Friedrich Dietert-Dembowski, ur. 11 VIII 1884 w Londynie, miejsce i data śmierci nieznane, dzieciństwo i młodość spędził w Prusach Wschodnich, kilka lat mieszkał w Sopocie i Gdańsku, pracował jako księgarz, wydawca czasopism, był także sekretarzem generalnym Deutscher Heimatbund. Pisywał eseje, artykuły prasowe i reportaże z podróży. Publikowany tekst pochodzi z tomu „Reisebilder aus dem Deutschen Osten. Ein Heimat- und Wanderbuch”, Frankfurt a. M. 1909.
Mija równo siedemdziesiąt pięć lat [autor wspomina wydarzenie z 1832 roku], odkąd władze miasta Gdańska zakupiły las w Jaśkowej Dolinie i Górę Jana [oryg. nazwy Jäschkental od nazwiska Köhne-Jaski i Johannisberg]. Kilka lat później ugruntował się zwyczaj organizowania w przeddzień świętego Jana koncertu muzyki wojskowej. W roku 1836 doszły do tego tańce – pod Dębem Księcia Koronnego i w Gaju Elizy [oryg. Kronprinzen-Eiche i Elisen-Hain]. Kilku kupców i urzędników, którzy spożywali kolację w gospodzie Schrödera, uznało zaimprowizowaną rozrywkę – jak piszą w „Danziger Dampfwagen” z 1837 roku – za bardzo przyjemną i postanowiło, by w następną wigilię świętego Jana podjąć za publiczne pieniądze więcej zespołów muzycznych, a na przestronnej polanie leśnej, którą wcześniej wykorzystywano do letnich uciech organizowanych dla uczniaków i sierot, zorganizować nieodpłatnie potańcówkę na świętego Jana. Pomysł zrealizowano; polanę, którą otaczają wspaniałe stare buki i dęby, upiększono trawnikiem, obsadzono kwiatami oraz krzewami, a także przyozdobiono mnóstwem flag i kolorowych latarni. – I tak w ciągu siedemdziesięciu lat świętojańska Sobótka przeistoczyła się stopniowo w festyn ludowy, który jest jednym z wyróżników Gdańska.
W korowodzie całego roku nie ma bodajże takiego dnia, który w tajemnym uroku prawdy i zmyślenia, natury i ducha nurzałby się tak wybitnie jak ten dwudziestego czwartego czerwca. Już tysiąc lat wcześniej, zanim urodził się ów surowy prorok pustyni, który podarował mu swoje imię, dzień ten obchodzony być uroczyście przez wszystkie pogańskie ludy, w tym także przez naszych przodków. W pewnym sensie tworzył on zwornik w łańcuchu świąt światła, które rozpoczynały się w czasie naszego Bożego Narodzenia i wysławiały triumfujące w końcu słońce; teraz to jest przesilenie letnie. Światło, pierwotne źródło wszelkiego życia, radości i zabawy, osiągnęło swoje apogeum. Jednak wszelkie czary upchano w noc świętojańską, w tę przepojoną woniami i oddychającą miłością letnią noc. To wtedy straszą duchy, to wówczas rozbłyskują światła ognisk, ludzie tańczą, świętują i kosztują tego, co oferuje życie.
Nasza Sobótka jest świętem szerokich mas ludzkich i stoi pod znakiem słońca. Nasza Sobótka jest świętem dla dzieci i dorosłych, którzy raz w roku chcą się wspólnie radować. Stanowi wyraz niepohamowanej witalności i radości życia. Tak żywiołowo, jak we Wrzeszczu – dokładniej zaś tutaj, gdzie Jaśkowa Dolina oferuje najwięcej przestrzeni – świętuje się Sobótkę już tylko w nielicznych miejscach.
Na łąkach niekończące się, gromadne pląsy, sterczący drąg z ubraniami i kolorową tandetą na wierzchołku. Wśród radosnych okrzyków młodzi chłopcy mozolnie wdrapują się do góry, by zdobyć dla siebie parę butów z cholewami, garnitur albo pozłacany zegarek. Tutaj skacze się żwawo w workach albo biega, podskakując na jednej nodze, chwyta się zębami jak najdłuższy kawałek kiełbasy i bierze udział w innych tego typu ludowych uciechach. Na leśnych zboczach toczy się przezabawne życie obozowe. Handlarze rozkładają się ze swymi towarami już wczesnym rankiem, na dwukółce i wózku dziecięcym piętrzą się deski, skrzynki i pudła, skrzynki z piwem, wszystko pięknie odmalowane, do tego łakocie i wyborne trunki. Przede wszystkim nie brakuje tych ostatnich. „Wypijmy jeszcze po kropelce” – to padające co chwilę hasło dnia. „Wyborne piwa”, machandla z pałeczką [machandel podawany z kostką cukru, rozpuszczaną w nim przy użyciu pałeczki albo łyżki z drewna jałowcowego] i napoje bezalkoholowe spożywa się tu w ogromnych ilościach. A do tego szum karuzeli, skoczna muzyka w miejscach, gdzie się tańczy „pośladek o pośladek”, ciągle tym samym krokiem, ciągle dookoła, czy to polka, czy to walc, czy menuet. Wszędzie pomiędzy drzewami rodzinne obozowiska w atmosferze wesołej idylli, wrzeszczące dzieciątka, pięciolatki z dumnymi wąsami, na nosie niebieskie okulary, a w pięciominutowych odstępach rozbrzmiewa przenikliwy dzwonek na zboczu: zabłąkane dziecko! Zabeczana mała istotka, trzymana troskliwie za rączkę, wystawiona zostaje na publiczny widok.
Wieczór rzuca swe cienie w parku i nad łąkami. Między drzewami przeświecają szeregi lampionów, a po drugiej stronie rozbłyskują race, słońca i bengalskie ognie fajerwerków. A na wyżynach ponad Gdańską Zatoką płoną świętojańskie ogniska rozświetlając noc.
Cudowna ciepława noc bierze w swe czarodziejskie ramiona kołyszące się tłumy ludzkie. Światła migoczą bajecznie wśród ciemności. Długo, jeszcze długo rozweseleni ludzie dają się unosić wszechogarniającej radości życia.
Friedrich Dietert-Dembowski
Przełożył Janusz Mosakowski
Przypisy tłumacza
Publikowane: „30 Dni” 1-2/2022