliczony był chyba po części na służących, jak gdyby postacie te – pod nieobecność w domu gospodarza i gospodyni – jednak wszystko widziały, mogąc powiadomić o tym państwa powracających do domu. Ponoć tego typu obrazy można było dawniej spotkać w domach o wiele częściej. Szkoda, że żaden z nich się nie zachował.

Księżyc jednak wędrował dalej po niebie i zatopił teraz Wieżę Ratuszową w swym srebrnym świetle tak, że nawet dekoracje na górze na jej szczycie mieniły się i błyszczały. I wtedy sama wieża poczęła się mieszać do naszej rozmowy, bo ona naprawdę potrafi opowiadać o starych czasach. W takim momencie szczególnie miło jest siedzieć na dachu w wysokiej altanie i przysłuchiwać się wieży. A ta opowiadała między innymi o zegarmistrzu Johannie Fehrmannie, którego widziała osobiście, gdy ten z niezwykłą zwinnością drapał się niczym wiewiórka do góry. „W roku 1707 Johann Fehrmann wspiął się po drabinach, które samodzielnie sporządził i sam powrozami związał, z najwyższego gzymsu wieży aż na stojącego człowieka, sam też wokół niego pobudował rusztowanie, na tymże człowieku przeprowadził prace, zatknął flagę, co uznano za miraculum wielkie” [posąg wieńczący hełm wieży, nazywany w czasach Domansky’ego „złotym człowieczkiem”, przedstawiał postać króla Zygmunta Augusta; sztormowe wiatry często niszczyły trzymaną przez postać pikę z chorągiewką pełniącą funkcję wiatrowskazu. Inne źródeł podają, że wspominane tu uszkodzenie figury miało nastąpić w listopadzie 1708 roku]. Tenże Johann Fehrmann miał ponoć wyszukać sobie takie mieszkanie, z którego okien mógł rozpoczynać każdy poranek od spoglądania w górę na „swoją” wieżę ratuszową, na której dokonał karkołomnej „sztuki wspinaczkowej”.

Tak, sama myśl o owej „sztuce wspinaczkowej” przepełniała nas, siedzących na dachu, strachem, jednak wyraziliśmy podziw, wspominając dzielnego Johanna Fehrmanna. A potem srebrne promienie księżyca rozsnuły się wokół Kościoła Mariackiego tak wspaniale, że leciwe, gigantyczne mury zdawały się ożyć na naszych oczach i piąć się jeszcze bardziej w górę, dzięki czemu wieże wyglądały na smuklejsze i wyższe. Wspaniałej, ukochanej, starej Wieży Farnej nie mogliśmy niestety zobaczyć z naszego miejsca. A ja wspominałem, jak przed laty z pewnym malarzem (Bendrat), który jest tak zachwycony wyjątkowością Gdańska, że nosi nawet miano „malarza Kościoła Mariackiego”, wspiąłem się na Wieżę Farną, gdyż ten chciał namalować z góry „gdańskie dachy” [Arthur Bendrat (1872-1914), urodzony w Gdańsku malarz impresjonista, rysownik i autor litografii. Pobierał nauki w gdańskiej szkole rzemiosła u Bernharda Sturmhöfela, a następnie studiował w drezdeńskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie związał się grupą artystów nazywaną „die Elbier”. Artysta lubował się w wedutach i krajobrazach wiejskich. Jedną z najbardziej znanych prac Bendrata, uwiecznionych później na widokówkach, była widok Kościoła Mariackiego z ulicy Piwnej. Był autorem licznych ilustracji do książek autorów związanych z Gdańskiem].

Ustawiona na dachu altana czy platforma, o jakiej pisze Domansky w swoim tekście, nie była zapewne czymś wyjątkowym w Gdańsku na początku XX wieku. W zbiorach Biblioteki Gdańskiej PAN jest zdjęcie, na którym zobaczyć można czterech panów grających w skata. Co więcej autorem tego zdjęcia jest profesor Sturmhöfel. Nie ulega jednak wątpliwości, że platforma na dachu, gdzie toczono ożywioną rozmowę przy świetle księżyca z profesorem St., była w zupełnie innym miejscu niż ta, którą widzimy na zdjęciu
Fot. Zbiory PAN Biblioteki Gdańskiej

„Wspinaczka” nie była wcale taka łatwa, ponieważ sami wnosiliśmy na górę naciągnięte już na ramy, całkiem spore podobrazie płócienne, na którym pojawiły się już pierwsze zarysy widoku. Z początku cała sprawa nie była zbyt przyjemna, a to z uwagi na ciemne, kamienne schody wijące się spiralnie do góry; potem szło się już lżej, aż dotarliśmy do dawnej izdebki strażnika wieżowego. Tu obraz był tymczasowo przechowywany, aż zaczął się zapełniać widokami, obserwowanymi z luki w wieży. Później wystawiano go tutaj, a jego kolorową kopię opublikował „der Kunstwart” [wydawane w Dreźnie a później w Monachium czasopismo poświęcone poezji, teatrowi, muzyce, sztukom pięknym oraz sztuce użytkowej, za czasów Bendrata jako dwutygodnik, później jako miesięcznik]. Moim zdaniem, najlepszym miejscem dla tego malowidła, podkreślającego wyjątkowość Gdańska, byłoby nasze muzeum!

W ten sposób nasza rozmowa zaczęła się toczyć coraz bardziej wokół malarstwa i wtedy nasz profesor zaczął się rozwodzić nad pięknym i godnym uwagi pomysłem. Mianowicie uważał, że nowe przejście w starodawnym Dworze Bractwa Św. Jerzego [w 1905 roku przeprowadzono gruntowną renowację elewacji, w ramach której usunięto tynki z malowidłami, część parteru od strony Bramy Długoulicznej wykorzystano na przejście dla pieszych, resztę wykorzystano na lady sklepowe], który miało być właściwie podwyższone i przy wyjściu do Bramy Długoulicznej wykończone w formie łuku półkolistego i przyozdobione malarstwem ściennym w technice sgraffito. Oczywiście, należałoby usunąć ową dzisiaj niezbyt stosowną gablotę, pozostawiwszy witrynę wraz z jej kwietną dekoracją, przyczyniając się do pogodnego ożywienia całości. Profesor obmyślił już sobie nawet serię obrazów i skomponował miłe wersy w formie inskrypcji. Na jednej ze ścian, na której znajduje się teraz łatwa do przeniesienia latarnia, oczom oglądających winien ukazywać się na przykład obraz przedstawiający „turniej grafa majowego” [sięgający średniowiecza gdański turniej rycerski opisany, między innymi, w powieści historycznej „Heinrich von Plauen” Ernsta Wicherta]. Pod nim powinien pojawić się następujący wierszyk:

Majowym grafem junkier obrany,

Wyjeżdża dumnie z wysokiej bramy,

Wśród broni miejskiej paradę wiedzie,

Lśni pięknie zbroja, kiedy tak jedzie.

I wreszcie postój w Oliwskim Lesie,

Który wesołość wszystkim przyniesie.

Zaś nad łukiem wyjścia wiodącego ku ulicy Długiej należałoby przedstawić rycerskiego św. Jerzego, kiedy powala smoka, do tego dołożyć wierszyk do przeczytania:

Pokonał smoka święty Jerzy,

w paszczę mu lancy grot wymierzył,

Niewinne dziecię oswobodził,

Niemcze – czas, byś i ty tak robił.

W dalszej kolejności, na szerokich ścianach wewnętrznych wzdłuż Bramy Długoulicznej należałoby pokazać dwóch członków bractwa św. Jerzego, z których jeden celuje z kuszy do ptaka, a drugi właśnie zanosi trofeum do domu. Zaś na podwyższonym suficie głównego przejścia należałoby zamocować herb bractwa  św. Jerzego. Takie to były przemyślenia naszego profesora, który uważał, że ludzi trzeba ponownie zaznajomić z przeszłością przy pomocy sztuki.

Wtedy nasz gospodarz, który posiada tak subtelny zmysł architektoniczny, objawił jeszcze inny piękny pomysł. Uznał, że między domem towarowym braci Freymann [budynek mieścił się na Targu Węglowym pod numerem 27/30 w miejscu, w którym stoi dziś, nomen omen, Drzewko Tysiąclecia] a Dworem Bractwa św. Jerzego powinno się zasadzić drzewo, najlepiej wiąz, który szybko rośnie i który nie ma zbyt gęstego listowia. Z uwagi na witryny jego pień winien być u dołu pozbawiony gałęzi, za to korona drzewa mogłaby się bujniej rozwinąć. W ten sposób, drzewo mogłoby oddzielić w pokojowy sposób dwie tak całkowicie różne budowle, które teraz wyrastają obok siebie tak znienacka, jak przeszłość i teraźniejszość. W rzeczy samej, pomysł wspaniały i wart realizacji.

Jednak główną winę za nasze błąkanie się po radosnym królestwie pomysłów należało przypisać blaskowi księżyca, który zalegał na gdańskich dachach. Do wyruszenia w drogę ponaglił nas później, około godziny dziesiątej, karylion pobliskiej Wieży Ratuszowej, choć w tak cudownej atmosferze można byłoby tam w górze przesiedzieć całą noc.

 

Walther Domansky

Przełożył Janusz Mosakowski

Przypisy tłumacza

 

Publikowane: „30 Dni” 1-2/2019