Maria Mrozińska: – Należy Pan do pokolenia, które dorastało w dwudziestoleciu międzywojennym i wręcz zachłysnęło się odzyskaną po latach niewoli wolnością.
Roman Rakowski: – Tak było. Od dzieciństwa uczono nas cenić tę odzyskaną wolność i być gotowym jej bronić. Urodziłem się w 1924 roku i wychowałem w Brzesku (dziś w województwie małopolskim). Wcześnie straciłem ojca, mama ciężko fizycznie pracowała na utrzymanie rodziny. Duży wpływ na kształtowanie się moich poglądów w okresie dorastania miał mieszkający po sąsiedzku emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, Stanisław Czamarski. Imponował mi, kiedy – ubrany w wojskowy mundur – celebrował święta państwowe i rocznice historycznych wydarzeń. Z uwagą słuchałem jego opowieści o wojnie z bolszewikami w 1920 roku i o przełomowej bitwie warszawskiej, w której brał udział. Wzorem był dla mnie także nasz katecheta w gimnazjum, ksiądz Michał Blecharczyk, późniejszy biskup w Tarnowie. Podziwiałem jego wiedzę i erudycję a także oddanie sprawom społecznym.
Już w szkole podstawowej zaangażowałem się w harcerstwo, przysięgę złożyłem przed druhem Sobolewskim. Potem kontynuowałem to zaangażowanie w gimnazjum w drużynie imienia księcia Józefa Poniatowskiego. Naszym drużynowym był Władek Godzik, później, w czasie wojny, cichociemny. Na początku września 1939 przez nasze tereny przemieszczały się na wschód tysiące uciekających przed wojną ludzi: samochodami, rowerami, furmankami, często pieszo. Staraliśmy się im pomóc. Zorganizowaliśmy punkty dożywiania: przy dworcu kolejowym i przy kościele parafialnym. Niestety, nie trwało to długo, bo już 6 września Niemcy wkroczyli do Brzeska. Udało się nam jeszcze ukryć kilkanaście porzuconych karabinów.
Miałem piętnaście lat i podobnie jak moi koledzy z harcerskiego środowiska, nie miałem wątpliwości, że trzeba się zaangażować w możliwe dla nas działania oporu przeciwko okupantom. Podjęliśmy próby dotarcia do rodzących się struktur ruchu oporu. W poruszaniu się w okupowanym terenie bardzo przydatna okazała się znajomość języka niemieckiego, który był wykładany w naszym brzeskim gimnazjum. Niestety, Gestapo też miało świadomość determinacji przeszkolonych w harcerstwie nastolatków. 3 maja 1940 roku rozpoczęły się aresztowania. Uwięzionych zostało wielu moich kolegów, w łapy Gestapo wpadła ponad połowa uczniów mojej gimnazjalnej klasy. Zostali przewiezieni do więzienia w Tarnowie. Później dowiedziałem się, że znaleźli się w pierwszym transporcie do Auschwitz, który wyruszył z Tarnowa 14 czerwca 1940 roku.
– Jak udało się Panu uniknąć aresztowania?
– Dzięki szczęśliwemu przypadkowi i związkom z miejscową parafią. Od początku okupacji bardzo blisko współpracowałem z księdzem Blecharczykiem, pomagałem w pracach gospodarczych (parafia dysponowała gospodarstwem rolnym), służyłem jako ministrant. Właśnie 3 maja 1940 ksiądz Blecharczyk zabrał mnie w charakterze ministranta na mszę do miejscowości Słotwina. Ta msza w dniu państwowego święta w rocznicę Konstytucji 3 maja została odprawiona w intencji ofiar barbarzyńskiego bombardowania pociągu z uchodźcami relacji Kraków-Lwów. W drodze powrotnej zostaliśmy uprzedzeni, że gestapo mnie poszukiwało, w domu wszystko zostało przewrócone od piwnic po strych. Ksiądz Blecharczyk zdecydował, że nie mogę już wrócić do rodziny. Tak rozpoczęła się moja okupacyjna historia. Ludzie ruchu oporu, żołnierze zbrojnego podziemia z czasem stali się moją rodziną, w której jednak zawsze obowiązywała zasada ograniczonego zaufania. W wieku szesnastu lat musiałem wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Do rodzinnego domu wróciłem po ponad pięciu latach, we wrześniu 1945 roku, zresztą na bardzo krótko.
– Kiedy i za czyim pośrednictwem trafił Pan do tej konspiracyjnej rodziny?
– Niemal natychmiast, za pośrednictwem księży z tej mojej brzeskiej parafii. Na kilka dni znalazłem u nich schronienie, potem załatwili mi przerzut do Mościc i kontakt z osobą działającą w strukturach Szarych Szeregów, konspiracyjnego harcerstwa. 9 czerwca 1940 złożyłem przysięgę i znalazłem się pod komendą harcmistrza Wincentego Muchy, inżyniera zatrudnionego w tamtejszych Zakładach Azotowych, które w swoim czasie były dumą II Rzeczypospolitej. Na początku nasza grupa pełniła rolę „czujki” obserwującej ruch pociągów przewożących żołnierzy Wehrmachtu i niemieckie transporty wojskowe. Dało się już zaobserwować relokacje wojska w kierunku wschodnim. Zajmowaliśmy się też przenoszeniem meldunków, kolportażem konspiracyjnych wydawnictw i rozrzucaniem ulotek.
Kiedy ukończyłem siedemnaście lat zostałem skierowany przez Inspektorat Związku Walki Zbrojnej (14 lutego 1942 roku przekształcony w Armię Krajową) w Tarnowie na przeszkolenie wojskowe. Zgodnie z rozkazem stawiłem się w Nowym Sączu, skąd po odbyciu rozmów mających charakter egzaminu decydującego o przydatności do służby wojskowej trafiłem do zakonspirowanej szkoły podchorążych w Tymbarku. Zostaliśmy oficjalnie zatrudnieni w fabryce przetworów owocowo-warzywnych. Była to dobra przykrywka dla naszej obecności w Tymbarku. Przede wszystkim zaś przechodziliśmy intensywne szkolenie, które prowadzili zakonspirowani wojskowi, specjaliści z różnych dziedzin. W Tymbarku poznałem księdza Józefa Zator-Przytockiego mianowanego przez kardynała Adama Sapiehę kapelanem Polski Walczącej. Odnowiliśmy później kontakt w Gdańsku, gdzie po latach obaj znaleźliśmy przystań. Szkolenie w zakonspirowanej podchorążówce trwało sześć miesięcy i zakończyło się promocją 19 marca 1942 roku. Było to nawiązanie do tradycji II Rzeczypospolitej, w której promocje podoficerskie i oficerskie zawsze odbywały się 19 marca, w rocznicę ustanowienia Józefa Piłsudskiego marszałkiem Polski, oraz 11 listopada w dniu Święta Niepodległości.
Miałem przeszkolenie w dziedzinie „dywersja i odwet”, więc po powołaniu Kedywu (Kierownictwa Dywersji AK) w grudniu 1942 zostałem przeniesiony do placówki „Monika” w Inspektoracie Tarnów.
– Utworzenie Kedywu wynikało z dążenia dowództwa AK do uporządkowania podejmowanej działalności dywersyjnej. Ze względu na charakter działań obejmujących organizację i przeprowadzanie zamachów, sabotaż i dywersję wymierzoną we władze okupacyjne żołnierze Kedywu musieli być szczególnie głęboko zakonspirowani.
– Kedyw posiadał własną sieć konspiracyjną, odrębny system łączności, starannie zakonspirowanych łączników i lokale, szczególny system porozumiewania się. W ramach Kedywu otrzymałem pseudonim „Grab” i zostałem skierowany do jednostki specjalnej 993/W zajmującej się wykonywaniem wyroków konspiracyjnych sądów wojskowych i cywilnych. Było nas pięciu z dokładnie przydzielonymi zadaniami.
– Co zadecydowało o przydzieleniu Pana do tej szczególnej jednostki?
– Myślę, że kryteria były dość wyśrubowane. Oczywiście, chodziło i o warunki fizyczne, i osobowościowe, a więc szczególną sprawność fizyczną, umiejętność celnego strzelania, ale przede wszystkim umiejętność działania bez strachu i bez wahania, szybkiego podejmowania decyzji, zapamiętywania wielu różnych szczegółów, także topograficznych. Wszystko musiało być zapisane w pamięci, nie otrzymywaliśmy przecież szczegółów zleceń na piśmie. No i potrzebna była znajomość języka niemieckiego.
– Według źródeł historycznych wyroki konspiracyjnych sądów wydawane były na piśmie i powinny były zostać odczytane skazanym.
– Taka była zasada. Wyposażony w fałszywy ausweis (niemiecki dokument tożsamości obowiązujący w czasie okupacji) zgłaszałem się do wskazanego sędziego, kwitowałem odbiór wyroku, oczywiście posługując się konspiracyjnym pseudonimem, we wskazanym przez zaufanego łącznika punkcie otrzymywałem kolejny inny ausweis i odbierałem broń, którą po wykonaniu zadania zwracałem. Broni na co dzień nie nosiliśmy.
– No właśnie, te szczególne cechy osobowości wymagane od wykonawców wyroków… Przecież trzeba było kogoś pozbawić życia. Nie miał Pan oporów?
– To była wojna a na wojnie strzela się do wroga, aby zabić. Na dodatek ja strzelałem nie do przypadkowego żołnierza Wehrmachtu a do wybranego wroga, wyróżniającego się szczególnym okrucieństwem, często odpowiedzialnego za śmierć ludności cywilnej bądź wyjątkowo „zasłużonego” w zwalczaniu ruchu oporu.
Tak było, na przykład, w wypadku oficera policji niemieckiej w Tarnowie znanego z częstego, niczym nieusprawiedliwionego używania pistoletu wobec cywilów. Wyrok wykonaliśmy. Podobnie było w Brzesku wobec byłego oficera Wojska Polskiego, niestety współpracującego z Gestapo, posiadającego zresztą gestapowską legitymację jeszcze przed wojną. Mieliśmy też zlecenie w Jordanowie i tu omal nie wpadłem. Zostałem zatrzymany przez granatowego policjanta (tak nazywano polskich policjantów podporządkowanych lokalnym niemieckim komendantom policji) i doprowadzony do komisariatu, gdzie szczególnie zainteresował się mną niemiecki policjant. Wprowadził do pokoju na piętrze, zamknął drzwi i wyjął klamkę. Bez zastanowienia wybiłem okno i wyskoczyłem. Niemiec miał trochę kłopotu z klamką, ale ostatecznie wpadł do pokoju i zaczął strzelać. Dostałem kulkę w plecy, ale zdołałem dopaść sąsiedzkiego domu, którego mieszkańcy udzielili mi pierwszej pomocy i na moją prośbę zawiadomili miejscowego księdza, o którym wiedziałem, że współpracuje z AK. Na plebanii był punkt kontaktowy i skład broni. Ostatecznie zostałem przewieziony do szpitala w Limanowej, gdzie możliwości pomocy były ograniczone, nie było nawet aparatu rentgenowskiego. Ta historia miała swój finał w gdańskim szpitalu w 2008 roku. Zacząłem wówczas odczuwać dolegliwości bólowe w plecach, gdzie pojawiła się jakaś narośl. Po jej nacięciu wypadła kula. Dziwne, wcześniej przez lata nie miałem z tym żadnych problemów.
– Wrócił Pan do aktywnej walki?
– Oczywiście. Brałem udział w ważnych akcjach zmierzających do odbicia uwięzionych przez Gestapo żołnierzy AK. Tak było w Grybowie. Zdołaliśmy uwolnić szesnastu więźniów. Większa akcja, na którą otrzymaliśmy wzmocnienie (było nas szesnastu) miała miejsce w Dąbrowie Tarnowskiej. Tutaj udało się odbić pięćdziesięciu siedmiu więźniów…
W maju 1943 dokonaliśmy udanego zamachu na wojskowy pociąg przewożący niemieckich oficerów. Zaatakowaliśmy ich pod miejscowością Stróże. Za udział w tej akcji zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych. Podejmowaliśmy też akcje rozbrajania niemieckich żołnierzy poruszających się w niezbyt licznych grupach, między innymi zatrzymaliśmy taki niewielki pododdział między Nowym Sączem a Tarnowem. Puściliśmy ich w bieliźnie pozbawiwszy broni i umundurowania.
– Działał Pan przeważnie w okolicach Tarnowa w znanym dobrze terenie.
– To oczywiście pomagało, ale później działałem także w Krakowie i okolicach. Ze zrozumiałych względów byliśmy dość często przerzucani. W ramach przygotowań do akcji „Burza” zostałem w lutym 1944 wraz z moją grupą przeniesiony do Lwowa. Akcja „Burza” miała na celu pokonanie okupantów niemieckich przed wkroczeniem sowieckiej Armii Czerwonej. Nasza piątka została skierowana na lotnisko wojskowe Skniłów-Lwów. Naszym zadaniem było unieruchomienie niemieckich samolotów. Trzeba było „nakarmić” silniki paliwem wzbogaconym cukrem. Udało się dzięki doskonałym dokumentom, w które zostaliśmy wyposażeni. Pojawiliśmy się na lotnisku jako pracownicy firmy zajmującej się techniczną obsługą niemieckiej machiny wojennej. Chodziło przede wszystkim o unieruchomienie samolotów transportowych, które wspierały zrzutami otoczone przez Armię Czerwoną oddziały niemieckie w pobliskim Tarnopolu. Poza „uzupełnieniem” paliwa udało się nam także nadciąć linki spadochronów, za pośrednictwem których dokonywano tych zrzutów. Nadcięta linka obciążona zasobnikiem pękała a zasobnik rozbijał się o ziemię.
We Lwowie rozkazem pułkownika Władysława Filipkowskiego, Komendanta Obszaru Lwowskiego, zostałem 3 maja 1944 roku awansowany do stopnia podporucznika czasu wojny. W lipcu 1944 zostałem przydzielony do 26 Pułku AK. Walczyłem w śródmieściu w drużynie pod dowództwem porucznika Jerzego Gardymika. Brałem udział w walkach o hotel George, kościół ojców karmelitów, politechnikę. Najcięższe walki toczyły się o Kortumową Górę. Zyskała ona przydomek lwowskiego Monte Cassino, ponieważ – podobnie jak tam – atakowaliśmy od podnóża góry ostrzeliwani z jej szczytu przez artylerię niemiecką. Za udział w tej bitwie kolejnym rozkazem pułkownika Władysława Filipkowskiego zostałem odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari.
– Niemcy się wycofywali, wkraczała Armia Czerwona. Jak Pan, pańskie środowisko, widzieliście przyszłość Polski?
– Byłem żołnierzem, nie politykiem. Od wczesnej młodości walczyłem i wierzyłem w sens tej walki. Dopóki trwał bój o Lwów, współpracowaliśmy z Sowietami. Kiedy Armia Czerwona zajęła miasto, zażądano od nas złożenia broni. Ja i mój oddział zostaliśmy rozbrojeni w okolicach Politechniki Lwowskiej. Załadowano nas na ciężarówkę i odstawiono do więzienia przy ulicy Łąckiego. Nasi dowódcy z pułkownikiem Filipkowskim na czele zostali zaproszeni na rozmowy z dowództwem sowieckim, po czym podstępnie aresztowani. Wszystko to zapowiadało najczarniejszy scenariusz dla Polski. Nie miałem też większych złudzeń co do własnego losu. W więzieniu byłem brutalnie przesłuchiwany, bity. Oczywiście, nie zdradzałem swojej prawdziwej tożsamości. Występowałem jako Roman Grab. Kiedy pojawili się werbownicy z II Armii Wojska Polskiego tworzonej przez Sowietów i proponowali wyjazd do Jarosławia koło Przemyśla, gdzie była formowana, nie mogłem być pewien, czy dojadę tam czy też całkiem gdzie indziej albo po prostu do najbliższego lasu na rozwałkę. Właściwie nie było żadnego wyboru, z więzienia przy Łąckiej też mogliśmy tam trafić. Ostatecznie znalazłem się wśród trzystu, którzy zgłosili się do tego Jarosławia.
– Jakie zastaliście tam warunki?
– W Jarosławiu formowana była X Dywizja Piechoty, z naszej akowskiej grupy uformowano Samodzielny Oddział Zapasowy. Byliśmy w zasadzie jeńcami na odgrodzonym terenie, bez możliwości wychodzenia poza to ogrodzenie. Nie prowadzono żadnych zajęć o charakterze wojskowym. Odbywały się za to rozmowy z sowieckimi oficerami informacji, czyli tak zwanego Smierszu (skrót od rosyjskich słów oznaczających „śmierć szpiegom”). Niektórzy z tych rozmów nie wracali. Szczęśliwie uniknąłem takiej rozmowy. Na zlecenie dowodzącego o nazwisku Grzymałowicz (imienia nie pamiętam) wykonywałem gazetki ścienne. Miałem pewien talent do rysunku, więc na tyle mu się spodobały, że nagrodził mnie czterogodzinną przepustką
– …która dawała chyba możliwość ucieczki.
– Oczywiście. Już mnie nie zobaczyli. Nie wiedziałem tylko, dokąd się udać. W Jarosławiu nie miałem żadnych kontaktów. Poszedłem do kościoła ojców dominikanów, zajętego pracami porządkowymi braciszka poprosiłem o duchownego, przed którym chciałbym się wyspowiadać. Kiedy się pojawił, zaryzykowałem i powiedziałem mu wszystko o sobie. Dominikanie przechowali mnie parę dni w kryjówce za organami, po czym ubrawszy w zakonny habit zorganizowali przetransportowanie mnie do zakonu ojców bernardynów w Leżajsku. Funkcjonowałem tam jako brat Robert przez parę miesięcy, zajmowałem się pracami gospodarczymi.
Kiedy w styczniu 1945 roku pokonani Niemcy wycofali się z Tarnowa, postanowiłem tam wrócić. Znalem teren i wiedziałem, że z pewnością zdołam złapać kontakt z kimś z mojej akowskiej rodziny, na którą zawsze mogłem liczyć. Byłem przekonany, że pomogą mi znaleźć wyjście z sytuacji poszukiwanego dezertera z formującego się wojska polskiego. I tak się stało. Uznano, że najciemniej jest pod przysłowiową latarnią. Po kontakcie z dowódcą Inspektoratu Tarnów otrzymałem polecenie wstąpienia do Ludowego Wojska Polskiego. Armia Krajowa ostatnim rozkazem dowódcy, generała Leopolda Okulickiego, została rozwiązana a żołnierze zwolnieni z przysięgi, ale w tym rozkazie znalazło się polecenie zachowania „małych dobrze zakonspirowanych sztabów”. Zostałem skierowany do I Oficerskiej Szkoły Piechoty w Krakowie. Była to szkoła przeniesiona w całości z Riazania, oczywiście pod dowództwem sowieckich oficerów. Wstąpiłem tam, legitymując się własnym nazwiskiem, ponieważ nie pojawiało się nigdzie w czasie mojej podziemnej okupacyjnej działalności…
– Konferencja jałtańska przypieczętowała los Polski. Zachodni sojusznicy zgodzili się na pozostawienie jej w strefie wpływów sowieckich. Jak Pan się odnalazł w tej nowej rzeczywistości?
– Z trudem godziłem się z tą sytuacją, która pozbawiała mnie marzeń o suwerenności Polski. Kierowały one przecież moim działaniem w czasie wojny. Zastanawiałem się nad możliwościami dalszej walki. We wrześniu 1945 powołana została konspiracyjna organizacja Wolność i Niezawisłość, wykorzystująca istniejące jeszcze struktury AK. Podjąłem z nią współpracę. Otrzymałem pseudonim „Długi”. Miałem przekazywać informacje dotyczące sytuacji w wojsku, liczebności, gotowości bojowej etc. Moim kontaktem byli konspiracyjni koledzy z Brzeska.
Niebawem przeniesiono cały 4. batalion z I Oficerskiej Szkoły Piechoty do III Oficerskiej Szkoły Piechoty w Inowrocławiu. Szaleli tam funkcjonariusze NKWD (sowieckich służb bezpieczeństwa), śledzili każdy krok żołnierzy. Dość szybko zrozumiałem, że działanie w strukturach WiN naraża tylko na kolejny upust krwi i nie zapowiada żadnych szans na skuteczną walkę. Zacząłem zresztą podejrzewać infiltrację struktur WiN-u przez Urząd Bezpieczeństwa, jak się później okazało słusznie. Z WiN-em nie byłem związany przysięgą. Nie składałem jej. Ostatecznie zdecydowałem, że nie zostanę jednym z tak dziś cenionych „żołnierzy wyklętych”. Z przykrością widzę, że nierzadko bardziej cenionych niż nasza podziemna Armia Krajowa. A przecież była to tylko garstka odważnych straceńców bez żadnych szans przeciwko sowieckiej potędze. Zacząłem myśleć o ucieczce na Zachód, pojechałem nawet do Szczecina, by ocenić możliwości. Nie wyglądały realnie.
W czasie jednej z rozmów w tej oficerskiej szkole w Inowrocławiu rzuciłem całkiem niezobowiązująco uwagę, że dobrze byłoby mieć broń osobistą. Znalazł się ktoś, kto mi ją zaproponował. Okazało się, że prowokator. Natychmiast o tym doniósł i zostałem uwięziony. Groziły mi zarzuty szpiegostwa. I znowu uratowała mnie moja akowska rodzina. Otrzymałem opiekę adwokatów, a po rozformowaniu III Oficerskiej Szkoły Piechoty, w grudniu 1946 roku, zostałem przeniesiony do Marynarki Wojennej w Gdyni, do I Oddziału Sztabu Głównego. Później dowiedziałem się, że stał za tym sam generał Jerzy Kirchmayer, zasłużony w akowskiej konspiracji, współautor akcji „Burza”. Wtedy w 1946 roku był w strukturach Ludowego Wojska Polskiego, zajmował się dokumentacja historyczną. To przeniesienie uratowało mnie przed dalszym śledztwem.
– Nadchodziły jednak jeszcze gorsze czasy. Tuż po wojnie wielu zasłużonych przedwojennych oficerów wstąpiło w szeregi tworzącego się wojska, ale już w 1948 roku generał Kirchmayer został z tego wojska usunięty, a w 1950 aresztowany i skazany na dożywocie.
– Tak, rok 1948 to początek wielkich czystek i w wojsku, i służbach cywilnych. Komunistyczna władza poczuła się już dostatecznie umocniona. I w moim życiu ten rok okazał się znaczący. Szaleli funkcjonariusze Informacji Wojskowej (kontrwywiadu wojskowego odpowiedzialnego za represje), węszyli wszędzie wroga i znajdowali go w osobach byłych żołnierzy AK, WiN-u. Miałem świadomość, że prędzej czy później dogrzebią się do mojej przeszłości. Wyspowiadałem się z niej szczegółowo przed komandorem Jerzym Staniewiczem, który był moim przełożonym. Przez jakiś czas byłem chroniony, ale w końcu znalazłem się na celowniku. Kiedy zostałem wezwany przez sowieckiego komandora Korziuka, obawiałem się, że od razu zostanę aresztowany. Tak się nie stało. Widocznie postanowiono dalej śledzić moje poczynania, być może w nadziei wykrycia jakichś powiązań. Po rozmowie z Korziukiem udałem się wprost do komandora Staniewicza. Pomijając wojskowe formy zwracania się powiedział: – Panie Romanie, nie ma dla pana miejsca w wojsku, natychmiast podpisuję wniosek dotyczący przeniesienia do rezerwy. Admirał Steyer (Włodzimierz Steyer, ówczesny dowódca Marynarki Wojennej) wie o pańskiej sprawie.
Komandor Staniewicz i admirał Steyer byli zasłużonymi żołnierzami, we wrześniu 1939 dowódcami obrony Helu. Wojnę spędzili w niemieckich obozach jenieckich, po wojnie wrócili do służby w Marynarce Wojennej. 16 kwietnia 1948 rozkazem admirała Steyera zostałem przeniesiony w stan spoczynku. Opuściłem marynarkę wojenną w stopniu kapitana. Decyzja komandora Staniewicza uchroniła mnie przed prześladowaniami, więcej, właściwie uratowała mi życie.
– On sam jednak nie zdołał się uchronić. Bezpodstawnie oskarżony o szpiegostwo i dywersję w procesie tzw. spisku komandorów został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w 1952 roku.
– To był straszny dramat i krzycząca niesprawiedliwość wobec zasłużonego dla Polski oficera, podobnie jak wobec innych skazanych w tym zbrodniczym procesie. Przebywałem wtedy w Krakowie, studiowałem prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Bolesne rozmowy na ten temat prowadziliśmy z Franciszkiem Dąbrowskim, zastępcą dowódcy Westerplatte, przez wielu uważanego za faktycznego dowódcę obrony placówki we wrześniu 1939. Poznałem go w czasie służby w marynarce. Został zwolniony z wojska i zmuszony do opuszczenia Wybrzeża.
– Studiował Pan prawo, ale miał Pan z pewnością świadomość, że ówczesny wymiar sprawiedliwości przedstawia się tak jak wyraźnie pokazał proces komandorów. Jak Pan – z pańską okupacyjną przeszłością – wyobrażał sobie swoją zawodową przyszłość po ukończeniu studiów?
– Wtedy po ukończeniu studiów prawniczych z reguły dostawało się nominację sędziowską. Władza potrzebowała podległych sobie sędziów przede wszystkim orzekających w procesach politycznych. Utworzone zostały nawet średnie szkoły przyuczające do wykonywania zawodów prawniczych. Absolwenci mieli być dyspozycyjnym narzędziem władzy. Tak rolę sędziów widziały ówczesne władze komunistyczne na wzór sowiecki. Nie respektowały zasady niezależności sądownictwa, nie tylko zmieniały przepisy prawne, ale także dokonywały wymiany kadrowej. Zresztą każda władza o zapędach autorytarnych zaczyna od podporządkowania sobie wymiaru sprawiedliw0ości. Odmówiłem przyjęcia nominacji sędziowskiej. Zostałem radcą prawnym, co w ówczesnych czasach oznaczało degradację.
Skierowano mnie do Chojnic, potem trafiłem do Trójmiasta, najpierw do Sopotu. Z Gdańskiem związałem się trwale na ponad sześćdziesiąt lat, chociaż w 1960 roku, kiedy przyjechałem tu z żoną, odmówiono nam zameldowania, a wówczas należało się zameldować najdalej po czterdziestu ośmiu godzinach od przybycia. Prawdopodobnie byłem uważany za element podejrzany w strefie nadgranicznej. Zawodowo byłem już związany ze spółdzielczością. Była to jedyna struktura, w której widziałem dla siebie miejsce. Zatrudniłem się w Spółdzielni Spożywców „Społem”. Pamiętałem zasługi „Społem” dla ruchu oporu w czasie okupacji. Oczywiście i w spółdzielczości były partyjne naciski, od przynależności do komunistycznej partii uzależniano awanse. W każdym razie, po paru miesiącach załatwiono mi zameldowanie. Do PZPR się nie zapisałem, ale pełniłem później funkcje kierownicze, nawet te zarezerwowane wyłącznie dla partyjnych nominatów w systemie nomenklaturowym. Zostałem prezesem Gdańskiego Oddziału Wojewódzkiego Centralnego Związku Spółdzielni Spożywców „Społem”, co bardzo nie podobało się wojewodzie Mieczysławowi Cyganowi. W wystawionej mi opinii określał mnie jako „klerykała, człowieka niewyrobionego politycznie”.
– A nie rozważał Pan jednak możliwości podjęcia pracy sędziego? Po październikowej „odwilży” 1956 roku na wolność wyszło wiele osób skazanych w procesach politycznych, między innymi także skazani na dożywocie komandorzy.
– Miałem takie propozycje, ale nigdy poważnie ich nie rozważałem. Nie ufałem za grosz ludziom tego systemu działającym pod dyktando Moskwy. Po odwilży mogło znowu pojawić się zaostrzenie kursu. Zresztą tak właśnie się stało, a moja akowska przeszłość, wciąż podejrzana dla tej władzy, dopadła mnie dwadzieścia lat po wojnie, w 1965 roku. Wprawdzie nie wytaczano już politycznych procesów „zaplutym karłom reakcji”, ale poszukiwano innych pretekstów do prześladowań. W moim wypadku było to dęte oskarżenie o rzekome łapówkarstwo. Zostałem aresztowany i osadzony w areszcie śledczym przy Okopowej. W domu esbecy przeprowadzili dokładną rewizję w poszukiwaniu ukrytej gotówki, której oczywiście nie znaleźli. Zabrali książki, legitymacje, w tym dokument o nadaniu odznaczenia Virtuti Militari. Oskarżenie zostało oparte na zeznaniach kobiety, która miała mi rzekomo wręczać łapówki i to przez pięć lat. Zapisywała to podobno szczegółowo w zeszycie. Ten zeszyt stał się koronnym dowodem. Siedziałem cztery miesiące z często zmieniającymi się „więźniami”, którzy usiłowali mnie naciągnąć na zwierzenia. Dzięki wspaniałym obrońcom: Leszkowi Radziszowskiemu i Stanisławowi Klimkowi, którzy podjęli własne dochodzenie, ów „dowód” został skompromitowany i wyeliminowany więc oskarżenie ostatecznie upadło. Adwokaci udowodnili, że zeszyt, w którym miały znajdować się zapiski umieszczane przez pięć lat znalazł się w sprzedaży już po moim uwięzieniu. Potwierdził to dyrektor Zakładów Papierniczych w Gdańsku, które ten zeszyt wyprodukowały.
Ze strony tej władzy mogłem się spodziewać wszystkiego co najgorsze. Nie miałem złudzeń także w dramatycznych dniach Grudnia ‘70. Od początku protestów w Gdańsku i Gdyni spodziewałem się takiej właśnie reakcji władzy. Przecież w czerwcu 1956 także krwawo stłumiono robotnicze protesty w Poznaniu.
– Strajk w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980, który zapoczątkował protesty w całej Polsce, zakończył się bezkrwawo, podpisaniem porozumienia protestujących z przedstawicielami władzy.
– Nie wierzyłem w trwałość tego porozumienia. Szansą na zmiany mógł być korzystny układ sił w polityce międzynarodowej a także stworzenie solidnej podziemnej struktury organizacyjnej, która musiała okrzepnąć.
– Tak się właśnie stało. Taką strukturę stworzyła podziemna „Solidarność” w latach po wprowadzeniu stanu wojennego.
– Duże znaczenie miała też obywatelska edukacja. Bardzo cenne były działania ponownie zarejestrowanego Klubu Inteligencji Katolickiej, w które angażowałem się z całym przekonaniem. Podobnie spotkania tzw. latającego uniwersytetu. Jestem przekonany, że tylko świadomi obywatele mogą podjąć skuteczne działania. W końcówce lat osiemdziesiątych korzystnie dla Polski ukształtowała się także sytuacja międzynarodowa, czego tak bardzo zabrakło u kresu wojny. Podziemne struktury solidarnościowej opozycji miały też liczne powiązania międzynarodowe. Dopiero wtedy my, akowcy, postanowiliśmy wyjść z cienia. Prawdę mówiąc, tu, w Gdańsku, pierwsze spotkanie dotyczące stworzenia organizacji zrzeszającej żołnierzy AK odbyliśmy jeszcze na wpół konspiracyjnie tuż przed wyborami 4 czerwca 1989. Spotkaliśmy się w gronie: Elżbieta Zawacka, legendarna „Zo”, Kazimierz Śliwa, Jerzy Krzyżanowski i ja. Owocem tego spotkania było powołanie we wrześniu 1989 pierwszego koła w Gdańsku działającego na prawach stowarzyszenia. Podobnie działo się w wielu miastach Polski, gdzie zaczęły się tworzyć organizacje byłych żołnierzy AK. Ostatecznie na krajowym zjeździe w marcu 1990 udało się powołać Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej zrzeszający wszystkie zawiązane organizacje na terenie kraju oraz istniejące poza krajem. Całym sercem zaangażowałem się w jego działalność. Pełniłem różne funkcje. Byłem członkiem zarządu okręgu pomorskiego, dodatkowo podjąłem także działalność w Związku Inwalidów Wojennych RP, gdzie zostałem wiceprezesem Zarządu Głównego. W 2012 roku wybrano mnie na przewodniczącego Rady Kombatantów i Osób Represjonowanych Województwa Pomorskiego. Naszemu akowskiemu środowisku zależało przede wszystkim na odkłamaniu historii i przywróceniu dobrego imienia ludziom, którzy w czasie wojny płacili własną krwią za swoje zaangażowanie w walkę z okupantem, a w komunistycznej Polsce niejednokrotnie zapłacili życiem za to zaangażowanie. My, którzy ocaleliśmy, jesteśmy im to winni. Ważne było też docenienie zasług wojennych i uwzględnienie ich w awansach oficerskich. Udało się to w latach dziewięćdziesiątych. Zostałem wówczas awansowany do stopnia komandora.
Dziś, niestety, niewielu już nas pozostało. Wiem, że jest jeszcze bardzo wiele do zrobienia a sytuacja polityczna niekoniecznie sprzyja pełnemu odkłamaniu historii. Szczególnie przykre jest zawłaszczanie zasług żołnierzy AK i naszych symboli przez osoby nieuprawnione.
Czerwiec 2022