Maria Mrozińska: – W dzisiejszych czasach postprawd i uproszczonych ocen łatwo jest przykleić Ci łatkę kogoś, kto promuje się, wykorzystując popularność tragicznie zmarłego prezydenta, Pawła Adamowicza, Twojego brata.
Piotr Adamowicz: – I oczywiście spotykam się z tym. Do polityki się nie pchałem. W kampanii wyborczej nie powoływałem się na brata, mówiłem o własnych dokonaniach, a przede wszystkim o zamierzeniach. Do startu w ostatnich wyborach namawiali mnie ludzie z różnych środowisk, przede wszystkim samorządowcy. Przekonywali mnie, że moje wieloletnie dziennikarskie doświadczenie będzie bardzo przydatne w sejmie wobec poczynań obecnej partyjnej władzy. Jej ostatnie działania dobitnie pokazały, że opozycyjni posłowie w sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, do której należę, muszą podjąć wszelkie dostępne działania, by obronić niezależne media. Pierwsze dziennikarskie doświadczenia zdobywałem w latach osiemdziesiątych. Wiem doskonałe, jaką rolę spełnia wolne słowo.
– Zaczęliśmy od polityki rozumianej jako bezpośredni udział w strukturach władzy, ale można przecież powiedzieć, że angażowałeś się w polityczne działania już od wczesnej młodości. Wtedy współpraca z pismami podziemnymi była w rozumieniu władzy uprawianiem polityki i to zagrożonym poważnymi konsekwencjami.
– W moim rodzinnym domu polityka rozumiana jako świadoma ocena działań władzy była zawsze obecna. Oboje rodzice pochodzą z Kresów, w czasie rodzinnych spotkań powracały przeżycia i doświadczenia poprzedniego pokolenia dotyczące rewolucji 1917, wojny polsko-bolszewickiej. Niemal z zapartym tchem słuchałem opowieści babci Julii o dramatycznej ucieczce przed bolszewikami w 1920 roku. Mój wuj, Henryk Sobolewski, żołnierz Armii Krajowej, uczestnik akcji „Ostra Brama” mającej na celu samodzielne wyzwolenie Wilna spod okupacji niemieckiej, by powitać zbliżającą się Armię Czerwoną w charakterze gospodarzy, zapłacił za to wieloletnim zesłaniem, z którego wrócił w 1957 roku. Później zaangażował się w środowiskowe działania byłych akowców. Trochę mu w tym pomogłem, kiedy chodziło o organizację mszy rocznicowych w moim parafialnym kościele św. Brygidy. Były one równocześnie okazją do spotkania akowców zjeżdżających z całego kraju. Ksiądz Henryk Jankowski, jak wiadomo dziś postać kontrowersyjna, wtedy przydał się jednak temu akowskiemu środowisku.
Dzięki wujowi Henrykowi uzyskałem dostęp do wydawnictw paryskich, londyńskich dotyczących właśnie losów zesłańców, więźniów sowieckich łagrów. W domu wyrywaliśmy sobie te książki, bo wszyscy chcieli przeczytać, a dostawaliśmy je na krótki czas. W kolejce czekali następni, głodni tej lektury. W domu były też przedwojenne podręczniki historii. Zapoznawałem się z historią, różną od tej przekazywanej w szkole. Dorastałem więc w rodzinie, w której nie ukrywano nieakceptacji wobec panującej władzy i narzuconego komunistycznego systemu.
Jednak prawdziwym przełomem w moim myśleniu o peerelowskiej rzeczywistości, a przede wszystkim w podjęciu decyzji o pierwszych działaniach opozycyjnych, było zetknięcie się z Aleksandrem Hallem. Chodziłem do II klasy w VI Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku. Na zastępstwo za urlopowaną nauczycielkę historii przyszedł właśnie Aleksander Hall. To były zupełnie inne lekcje. Niestety, nie trwało to długo. Chociaż zastępstwo dotyczyło całego roku szkolnego, po pierwszym semestrze nie przedłużono mu umowy. Wtedy jednak wiedziałem już, gdzie mieszka i odważyłem się pójść do niego z prośbą o jakieś lektury.
– Przyjął Cię? Nie obawiał się prowokacji?
– Widocznie miał doskonałe wyczucie opierające się na krótkim przecież kontakcie w VI Liceum. Chciał i potrafił angażować młodych ludzi. Później, po Sierpniu ‘80 ze zdziwieniem zobaczyłem zaangażowanych we współpracę z nim moich kolegów z równoległych klas naszego liceum. Nie wiedzieliśmy o sobie wzajemnie.
Wtedy, w czasie tego pierwszego spotkania liczyłem, że otrzymam jakieś ciekawe wydawnictwa bezdebitowe dotyczące historii, ale zaproponował mi tylko książkę Stefana Kurowskiego „Czy socjalizm jest reformowalny?”. Dał mi też znać gestami, że w mieszkaniu na pewno jest podsłuch. Później na rozmowę wychodziliśmy na zewnątrz. Zacząłem regularnie otrzymywać od niego nielegalne wydawnictwo „Bratniak”. Rozprowadzałem je wśród zaufanych kolegów i osób zaprzyjaźnionych z rodzicami.
Otrzymywałem też ulotki zawiadamiające o uroczystościach z okazji świąt: 3 Maja i 11 Listopada, a także klepsydry upamiętniające ofiary Grudnia ’70. I ulotki, i klepsydry rozkładałem w kościołach i w szkole. Uczestniczyłem także w nielegalnych obchodach tych świąt. Najpierw pojawiała się garstka uczestników, z czasem było ich coraz więcej. Pamiętam obchody grudniowej rocznicy w 1979 roku, które zgromadziły kilka tysięcy osób. Po aresztowaniu Tadeusza Szczudłowskiego i Dariusza Kobzdeja przemawiających pod pomnikiem Jana III Sobieskiego 3 maja 1980 otrzymywałem tyle ulotek w ich obronie, że musiałem solidnie się uwijać, by je rozprowadzić.
– Nie zostałeś namierzony?
– Miałem trochę kłopotów w szkole, jakieś rozmowy dyscyplinujące, poza tym nic szczególnego. Byłem naiwnie przekonany o swojej przebiegłości i konspiracyjnych umiejętnościach. Później, kiedy zostałem zatrzymany w stanie wojennym okazało się, że przesłuchujący mnie esbek miał dość szczegółowe informacje o tej mojej wczesnej działalności.
– Kiedy wybuchł sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej byłeś więc zdeklarowanym opozycjonistą z pewnym doświadczeniem w dystrybucji „bibuły”.
– Miałem już na koncie współpracę z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela i, oczywiście, z Ruchem Młodej Polski, organizacją, której współtwórcą i głównym ideologiem był Aleksander Hall. W drugim dniu strajku spotkałem się z nim i Darkiem Kobzdejem. Byli ogromnie zatroskani i pełni obaw, by strajk nie wylał się na ulice, co mogłoby prowadzić do tragedii. Pamięć Grudnia ’70 nakazywała trzymać się zasady pokojowego protestu. Najważniejsi działacze RMP znaleźli się więc w stoczni jako wspierający strajkujących, ale i starający się wpływać tonująco na rewolucyjne nastroje.
Koniecznie chciałem być w stoczni. Zanim uzyskałem przepustkę, oczywiście dzięki Olkowi Hallowi, udało mi się dostać tam w czasie pierwszej stoczniowej mszy. Byłem nieco rozczarowany mdłym i mocno zachowawczym kazaniem księdza Jankowskiego, który był pełen obaw. Ogromne wrażenie wywarło na mnie natomiast wyniesienie za stoczniową bramę drewnianego krzyża i ustawienie go w miejscu, gdzie zginęli protestujący w grudniu 1970 i gdzie decyzją strajkujących miał stanąć pomnik.
Kiedy po paru dniach otrzymałem przepustkę, zająłem się przede wszystkim roznoszeniem po mieście ulotek, biuletynów i wszelkich druków strajkowych. Zadanie miałem ułatwione, ponieważ dorabiałem wtedy jako doręczyciel telegramów i miałem klucz zapewniający dostęp do skrzynek pocztowych mieszkańców.
W tych gorących sierpniowych dniach otrzymałem też szczególne zlecenie od księdza Jankowskiego. Miałem mianowicie osobiście dostarczyć jego list zaadresowany do kardynała Stefana Wyszyńskiego. Otrzymałem grubą kopertę, pojechałem do Warszawy, dotarłem na Miodową i oddałem ją jednemu z sekretarzy. Oczywiście nie wiem, co w niej było.
– Po podpisaniu porozumień sierpniowych środowisko Ruchu Młodej Polski odegrało dużą rolę w tworzeniu struktur rodzącego się związku.
– Znalazłem się także w tych strukturach. Ludzie RMP byli bliżsi Lechowi Wałęsie niż środowisko Komitetu Obrony Robotników. Lech Wałęsa postanowił powierzyć Hallowi stanowisko kierownika sekretariatu Krajowej Komisji Porozumiewawczej „Solidarności”. Olek tego nie chciał. Widział siebie jako analityka wydarzeń, opracowującego koncepcje działania, a nie jako organizatora struktur. Ostatecznie szefem sekretariatu został Grzegorz Grzelak, a ja zostałem pracownikiem tego sekretariatu. Należało do mnie protokołowanie obrad KKP i jej prezydium, a właściwie takiej grupy roboczej przygotowującej obrady, z której potem wyłoniono prezydium.
– Miałeś niespełna dwadzieścia lat…
– … i żadnego doświadczenia, co nadrabiałem pełnym zaangażowaniem. To była praca niemal całodobowa, niewiele czasu pozostawało na sen. Szalony czas całkowitego oddania, ze świadomością, że dane mi jest uczestniczyć w wydarzeniach o historycznym znaczeniu.
Z drugiej strony był to dla mnie wspaniały uniwersytet. Jako protokolant uczestniczyłem również w spotkaniach doradców „Solidarności” z członkami prezydium. Przysłuchiwałem się pilnie dyskusjom z udziałem Bronisława Geremka, Tadeusza Mazowieckiego, Andrzeja Celińskiego, Wiesława Chrzanowskiego i innych. Zaczynałem rozumieć mechanizmy życia politycznego, funkcjonowania władzy. To eksperckie środowisko dysponowało też pewnym zakresem informacji niejawnych, zakulisowych. Chłonąłem to wszystko.
Byłem bardzo zapracowany. Posiedzenia KKP, później przemianowanej na Komisję Krajową rozpoczynały się przeważnie o dziesiątej rano i niejednokrotnie trwały do północy i dłużej. Protokołowałem odręcznie, nie było czasu na przepisywanie na maszynie. Zresztą brakowało maszynistek. Próbowałem robić to sam w soboty, niedziele, ale często i w tych dniach odbywały się ważne spotkania i nie było kiedy. W większości protokoły pozostały więc w takim stanie. Część, która znajdowała się w siedzibie związku, bezpowrotnie zniknęła po 13 grudnia 1981, część uchowała się w moim domu. Przekazałem je profesorowi Andrzejowi Paczkowskiemu, który już w latach osiemdziesiątych zaczął organizować Archiwum „Solidarności”.
– W ciągu tych kilkunastu miesięcy legalnej działalności „Solidarności” byłeś w samym sercu wydarzeń, przysłuchiwałeś się dyskusjom eksperckim, byłeś świadkiem sporów w Komisji Krajowej, miałeś też kontakt ze środowiskiem Ruchu Młodej Polski. Wierzyłeś, że ten niezależny związek uda się jakoś wpasować w jednopartyjny, opresyjny system w PRL?
– Moje ówczesne nastroje wahały się między euforią a obawą. Z czasem protokołowanie przejęła profesjonalna stenotypistka, Iwona Kuczyńska. Ja natomiast zająłem się przepływem informacji. Powołany został BIPS (Biuro Informacji Prasowej Solidarności). Kierował nim Arkadiusz „Aram” Rybicki. Stale współpracowali z nim między innymi: Paweł Huelle, Paweł Zbierski, Andrzej Zarębski. Funkcjonujący w centrali związku BIPS nie był w stanie obsłużyć wszystkich ponad pięćdziesięciu Międzyzakładowych Komitetów Założycielskim, czyli rodzących się struktur związku w kraju, tym bardziej, że ówczesne prymitywne formy przekazu serwisów za pośrednictwem teleksów nie zapewniały sprawności. Zresztą na początku dysponowaliśmy tylko jednym prymitywnym urządzeniem produkcji NRD. Potem dostaliśmy lepsze, czeskie. Udało mi się nieco uporządkować ten przepływ informacji. BIPS miał przekazywać serwisy dwa razy dziennie do sześciu, siedmiu MKZ-ów, każdy z nich do kilku innych w swoim pobliżu, a te z kolei do pozostałych. W Regionie Mazowsze powstały dwa biura informacyjne: AS (Agencja Solidarności) i SIM (Serwis Informacyjny Mazowsze), które w jakimś sensie ze sobą konkurowały. Były też pewne tendencje przeniesienia centrum informacyjnego z Gdańska do Warszawy. Jesienią 1981 wraz z Zofią Modzelewską i Andrzejem Zarębskim uczestniczyłem w zjeździe biur informacyjnych w Chełmie. Udało się jakoś ustalić podział ról, w dużej mierze dzięki nieżyjącemu już Krzysztofowi Leskiemu.
W kraju rosło napięcie, związek się radykalizował. Niejednokrotnie byłem świadkiem sporów między członkami KK. Wałęsa, zwolennik działań umiarkowanych, często był za to krytykowany. Ostre spory toczyły się o legalizację związku rolników indywidualnych. Towarzyszyłem delegacji „Solidarności” z Lechem Wałęsą na czele, która udała się do Rzeszowa, gdzie trwał okupacyjny strajk rolników. Tak naprawdę późną jesienią 1981 związek „Solidarność” przypominał statek w czasie burzy ze skłóconą załogą spierającą się o kierunek nawigacji.
– Przewidywałeś więc zderzenie z władzą?
– Uczciwie mówiąc, nie wiem. Dziś wydaje się, że tak, ale to z pewnością wynika z późniejszych licznych analiz, publikacji, a przede wszystkim wiedzy, której wtedy nie miałem. Wtedy jeszcze tliła się nadzieja, że może uda się tego zderzenia uniknąć.
Protokołowałem ostatnie posiedzenie Komisji Krajowej 12 grudnia 1981 roku. Odbywało się w stoczniowej sali BHP, gdzie zostało przeniesione właśnie z powodu ogromnego napięcia na linii związek-władza. Przywiozłem do stoczni teleksy, które wczesnym popołudniem odebrałem w siedzibie związku. Znajdowały się w nich informacje o wzmożonych ruchach wojsk i milicji. Obrady skończyły się przed północą. Atmosfera był gęsta, wszyscy chyba w mniejszym lub większym stopniu mieli poczucie zagrożenia.
Następnego dnia prysły złudzenia, że dziesięciomilionowy związek stawi zdecydowany opór w wypadku ataku ze strony władzy. W stoczni rozpoczął się strajk, ale, niestety, bardzo mizerny. Byłem tam i widziałem jak niewielu robotników zgromadził, chyba więcej było wspierających, także studentów. Pojawił się też Antoni Macierewicz. Byli członkowie władz „Solidarności”: Mirosław Krupiński, Eugeniusz Szumiejko, Andrzej Konarski. Krajowy Komitet Strajkowy, który utworzyli, nie miał szans w obliczu skierowanych na stocznię luf czołgów i zgromadzonych oddziałów wojska.
Pojechałem ze Sławkiem Rybickim (jego brat Aram był internowany) do siedziby związku. Zobaczyliśmy okropne pobojowisko: drzwi do pomieszczeń wyłamane, podobnie drzwi szaf z dokumentami, wszędzie walające się papiery. Zabrałem pozostawione czyste legitymacje związkowe. Przecież mógł się nimi posłużyć ktoś nieuprawniony.
16 grudnia nad ranem stocznia została spacyfikowana. Szczęśliwie porzucono pomysł posłużenia się butlami acetylenowymi w charakterze zapory przed czołgami. Poprzedniego wieczora, kiedy byłem w stoczni, dyskutowano nad taką desperacką formą oporu. Groziłoby to niewyobrażalnym dramatem.
16 grudnia na ulice wyległo tysiące ludzi, którzy chcieli dotrzeć pod Pomnik Poległych Stoczniowców w jedenastą rocznicę grudniowej tragedii. Dostępu broniły kordony ZOMO, posługujące się petardami i gazem łzawiącym. Tłum nie odpuszczał. Do zmroku trwały przepychanki. Starałem się to udokumentować, biegałem z aparatem fotograficznym. Później usiłowałem przekazać te zdjęcia na Zachód za pośrednictwem osób przyjeżdżających z pomocą do parafii św. Brygidy. Nie wiem, czy rzeczywiście dotarły na Zachód, ponieważ osoba, której je wręczyłem, była pełna obaw przed ewentualną kontrolą.
– Struktury związkowe rozbite, przywódcy w obozach internowania i w więzieniach. Po miesiącach szalonej wytężonej pracy znalazłeś się nagle w próżni.
– Na początku kręciłem się wokół parafii św. Brygidy. Tam zaczęła się tworzyć komisja charytatywna, tam przyjeżdżały pierwsze transporty z pomocą, przywożące także informacje, tam pojawiał się także Romuald Kukołowicz, doradca „Solidarności”, ale przede wszystkim przedstawiciel prymasa Józefa Glempa, następcy zmarłego prymasa Wyszyńskiego. Krótko po wprowadzeniu stanu wojennego przyjechał z osobistym listem Jana Pawła II do internowanego Lecha Wałęsy. Powierzono mi dostarczenie go Danucie Wałęsie, która miała możliwość doręczenia go Lechowi w czasie widzenia. Pod domem Wałęsów, oczywiście, stał samochód z esbekami, ale na szczęście nie zatrzymali mnie. Zanim jednak oddałem ten list, skopiowałem go i przekazałem Sławomirowi Rybickiemu, a on zadbał o to, by został skopiowany wielokrotnie. Potem te kopie były rozdawane przed kościołem ojców dominikanów w którąś świąteczną niedzielę. To z pewnością dodawało otuchy.
Kontaktowałem się także z ukrywającym się w Gdańsku Lechem Biegalskim, przewodniczącym Regionu Pojezierze. W czasie kolejnej wizyty Kukołowicza odwiedziliśmy go razem. Pojechałem także wraz z nim i Jankowskim kolejny raz do Danuty Wałęsy. Wtedy zostaliśmy zatrzymani i zawiezieni do komisariatu na Piwną. Była to tylko taka forma gnębienia, która miała dowodzić czujności władzy, bo ostatecznie dość szybko nas wypuszczono i nawet nie rewidowano. Obawiałem się tego, bo miałem w kieszeni jakieś obciążające papiery. Pozbyłem się ich, wrzuciłem do kosza.
Na początku stycznia 1982 zostałem zatrzymany i przewieziony do aresztu na Kurkową. Tam rozmawiał ze mną esbek Ryszard Szymecki (czy było to prawdziwe nazwisko, nie wiem). Był doskonale przygotowany do rozmowy, która okazała się ewidentną próbą werbunku. Wiedział o moich działaniach w czasach licealnych, o kontaktach z RMP, charakterze pracy w związku, nawet o tych papierach wyrzuconych do kosza na Piwnej. Od straszenia odpowiedzialnością przeszedł do zachęcania: ułatwimy panu przyjęcie na studia i ich pomyślny przebieg, jeśli pan zawali jakiś egzamin i tak będzie zaliczony, etc, etc. Kiedy zdecydowanie odmówiłem, następnego dnia otrzymałem decyzję o internowaniu.
– Gdzie siedziałeś?
– Najpierw w Iławie, potem w Kwidzynie. Zakład karny w Iławie to stare pruskie więzienie: warunki prymitywne, brud w toaletach i łaźni, tu i ówdzie pojawiające się szczury, do tego strażnicy starający się narzucić typowy więzienny rygor, przeciwko któremu, jako polityczni, protestowaliśmy. Przeszli przez to więzienie między innymi: Bronisław Geremek, Tadeusz Syryjczyk. Cele były małe, ciasne, a musiało się zmieścić pięć, sześć osób. Siedziałem z zaprawionym w więziennych pobytach Antonim Macierewiczem. Przyznaję, że był dla mnie źródłem wiedzy o historii, szczególnie najnowszej. Przydawało się jego doświadczenie. Przemycił jakoś małe radio tranzystorowe, więc mogliśmy słuchać Radia Wolna Europa. Po jakimś czasie zdecydowano, że cele mogą pozostać otwarte przez kilka godzin dzienne. Mogliśmy się kontaktować z innymi politycznymi. Wykorzystywaliśmy to na wymianę informacji, szczególnie kiedy pojawiali się nowi internowani przynoszący informacje „z wolności”. Tak było po fali protestów majowych. Można było też umówić się na wspólny śpiew pieśni patriotycznych o określonej godzinie, wieczorem po zamknięciu cel. I tak niósł się w Iławę z więzienia gromki śpiew hymnu, pieśni konfederatów barskich i innych.
Wydawaliśmy pisemko „Nasza Krata”. Robiło się to w bardzo prymitywny i bardzo czasochłonny sposób, ale czasu mieliśmy wystarczająco dużo. Igłą lub szpilką nakłuwało się przezroczystą folię, tusz z mazaków mieszało się z jakąś wodą toaletową, wacikiem nasączonym tą mieszanką smarowało się tę perforowaną folię i wychodził jaki taki druk. Tą samą metodą wykonywało się znaczki, pocztówki. Strażnicy, oczywiście, robili rewizje i ku naszej uciesze szukali drukarki. Protestowaliśmy przeciw więziennym rygorom, co spotykało się z mniej lub bardziej drastyczną reakcją „atandy” (oddziałów strażników przeznaczonych do pacyfikacji protestów więźniów) bądź z karą karceru. Ciężkie pobicie więźniów politycznych miało miejsce w ośrodku internowania w Kwidzynie.
Największym problemem była niejasna przyszłość, a przerywnikiem więziennej monotonii były przede wszystkim wizyty rodziny. Służba więzienna doskonale wiedziała, jakie to ma dla nas znaczenie, więc pod byle pretekstem odmawiano prawa do tych wizyt. Mnie osobiście trzy razy dotknęła ta odmowa. Ważne były też niedzielne msze i wizyty duchownych. Odwiedził nas biskup gdański, Lech Kaczmarek z kapelanem, księdzem Zbigniewem Brykiem. Przekazałem mu informację dotyczącą konieczności wsparcia ukrywającego się Lecha Biegalskiego, dla którego byłem jedynym kontaktem. Jak się później okazało nie przekazał jej nikomu, tak więc Biegalski był pozbawiony jakichkolwiek kontaktów przez cały czas mojego pobytu w „internacie”.
– Po pacyfikacji związku, wobec wciąż odradzającego się oporu władza postanowiła pozbyć się solidarnościowych działaczy, proponując im emigrację. Zastanawialiście się nad tym?
– Toczyliśmy długie dyskusje. Byli tacy, którzy się decydowali, większość jednak nie. Wpadłem wtedy na pomysł przechytrzenia służb. Postanowiłem złożyć wniosek o wyjazd z kraju do rodziny (w Kanadzie mieszkała siostra mamy). Nie deklarowałem jednak emigracji. Dyskutowałem nad tą sprawą przede wszystkim z Janem Samsonowiczem, przewodniczącym Komisji Zakładowej „Solidarności” w gdańskiej Akademii Medycznej. Uważałem, że opuszczę ośrodek internowania – było to już w Kwidzynie, dokąd mnie przeniesiono – nie wyjadę, najwyżej znowu mnie posadzą, a może się uda tego uniknąć. Ostatecznie to oni mnie przechytrzyli, bo dostałem paszport uprawniający do wyjazdu bez powrotu. Prawdę mówiąc, przestraszyłem się, że po prostu wsadzą mnie do samolotu i do widzenia. Postanowiłem, że nie opuszczę ośrodka internowania, jeśli warunkiem ma być emigracja. Liczyłem się z tym, że wybór dalszej odsiadki całkowicie przekreśla moje nadzieje na rozpoczęcie studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, jedynym w miarę niezależnym od komunistycznych władz. Rodzice wystąpili o przepustkę na egzaminy wstępne i ku mojemu zdziwieniu dostałem ją, tyle że 1 lipca. Było to o jeden dzień za późno, bo w tym dniu rozpoczęły się już egzaminy. Pojechałem jednak na uczelnię i umożliwiono mi indywidualne zdawanie egzaminów pisemnych w spóźnionym terminie.
Po czternastu dniach wolności z ciężkim sercem wróciłem do Kwidzyna. Niebawem jednak wraz z dość dużą grupą zostałem zwolniony w ramach amnestii z okazji tak zwanego święta odrodzenia Polski przypadającego 22 lipca.
– Nawiązałeś kontakty z solidarnościowym podziemiem?
– Tak, przede wszystkim ze środowiskiem „Przeglądu Politycznego”, który zaczął wychodzić w podziemiu na wiosnę 1983. Za pośrednictwem Janusza Tołłoczko i Jacka Kozłowskiego skontaktowałem się z Donaldem Tuskiem, który skierował mnie do Piotra Kapczyńskiego, drukarza i wydawcy podziemnych publikacji. Współpracowałem także z Tomaszem Matulańcem. Korzystając z pobytu w Lublinie w czasie studiów postanowiłem stworzyć szczególną więź między środowiskami opozycyjnymi tych miast. Zostałem kurierem hurtownikiem między Gdańskiem i Lublinem. Potem nawiązałem jeszcze kontakty z Krakowem. Kursowałem między tymi miastami. Zabierałem jednorazowo po kilkaset egzemplarzy wydawnictw podziemnych, miejscową „bibułę” i ksiązki: z Gdańska „Przegląd Polityczny”, z Lublina „Spotkania. Niezależne Pismo Młodych Katolików”, z Krakowa książki Oficyny Literackiej. W Lublinie właściwe kontakty uzyskałem dzięki Januszowi Krupskiemu, w Krakowie dzięki dominikaninowi, ojcu Stanisławowi Tasiemskiemu. Ludzie byli głodni niezależnego słowa, książek zakazanych przez peerelowską cenzurę.
Niezależnie od tego kolportażu w czasie lubelskich studiów utrzymywałem stały kontakt z komisją charytatywną przy św. Brygidzie, przede wszystkim z Barbarą Tuge, Leszkiem Lackorzyńskim, Stefanem Gomowskim. Przyjeżdżałem do Gdańska na rocznicowe manifestacje. Zajmowałem się nasłuchem milicyjnych rozmów w czasie tych manifestacji i rejestrowałem je.
W listopadzie 1985 dowiedziałem się, że do Gdańska na spotkanie z Lechem Wałęsą przyjechała Joan Baez, amerykańska piosenkarka i kompozytorka, legenda pieśni protestu i wolności. Postanowiłem koniecznie namówić ją do wystąpienia w Lublinie. I udało się, sam nie wiem jakim cudem. Wystąpiła w nowej, obszernej auli KUL. Udało się i uzyskać zgodę rektora ds. studenckich, ks. prof. Bernarda Szlagi, i zorganizować transport samochodowy dla Joan. Zapewnili go dziennikarze z NBC News, akredytowani w Warszawie. Znaliśmy się z czasów mojej pracy w związkowych strukturach informacyjnych. W Lublinie koncert Joan Baez był tak wielkim wydarzeniem, że jeszcze dziś, po wielu latach, wspomina się o nim w jego kolejne rocznice.
– W drugiej połowie lat osiemdziesiątych wyraźnie dało się zauważyć spadek społecznych nastrojów wynikający także ze zmęczenia codziennymi kłopotami z zaopatrzeniem, a przede wszystkim ze słabnącej nadziei na odrodzenie „Solidarności”.
– Tak było. Wyjechałem wtedy na pół roku za ocean, by zarobić trochę pieniędzy. Wróciłem na początku 1988 roku. Znowu zająłem się kolportażem, głównie książek. Pomagał mi brat Paweł. Czasami wyjeżdżaliśmy razem z kolejną partią bezdebitowych wydawnictw, czasami mnie zastępował w podróżach do Krakowa. Równocześnie rozpocząłem współpracę z Joanną Wojciechowicz, która wraz z Barbarą Madajczyk-Krasowską zorganizowała biuro zbierające informacje i przekazujące je do Radia Wolna Europa i polskiej sekcji BBC. Korzystając z własnych kontaktów dostarczałem im informacje o działaniach przywódców solidarnościowego podziemia.
W czasie sierpniowego strajku w 1988 roku pełniłem rolę szefa zaimprowizowanego biura prasowego z siedzibą na plebanii św. Brygidy. Krótko po zakończeniu strajku Marian Kafarski, dziennikarz francuskiej agencji AFP zaproponował mi współpracę, która później się rozwinęła i trwała kilkanaście lat. Wszystkie ważne agencje informacyjne miały wówczas swoich przedstawicieli w Gdańsku, poczynając od Reutersa, zatrudniającego tysiące dziennikarzy pracujących niemal w każdym zakątku świata, poprzez amerykańskie UPI i AP po agencje zachodnich państw europejskich. Później rozpocząłem współpracę także z włoską agencją ANSA i niemiecką DPA. Zastąpiłem Jacka Kurskiego, ze współpracy z którym ta niemiecka agencja zrezygnowała. Zajmowałem się organizacją konferencji prasowych z Lechem Wałęsą, obsługą wizyty prezydenta USA George’a Busha. Agencje chciały też mieć własne wiarygodne wyniki wyborów 4 czerwca 1989 roku.
Przedstawiciele wszystkich akredytowanych agencji mieli więc za zadanie objechać komisje wyborcze województwa gdańskiego. Tłukliśmy się od wczesnego świtu wspólnym busem po drogach województwa. Niektórych przestraszyły wyniki całkowicie wykluczające tzw. listę krajową zawierającą nazwiska prominentnych przedstawicieli władzy. Obawiali się puczu partyjnego betonu. Tak się szczęśliwie nie stało, ustrojowe zmiany przyspieszyły i niebawem mieliśmy już rząd Tadeusza Mazowieckiego. Rozpoczęła się przebudowa ustroju Polski. Właśnie to, o czym marzyliśmy w opozycji.
– Rozpoczęła się też przebudowa rynku medialnego wyzwolonego wreszcie spod cenzury. Publikowałeś w „Życiu Warszawy” , w „Rzeczypospolitej”, jesteś autorem części biogramów w trzytomowej pozycji „Opozycja w PRL. Słownik biograficzny”, współautorem publikacji „Gdańsk według Lecha Wałęsy”, przygotowałeś także wspomnienia Danuty Wałęsy „Marzenia i tajemnice”. Masz więc wielostronne dziennikarskie doświadczenie. Jak oceniasz poziom dziennikarstwa i sytuację mediów w dzisiejszej Polsce?
– Z mojego doświadczenia a także wiedzy historycznej i znajomości działaczy opozycji w PRL postanowił skorzystać profesor Andrzej Friszke, który zaprosił mnie do współpracy przy projekcie badawczym Instytutu Studiów Politycznych PAN dotyczącym „Solidarności” podziemnej 1981-1989. Najdłuższy etap dziennikarskiej pracy miałem w AFP i „Rzeczpospolitej”, z której zwolniono mnie po ponad siedemnastu latach, po uzyskaniu wpływu na redakcję przez obecnie rządzącą ekipę. Pretekstem była rzekoma likwidacja oddziału w Gdańsku, tyle że „Rzeczpospolita” nigdy nie miała oddziałów. Sprawę w sądzie pracy, oczywiście, wygrałem, ale do „Rzeczpospolitej” już nie wróciłem.
Jak oceniam poziom dziennikarstwa i sytuację mediów? Internet i ekspansja telewizyjnych kanałów informacyjnych wywołały rewolucję. Coraz bardziej liczy się szybkość przekazu o charakterze newsowym. Wydaje się, że mamy mniej rzeczowej pogłębionej analizy. Nierzadko przedstawia się pewną opowieść, narrację z ukierunkowanym zabarwieniem, przekazem z zauważalną linią czy nawet sympatiami redakcji czy dziennikarza. Mniej mamy czystej informacji, na podstawie której odbiorca mógłby sam sobie wyrobić jakiś pogląd.
Na temat tzw. publicznej telewizji czy też radia szkoda się rozwodzić. Mówiąc wprost, są to media prorządowe. Nie sądzę, żeby dziś zrealizował się wariant węgierski całkowitej likwidacji niezależnych mediów, ale ewentualne rządy obecnej ekipy przez kolejną kadencję muszą budzić obawy, że za kilka lat może być realny. Niestety.
– Jak widzisz swoją rolę w polityce?
– Uważam, że trzeba piętnować i ukazywać obywatelom szkodliwość działań rządzących, którzy zmierzają do ograniczania demokracji i wolności, zawłaszczania poszczególnych instytucji państwa, i różnych sfer życia, fałszowania historii. Trzeba piętnować, ale także dokumentować ku przestrodze na przyszłość. Myślę też, że do nas, polityków należy wspieranie edukacji obywatelskiej, co jest szczególnie ważne wobec prób wypaczania, a wręcz fałszowania historii. Przykład? Proszę. Niedofinansowanie działalności Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku i próba zabrania z wystawy stałej ikony Sierpnia ’80, tablic z 21 postulatami strajkujących. Fałszowaniu historii służy też wspieranie Instytutu Dziedzictwa Solidarności powołanego przy udziale związku kierowanego przez Piotra Dudę. Związek ten nie ma nic wspólnego z posierpniową „Solidarnością” i nie powinien nosić tej nazwy.
Dzisiaj banałem jest deklarowanie, że będzie się służyć społeczeństwu. Wszyscy politycy to deklarują, a bardzo niewielu rozumie swoją rolę jako służbę. Powstrzymam się więc od takiej deklaracji. Widzę jednak potrzebę jak największej liczby spotkań z obywatelami, otwartych, wolnych od populizmu rozmów, wsłuchiwania się w potrzeby ludzi, a także wyjaśniania i przekonywania. Taka praca organiczna jest właściwie najważniejsza.
Luty 2021