Walther Domansky (1860-1930) był pastorem i literatem, przez całe niemal życie związany z Gdańskiem, i tu publikował szkice i felietony poświęcone rodzinnemu miastu. Felieton „Czegóż to się nie depcze stopami!?” („Was man mit Füssen tritt!”) został zamieszczony w porannym wydaniu „Danziger Zeitung” 22 września 1905 roku.
Posępne słowa błazna w „Królu Learze” Szekspira – „Boć przecież deszcz, on pada co dzień” [tłum. Jana Kasprowicza] – przytaczane były tego roku dość często. I jeśli ktoś chciałby z zasmuconym sercem zapytać, dlaczego akurat tego roku musiało przez pewien czas tak często padać, ten otrzyma w kolejnych zdaniach całkiem osobliwą odpowiedź. Właśnie dlatego, że wzrok skierowany będzie tym razem na śliski bruk uliczny, żeby choć raz rzeczywiście ujrzeć, co się depcze stopami, zwracając przy tym uwagę na rozmaite rzeczy.
Jak zatem w dawnych czasach bywało na ulicach, albo – określiwszy to lepiej w prawdziwym dialekcie gdańskim – na uliczkach naszego kochanego miasta? Tak, wtedy oczywiście nie było tutaj, tak jak w całej naszej ukochanej, niemieckiej ojczyźnie, żadnego bruku kamiennego, a co dopiero chodników, które są dziś wyłożone ku wygodzie pieszych. Ale gdzie tam, uliczki w dawnych czasach były wszystkie bez wyjątku niebrukowane i kiedy deszcz również padał „co dzień”, wówczas stawały się one po prostu błotniste. Ale i w tamtych czasach była na to rada. Oczywiście nie było jeszcze wtedy gumowych kaloszy, ale były za to drewniaki. Stały zawsze w gotowości i kiedy drogi na skutek deszczu stawały się błotniste, wtedy je wyciągano i nakładano na zwyczajne obuwie. Co oczywiste, chodzenie w czymś takim musiało być utrudnione, mogło się nawet zdarzyć, że drewniak nagle „wyskakiwał”, grzęznąc na środku ulicy Długiej w ulicznym błocie. Najczęściej jednak udawało się bezpiecznie dotrzeć do celu w obu drewniakach, na przykład pójść w niedzielę do kościoła. Wówczas odstawiano je przy wejściu do świątyni.
Tak, to były inne czasy, dziś mamy o wiele lepiej. W porównaniu z naszym przodkami jesteśmy zasadniczo dość rozpieszczeni. Ach, po czym to już nie kroczyły nasze stopy!? W królewskich pałacach i muzeach istniejących w większych miastach – po lśniących niczym lustro, marmurowych schodach! To po prostu wspaniałe, człowiek naprawdę się cieszy, że leży tam chodnik z wełnianego materiału i że nie trzeba stąpać bezpośrednio po marmurze. Pod naszymi stopami mieliśmy też inny, wprawdzie nieskończenie mniej kosztowny, za to o wiele rzadszy bruk. To było w owej grocie na zalesionych pagórkach przy Polankach [W 1959 roku Franciszek Mamuszka i Jerzy Stankiewicz pisali w „Oliwa. Dzieje i zabytki”: „Na północ od dworu (III) na zboczu wzgórza zachowała się widokowa grota XVIII-wieczna, z podłogą ułożoną z zaokrąglonych stawowych zakończeń kości zwierzęcych (zapewne owiec); zachowała się tylko część tej oryginalnej posadzki”], pomiędzy domem sierot a przytułkiem dla ubogich, skąd rozciągał się ów wspaniały widok na błękitny Bałtyk. My jednak nie spoglądaliśmy jedynie w dal, lecz również pod nasze stopy, dostrzegając, że cała podłoga owej groty wybrukowana jest kośćmi – co prawda nie ludzkimi, tylko baranimi.
Tak, skorośmy stąpali już po takim podłożu, zatem nie zwracamy już zbytnio uwagi na bruk uliczny, a nawet na szeroki, piękny trotuar na ulicy Długiej! A przecież kamienne płyty, z których zbudowany jest ów chodnik, odsłaniają przed nami niesamowite wspaniałości, zwłaszcza podczas deszczu, kiedy pada na nie jasne światło lamp elektrycznych, a kamienie prezentują się obmyte z ulicznego pyłu. To tak zwane płyty granitoidowe, po których nasza stopa tak pośpiesznie gdzieś kroczy. (Poniższe dane zawdzięczam znakomitej fabryce kamienia sztucznego „A. Kummer Nachf.” z Elbląga, która znacząco przyczyniła się również do położenia naszego chodnika). Owe płyty granitoidowe w górnej swej części składają się przede wszystkim z kruszonego granitu i cementu, z kolei ich dolna część, która ląduje w podłożu, stanowi mieszankę oczyszczonego z gliny żwiru i cementu. Uwięzione w tych płytach, różnokolorowe kamienie, które służą do produkcji najrozmaitszych, barwnych wzorów i które rozdrabnia się przy zastosowaniu przeznaczonej do tego kruszarki, pochodzą z naszej zachodniopruskiej ojczyzny. W ten sposób okolica (w dosłownym sensie „zasobna w kamień”), w której porozrzucane dookoła kamienie uznawano kiedyś za bezwartościowe, może w końcu przynieść zyski, dostarczając owe kamienie. Płyty granitoidowe produkowane są z opisanej powyżej mieszanki przy pomocy pras hydraulicznych pod ciśnieniem o wartości 300 atmosfer (około 3 tysięcy centnarów). Ciśnienie jest tak wielkie, że płytę, skoro tylko wyjdzie spod prasy, można od razu odstawić w pozycji pionowej.
No i teraz trzeba się tylko przyjrzeć jednej z takich płyt granitoidowych oraz znajdującym się w niej kolorowym kamyczkom, które choć trafiły do niej losowo, mimo to tworzą ostatecznie przepiękny wzór. (Oczywiście mogłem się jej przyjrzeć z bliska i dokładniej, ponieważ wyżej wspomniana fabryka przysłała mi najuprzejmiej próbki). Najpierw rzucają się w oczy rozmaite kolory. Jeśli przyjrzy się im dokładniej, wówczas odkryje się jednobarwną, krwistą czerwień, albo ten sam kolor, tylko w wersji cętkowanej, albo też rudawo-biały, a potem znów delikatny róż, albo matowy kolor żółty, tudzież osobliwy, niemalże opalizujący, mlecznobiały, może być też jeszcze cętkowany, bardziej lub mniej ciemny kolor szary, lub w końcu wyrazisty błękit. A teraz kształty tych pojedynczych kamiennych odłamków! Jeśli ktoś posiada choć trochę fantazji, ten może dokonać rozmaitych odkryć, tutaj na przykład kształt kwiatu, tam jakiegoś liścia, gdzie indziej motyla. Tak, właśnie takie cudowności odsłania przed nami ignorowana przez nas płyta chodnikowa, po której stąpają nasze stopy! I za to wszystko, za jej pożyteczność i ukryte piękno, jest traktowana w dość podły sposób. Jak to się mówi, depcze się ją stopami, bo to przecież jedynie twardy, pozbawiony uczuć kamień.
Tak się sądzi, a jednak również te twarde kamienie szlifowane [Płyty układane są najczęściej jako nieoszlifowane; tylko niektóre miasta – czy do nich należy Gdańsk, tego mi nie wiadomo – zlecają wyłożenie chodników płytami oszlifowanymi. Szlifowanie odbywa się przy użyciu żeliwnych tarcz, przy pomocy piasku i wody – przyp. aut.] są stopniowo krokami przechodniów. Można przy okazji pomyśleć o tym, że nawet najzatwardzialsze natury wśród nas ludzi podlegają oszlifowaniu za sprawą drogich bliźnich albo zrządzeń losu. Kamienie pod naszymi stopami są też zimne i martwe w dotyku. A przecież tkwi w nich wspaniałe życie, gdyż czasami, kiedy uderzy o nie żelazo, sypią się iskry. Z tego powodu Zöckler [Otto Zöckler (1833-1906) niemiecki teolog ewangelicki] w swej wielce uczonej „Theologia naturalis” kwarc, będący składnikiem wielu kamieni, w tym również granitu, nazywa „kamieniem wszelkich kamieni, odpornym na działanie wody, powietrza czy ognia, oferującym przy tym iskry i ogień, stróżem światła i nosicielem ognia pośród nocy ciemnego, kamiennego świata”. I można też przy okazji pomyśleć również o tym, że nawet w pozornie najzimniejszej ludzkiej naturze żarzy się tajemniczy ogień, który rozbłyska po pojawieniu się impulsu, oddziałując tym bardziej wzruszająco.
No i jeszcze kamienie wydają się być niemymi i nieruchomymi. A przecież wjeżdżający do Jerozolimy Zbawiciel wypowiedział osobliwe słowa: „Powiadam wam, jeśliby ci [Tj. wykrzykujący Hosanna wierzący, z powodu których faryzeusze w tłumie powiedzieli do Niego: „Nauczycielu! zgrom ucznie twoje” – przyp. aut.] milczeli, wnet kamienie wołać będą” [Łk 19,40, Biblia Gdańska]. Objaśnienie religijnego znaczenia tych słów wykracza poza kontekst niniejszych linijek. Jednak owe niezauważane kamienie przemówią szczególnym językiem również do nas, jeśli zamiast przemykania po nich pędzącą stopą, przyjrzymy im się pewnego razu nieco dokładniej, jak miało to miejsce powyżej.
Walther Domansky
Przełożył Janusz Mosakowski
Przypisy tłumacza (z wyjątkiem wskazanych jako autorskie)
Publikowane: „30 Dni” 3/2021