Maria Mrozińska: – Chciałaś, by w pierwszym rzędzie przedstawić Cię jako nauczycielkę, potem jako poetkę. Czym jest dla Ciebie poezja, czym nauczanie?
Bożena Ptak: – Poezja jest wytchnieniem, nauczanie moim hobby. Czytelnicy często mówię o smutku wyzierającym z moich wierszy. Szczególnie w tomiku „Niebezpieczny azyl” można wyraźnie dostrzec smutek ciemnych, jesiennych i zimowych dni. Rzeczywiście, piszę przede wszystkim, kiedy jest mi smutno, źle, i w poezji szukam wytchnienia. Kiedy jestem radosna, cieszę się życiem i mam wszystko w nosie.
– Jesteś gdańszczanką z wileńskimi korzeniami.
– To ze strony ojca, natomiast rodzina mamy, przynajmniej od paru pokoleń, to rodowici gdańszczanie. Prababcia, z domu Neidhardt wyszła za mąż za Aniołkowskiego, którego nazwisko w wielu dokumentach pojawia się pisane przez „ł”, a nazwiska córek zapisywane były w formie żeńskiej, co oznacza, że podawał pochodzenie polskie. Franciszek Mamuszka w książce „Oliwa. Okruchy z dziejów, zabytki” wspomina go jako przykład polskiego robotnika portowego. Rodzina mieszkała w Oliwie przy ulicy Kwietnej. W domu jednak mówiło się po niemiecku. Zapracowanego ojca córki prawie nie widywały. Na posyłanie ich do polskiej szkoły rodziny nie było stać. Dwie z pięciu córek, które urodziły się z tego związku, wyszły za mąż za gdańskich Niemców i w 1945 roku wyjechały.
– Trudne poplątane losy mieszkańców tej ziemi, przecież niejednokrotnie zdarzało się, że członkowie tej samej rodziny różnie odczuwali swoją tożsamość. A dziadka w Wehrmachcie nie miałaś?
– Gorzej. Do Wehrmachtu mieszkańców Pomorza wcielano siłą, natomiast kuzyn mamy, zresztą lubiany przeze mnie wuj Karol, był nazistą z wyboru. O jego przeszłości dowiedziałam się bardzo późno. Zbadał ją i ujawnił rodzinie jego syn, który po odkryciu ponurej biografii ojca całkowicie odciął się od niego. Nie mógł mu wybaczyć, mówił nam, że ojciec jeszcze w latach sześćdziesiątych zaprzeczał istnieniu niemieckich obozów śmierci. Moja mama nie rozmawiała ze swoim nazistowskim kuzynem przez lata. Przecież jeden z jej braci przeszedł Stutthof i marsz śmierci, a drugi został siłą wcielony do Wehrmachtu. Udało mu się dość szybko zdezerterować. Później trafił do armii Andersa, a po wojnie pozostał w Anglii.
– Mama nie miała wątpliwości dotyczących narodowej tożsamości.
– Zdecydowanie. Czuła się i była Polką. Po prostu. Jej mama, moja babcia, poznała swego przyszłego męża w Wejherowie, dokąd poszła na pielgrzymkę. Nazywał się Gelaszewski, jego nazwisko w różnych dokumentach zostało różnie zapisane (raz przez „ł”, czasami przez „Y” na początku), co jest odbiciem zarówno mieszaniny narodowościowej na tych terenach jak i historii tych ziem. Zresztą podobnie było na Wileńszczyźnie. Charakterystyczne nazwisko mojego ojca pojawiało się w niektórych dokumentach w litewskiej wersji: Ptakas.
Ojciec mamy był uznanym mistrzem szewskim, szył nawet buty dla biskupa gdańskiego, Edwarda O’Rourke. Dwa razy w roku brał najstarszego syna, ubierali się godnie i jechali do Oliwy pobrać miarę. Babcia, która nie mówiła po polsku, o dziwo, była uważana za polską patriotkę. Tak wychowała dzieci. Świadczą o tym wojenne losy braci mamy i przekonania jej samej.
– A ten przysłowiowy kresowy romantyzm przeniesiony przez ojca w jakiś sposób oddziaływał na Ciebie?
– Mama zadawała mi czasem takie pytanie: czy ja jestem z tej czy z tamtej strony Wisły. Wydawało mi się głupie, ale teraz głębiej się zastanawiam nad jego sensem. Czułam się bardziej związana z rodziną mamy, z jej gdańskością, przecież chodziłam po tym samym bruku ulicy Kwietnej, który deptali moi przodkowie. To przemawiało do mnie niemal dotykalnie.
Ojciec był człowiekiem o bardzo silnej osobowości, zaangażowanym społecznie. Wiele opowiadał o wojennych dokonaniach na Wileńszczyźnie, a ja jako młoda, zbuntowana uważałam te opowieści za nieistotne. Szkoda, że nie słuchałam ich uważniej. Dopiero na pogrzebie ojca zobaczyłam jego towarzyszy broni i akowskie sztandary. Dowiedziałam się, że był dowódcą oddziału AK „Nowa Wilejka”, który podlegał „Wilkowi” Krzyżanowskiemu. Brał udział w akcji „Ostra Brama”, w czasie której został poważnie ranny w udo. To musiała być potężna rana, bo w tym zagojonym miejscu mieściła się moja dziecięca piąstka. Przed grożącą amputacją uratował nogę ojca wileński chirurg, Zdzisław Kieturakis, później znany profesor gdańskiego szpitala przy ulicy Łąkowej.
Zachował się wywiad, który ojciec przeprowadził z generałem Krzyżanowskim, chyba ostatni przed jego aresztowaniem w 1948 roku.
– Generał „Wilk” w powojennej Polsce drogo zapłacił za swoją akowską przeszłość.
– Ojcu udało się uniknąć aresztowania. Starał się zejść z oczu bezpiece, szukał miejsca do osiedlenia w jakimś mniejszym mieście. Ostatecznie osiadł w Wejherowie i tam sprowadził całą rodzinę, ale i tak nie zniknął z celownika Urzędu Bezpieczeństwa.
Przede wszystkim wiązało się to z pracą. Ciągle miał luki w zatrudnieniu. Z wykształcenia był magistrem filozofii. W Wejherowie podjął pracę w szkole prowadzonej przez siostry zmartwychwstanki. Przyjechał Sokorski (Włodzimierz, członek władz PZPR) i po jego wizycie „decyzją” Ministerstwa Oświaty szkoła została natychmiast zamknięta u progu roku szkolnego 1950/1951. Ojciec był potem zatrudniony w szkole dla pracujących w Gdyni, z której został zwolniony „za reakcyjne poglądy”. Tak dosłownie napisano w wręczonej mu decyzji rozwiązującej umowę o pracę. Ustawicznie był wzywany na przesłuchania do siedziby bezpieki na Kamiennej Górze w Gdyni. Później pracował jako dziennikarz w „Słowie Powszechnym”. Publikował też w „Dzienniku Bałtyckim”, w magazynie „Rejsy” Przez krótki okres należał do Stowarzyszenia PAX. Kiedy po latach bardzo mu to wypominałam, powiedział: „Wiesz córko, gdybym wtedy, w tych najgorszych latach nie schronił się w PAX-ie, nie przeżyłbym”.
Myślę, że tacie pomocne były także wileńskie koligacje. Pomagał ojcu wysoko notowany w peerelowskich strukturach władzy Wincenty Kraśko, któremu, ubogiemu studentowi w Wilnie, ojciec załatwił pracę, a także Bolesław Machcewicz, Żyd ukrywany przez ojca, który w PRL też był w rządzie (zajmował się sportem).
– Po październikowej odwilży (1956) środowiska katolickie, nie tylko PAX, uznały, że system, choć w nieznacznym stopniu, jest jednak reformowalny, można więc udzielić mu ograniczonego wsparcia w zamian za pewne koncesje. Tak uważał Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski…
– Ojciec zdecydował się nawet startować w wyborach do Sejmu, ale skończyło się to tak, że nie mógł prowadzić żadnej kampanii, bowiem na jej czas został zatrzymamy i gdzieś wywieziony, nie wiem dokładnie gdzie. Publiczną działalnością ojca zaczęłam się interesować dopiero po jego śmierci i ciągle odkrywam coś, o czym nie miałam pojęcia. Niedawno zadzwoniono do mnie z Muzeum Marynarki Wojennej z prośbą o jakieś materiały. Wtedy dopiero dowiedziałam się, że ojciec był jednym z inicjatorów powstania tego muzeum i krótko pracował tam jako kustosz. Jego morskie zainteresowania znalazły wyraz w książce „Bitwy morskie od Artemizjum do Okinawy”. Dotąd mam w domu materiały, które zgromadził podczas pracy nad nią.
Co rusz dowiaduje się czegoś nowego o swoim tacie, na przykład dzwonią z Towarzystwa Przyjaciół Sopotu, także z pytaniami o informacje, materiały w związku z „Rocznikiem Sopockim”, którego miał być inicjatorem. Teraz, niejako w hołdzie tatusiowi, staram się uczestniczyć w różnych projektach związanych z Wileńszczyzną, z samym Wilnem. Obecnie zostałam poproszona przez wileński zespół „Ojcowizna” o przygotowanie scenariusza uroczystości z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Z wileńskimi szkołami współpracuję od dawna.
Podobną uroczystość przygotowałam z udziałem młodzieży ze szkoły, w której pracuję, przy współpracy Gdańskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (byłam w jego władzach przez wiele lat). Prezentowaliśmy ten spektakl „Jantarowym szlakiem do niepodległej” na deskach gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Tutaj, oczywiście, skupiłam się na gdańskiej historii, a polskiemu zespołowi z Wilna zależy na tym, by wyeksponować wydarzenia związane z ich ziemią.
– Wróćmy jednak do tej gdańskiej, ale nieco młodszej historii. Dramatyczny Grudzień ’70 przeżyłaś w Trójmieście.
– Tak. Byłam wtedy uczennicą II Liceum Ogólnokształcącego w Sopocie. Zebrano nas w auli i surowo zakazano opuszczania Sopotu. Znaleźli się jednak koledzy, którzy złamali ten zakaz. Pamiętam jak słuchałam ich opowiadań i opatrywałam plecy jednego z nich, okrutnie poranione po spałowaniu.
Zawsze miałam łatwość rymowania, pewnie utrwaloną też domowymi obyczajami. Tatuś jak tylko wstał, zaczynał recytować: „Litwo, Ojczyzno moja…”, albo: „Samotność – cóż po ludziach…”. Wtedy, w grudniu napisałam taką rymowankę wzorowaną na XIX-wiecznej pieśni: „Gdy naród do boju wyruszył bez broni / partyjni w obronie radzili / Gdy naród bił się bez mieczy i koni / to oni pałami walili/… Gdy naród zażądał za pracę swą chleba / to oni tu czołgi wezwali / Gdy naród zawołał, że z czegoś żyć trzeba / to oni do ludzi strzelali”.
– Czy do kogoś dotarła ta poezja?
– Już następnego dnia okazało się, że była dość szeroko kolportowana. Znalazła się w moim rodzinnym domu na jakiejś marnej odbitce przyniesionej z pracy przez mamę czy ojca. Z dumą przyznałam się do autorstwa.
– Jednym słowem, autorski debiut, do tego w „drugim obiegu”. Jak to się stało?
– Jeden z kolegów z klasy pokazał tekst swojej matce, redaktor Witkowskiej, która pracowała wtedy w gdańskim radiu, a ona puściła to w obieg, naturalnie podziemny. Pamiętam, że przeżywałam tamten czas bardzo emocjonalnie, narastał we mnie bunt przeciwko poczuciu bezsilności wobec tych wydarzeń. Kiedy obserwowałam przejeżdżające przez Sopot wozy pancerne, otworzył się właz jednego z nich, wychylił się młody żołnierz i zapytał: „Gdzie my właściwie jesteśmy?”. Odkrzyknęłam: „A nie ma pan czasem tatusia w stoczni, bo właśnie jedzie pan do niego strzelać!”.
Chyba odezwała się we mnie kresowa rogata dusza. To niewątpliwie z domu. U nas słuchało się „na okrągło” Radia Wolna Europa i to nie jakoś w ukryciu z zastrzeżeniem: nie rozmawiajmy o tym, nie mówmy nikomu. Nie, otwarcie. Być może ojciec wychodził z założenia, że im mniej się zakazuje, tym mniej się chce podzielić z kimś tajemnicą.
Natomiast w marcu 1968 dyskutowałam w szkole z kolegami z klasy o protestach studenckich. Czytałam im listy mojej starszej siostry, która studiowała w Warszawie i starała się relacjonować wydarzenia. Posługiwała się przy tym śmiesznym, czytelnym dla każdego szyfrem. Coś w rodzaju: „w Warszawie moczary” (odniesienie do Mieczysława Moczara, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, odpowiedzialnego za pacyfikację studenckich protestów).
– Miałaś anonimowy debiut w podziemiu, a ten oficjalny?
– W 1975 roku w „Dzienniku Bałtyckim”. To był wiersz „A po nas...”. Cała kolumna zatytułowana „Młody Gdańsk” została poświęcona VI Dekadzie Pisarzy Wybrzeża. Wiersze do publikacji wybierał Zbigniew Jankowski. Miał podobno powiedzieć: „O, z tej to coś będzie”. Dość szybko zaczęłam publikować w zeszytach literackich „Litteraria” wydawanych przez Uniwersytet Gdański, ale właściwie będących swoistym manifestem młodych twórców.
W środowisku literackim wspierali mnie poza Zbigniewem Jankowskim: Mieczysław Czychowski, Zbigniew Żakiewicz i Andrzej Waśkiewicz. Pierwszy tomik „ Zabawa woskiem” został wydany w 1979 r. w Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, w której pracował Waśkiewicz. Należałam do Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich, który nami się opiekował, finansował nasze spotkania i dyskusje w kawiarni „Literackiej”. Byliśmy tak trochę w opozycji do tych starszych, skłonni do bardziej rewolucyjnych zachowań, poszukujący własnej literackiej drogi.
Wspomniałam o Andrzeju Waśkiewiczu, któremu sporo zawdzięczam, a z drugiej strony dość mocno mi się naraził. Spotkałam go w stanie wojennym, kiedy już środowisko literackie się podzieliło. Zawieszony i rozwiązany Związek Literatów Polskich został odnowiony pod partyjnymi auspicjami w końcu 1983 roku. Oczywiście, wielu pisarzy nie chciało do niego należeć. Nazywaliśmy go pogardliwie „neo-zlepem”. W tej sytuacji spotkany przeze mnie Andrzej Waśkiewicz poinformował mnie, że wydaje antologię młodych poetów. „Ale ciebie tam nie będzie, a brak publikacji to śmierć poety. Po co ci ta opozycja?” – dodał. Tak było, ale potem, już po 1989 roku, dwukrotnie był inicjatorem przyznania mi poetyckiej nagrody Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Takie skomplikowane relacje.
– Nasza historia wciąż wymagała, szczególnie od inteligencji, tym bardziej od środowisk twórczych, opowiadania się po tej czy innej stronie w okresach społecznych przesileń.
– No właśnie. W 1976 roku po uniwersytecie biegali Bożena i Aram Rybiccy, wtedy już zaangażowani w działalność opozycyjną. Zbierali podpisy pod protestem przeciwko prześladowaniom uczestników robotniczych protestów w Radomiu i Ursusie. Podpisałam, wiele osób podpisało, ale niektórzy wycofywali swoje podpisy, potem żałowali, że to zrobili. Takie wahania wte i wewte. Nie miałam takich problemów, wyniosłam to z domu. Moje zachowania chyba zwróciły uwagę ubecji. Widocznie uznali, że młoda, nierozsądna, może uda się ją zastraszyć i zmusić do współpracy. Zaczepił mnie na ulicy ubek i zaczął rozmowę w stylu, że ja jako młoda mężatka z pewnością potrzebuję mieszkania i… Zrozumiałam z kim mam do czynienia i podniosłam straszny wrzask, że chce mnie zgwałcić, zaczepia nawet przy ludziach na ulicy, wstydu nie ma. Odczepił się. Nigdy więcej nie spotkała mnie próba werbunku. Chyba zrozumieli, że do niczego się nie przydam. Gdybym nawet ze strachu coś podpisała, to natychmiast ogłosiłabym to wszem i wobec. Mojego ówczesnego męża też próbowali zwerbować.
– Środowisko literackie w czasach PRL dzielił stosunek do wydarzeń związanych ze społecznymi protestami. Tak było w 1968, w 1976, tak samo w 1980, kiedy trzeba było się określić wobec rozrastającego się robotniczego protestu. W Stoczni Gdańskiej delegacje wielkich i mniejszych zakładów, pod stocznią tłumy gdańszczan (zresztą nie tylko), dziennikarze niemal z całego świata. A co z sumieniem narodu, którym niejednokrotnie mienili się pisarze?
– W 1980 złożyłam wniosek o przyjęcie do ZLP. Wydałam już dwie książki, co upoważniało do wstąpienia. Zanim to zostało rozpatrzone, wybuchł strajk. Każdego dnia byłam pod stocznią. Rosła we mnie potrzeba jakiejś identyfikacji ze strajkującymi, napisałam więc i podałam przez bramę taki wierszyk odnoszący się do wydarzeń, oczywiście niepodpisany nazwiskiem. To się od razu ukazało w biuletynie strajkowym. Z dumą wzięłam ten biuletyn i pokazywałam wszystkim: to jest moje. Nawiasem mówiąc, ten tekst słyszałam wielokrotnie śpiewany, także przez Jacka Kaczmarskiego, wykorzystywany w dokumentach filmowych, na przykład w filmie o protestach chłopskich, ale dotąd nie upomniałam się o tantiemy. Podobnie z drugim tekstem, bardzo eksploatowanym, który napisałam po wprowadzeniu stanu wojennego „Wesołych Świąt, panie generale”.
– Dlaczego się nie upomniałaś?
– Z lenistwa, nie ze skromności.
– A jak to było z decyzją o udaniu się delegacji pisarzy do strajkującej stoczni?
– Chyba 19 sierpnia Zbyszek Joachimiak jeździł po domach i zbierał podpisy literatów pod listem wspierającym strajkujących, który sformułowali wspólnie z Markiem Bieńkowskim. Wielu się wykręcało i wysuwało argumenty o rzekomej współpracy Zbyszka z SB. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy tak było. Niedawno w Instytucie Pamięci Narodowej namawiano mnie, żebym się zajęła pracą nad publikacją o takich właśnie powiązaniach w gdańskim środowisku literackim. Nie chcę tego robić, nie chcę przeglądać tych brudnych papierów.
W każdym razie, kiedy Joachimiak przyszedł do nas, mnie nie było w domu, ale mąż podpisał za siebie i za mnie. Oczywiście, zaakceptowałam to. 21 sierpnia odbyło się zebranie Gdańskiego Oddziału ZLP. Lech Bądkowski przyszedł z przygotowanym tekstem popierającym strajkujących robotników. Rozpoczęła się dyskusja i mimo, że tekst był wyważony, pojawiły się sugestie usunięcia bądź złagodzenia niektórych sformułowań. Ostatecznie Bądkowski przeforsował swoją wersję.
Pojawiła się też kwestia składu delegacji, która uda się do stoczni. Oczywiście, Lech Bądkowski, inicjator całej sprawy, ale inni jakoś się nie kwapili. Zostaliśmy więc my z Koła Młodych. Udaliśmy się do stoczni w trójkę: Lech Bądkowski, Stanisław Esden-Tempski i ja. Przyznaję, że miałam trochę nogi z waty, kiedy wkraczaliśmy na Salę BHP i zobaczyłam tłum zgromadzonych tam ludzi z różnych zakładów. Wałęsa krzyknął: „No nareszcie! Inteligencja nas popiera!”. A więc ja reprezentuję tu polską inteligencję? Poczułam ogromny ciężar odpowiedzialności. Bądkowski został rzecznikiem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, ja otrzymałam legitymację delegata i strajkową przepustkę. Mogłam wychodzić i wracać. Opuszczałam stocznię wieczorem, miałam przecież małe dziecko.
– Córkę, dla której napisana została słynna strajkowa piosenka.
– Całymi dniami przebywałam w stoczni, a mąż (Krzysztof Kasprzyk) opiekował się córką. W końcu nie wytrzymał, zawiózł ją do mojej mamy i też przyszedł do stoczni. Nie wiem, jak napisany przez niego tekst piosenki dotarł do Macieja Pietrzyka, który skomponował muzykę i wykonał piosenkę przy akompaniamencie gitary.
– Piosenka zrobiła furorę, stała się jakby nieoficjalnym hymnem rodzącej się „Solidarności”, pojawiła się wbrew protestom cenzury na festiwalu w Opolu (1981) i w filmie Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza”. Jak dziś reaguje dorosła córka na tę popularność utworu o niej samej?
– Irytacją. Szczególnie wtedy, gdy z okazji sierpniowej rocznicy ta sprawa do niej wraca. Podkreśla, że stała się mimowolną bohaterką piosenki z racji zaangażowania rodziców, do tego jeszcze ojca chrzestnego, Jerzego Janiszewskiego, twórcy znaku graficznego „Solidarność”. Przy okazji dostaje się rodzicom, którzy zajmowali się zbawianiem świata, a jej nie poświęcali należytej uwagi. Jeśli o mnie chodzi, to nie do końca prawda. Owszem, angażowałam się, w stanie wojennym nawet przechowywałam w domu ukrywającego się Janusza Satorę z „Elmoru”, a więc, być może, narażałam przy okazji córkę. Wtedy tak tego nie odbierałam.
Byłam członkiem Zarządu Regionu Gdańskiego „Solidarności”. Wybrano mnie na zjeździe wojewódzkim, pracowałam w BIPS-ie (Biuro Informacji Prasowej „Solidarności”), co było szczególnie obciążające w czasie dwóch tur I Zjazdu „Solidarności” w 1981 roku. Prawda, to wszystko bardzo absorbowało.
– Z czasem narastało napięcie pomiędzy władzą a związkiem, nieuchronnie prowadzące do zderzenia. Byłaś na to przygotowana?
– Czułam to napięcie. I mimo euforii karnawału „Solidarności” pojawiała się wątpliwość dotycząca wyniku możliwego zderzenia z władzą. Byłam zaprzyjaźniona z synem biochemika, Ryszarda Niemiro, który wyemigrował do Niemiec, a ten syn przez długi czas nie mógł dołączyć do rodziny. Rozmowy z nim chyba jakoś wpłynęły na mnie i kiedy wreszcie uzyskał on tę możliwość, pomyślałam, że może też wyjadę z córką Klementyną. Zwróciłam się do mamy o potwierdzenie moich niemieckich korzeni. Była oburzona. Odmówiła ostro i bezapelacyjnie. Było mi głupio.
12 grudnia 1981 mieliśmy spotkanie w klubie „Bursztynek” w Gdyni. Byli Gwiazdowie, Bogdan Borusewicz, Janusz Satora i wiele innych osób. Bogdan przyniósł wydrukowane ulotki dotyczące zachowań na wypadek stanu wyjątkowego, którego wprowadzenie przewidywano w kolejnym tygodniu (wolna sobota, nie będzie pracowników w zakładach).
Kiedy wyszłam stamtąd (przed innymi, żeby zabrać dziecko od mamy), czułam, że ktoś za mną idzie. Byłam zaniepokojona, ale dotarłam do domu bez przeszkód. Za jakiś czas przyszedł Janusz Satora z informacjami o mobilizacji milicji, wojska. Krótko potem dzwonek do drzwi. Zrozumieliśmy już, kto to może być. Pobudziliśmy sąsiadów: kijem od szczotki z balkonu w okno, waleniem w ścianę. Od góry do dołu klatka schodowa dziewięciopiętrowego budynku zapełniła się ludźmi, którzy podnieśli niesamowity rejwach. W takiej sytuacji ubecy zrezygnowali, a w różnych mieszkaniach rozpoczęły się „nocne Polaków rozmowy”. Z mojego mieszkania zostały wyniesione i rozparcelowane po sąsiadach zarówno „trefne” jak i co cenniejsze rzeczy. Następnego dnia poszłam do stoczni i byłam tam do końca, do pacyfikacji.
– Wiele osób zostało pobitych, aresztowanych. Dotyczyło to przede wszystkim tych, według władzy, politycznie zaangażowanych, nie pracowników stoczni. Udało Ci się wyjść bez szwanku?
– Spałam w takim pomieszczeniu bliżej trzeciej bramy, gdzie byli też studenci z Uniwersytetu Gdańskiego z pracownikiem naukowym tego uniwersytetu, doktorem Januszem Golichowskim. Obudził mnie jakiś hałas (chyba huk forsowanej przez czołgi bramy), ze zdziwieniem spostrzegłam, że jestem sama. Wychodzę na zewnątrz i widzę stłoczony na placu tłum ludzi, otoczony przez zomowców. Nie wiem, gdzie podziali się studenci z opiekunem. Szybko schowałam do buta legitymację członka Zarządu Regionu, jednoznacznie sytuującą mnie wśród tych politycznych.
Przy drugiej bramie wypuszczają. Przy mnie idzie dziewczyna, pracownica stoczni. Mówię jej, kim jestem. I trzymam się jej. Przechodzimy, ją przepuszczają. „A pani?”. Bąkam: „Jestem suwnicową, a moja towarzyszka na to: „No przecież mówię, że z mojego wydziału!”. Tak wyszłyśmy. Ona mi jeszcze szybko przydzieliła jakichś chłopaków jako ochronę, a ci zawieźli mnie do domu mamy. Przez jakiś czas ukrywałam się u Ani Czekanowicz, ale w końcu wróciłam do domu. Jak już mówiłam potem przez miesiąc ukrywał się u mnie Janusz Satora.
– To był czas, który weryfikował ludzkie postawy, ukazywał i ludzką małość, i jej przeciwieństwo, czas niepokoju i czas uniesień w momencie tłumnych społecznych protestów.
– Każde pukanie, dzwonek do drzwi, odgłos zatrzymującej się na piętrze windy budziły niepokój. Wtedy napisałam wiersz: „Wesołych Świąt, panie generale / Przy ruskiej wódce i ruskim kawiorze /Ja siedząc sama przy świątecznym stole / Wciąż nasłuchuję, bo o tej to porze twoi służalcy mogą drzwi wyłamać / Mogą opłatek jak życie znieważyć / To dzięki tobie jestem dzisiaj sama /Ty dałeś rozkaz: zabrania się marzyć…”. Przepisałam to na kilku przebitkach na maszynie do pisania i porozwieszałam w miejscach, raczej ciemnych, ukrytych, bo przecież się bałam. A jednak się rozpowszechniło. Po latach w miesięczniku „Poezja” wydanym na 25-lecie „Solidarności” ze zdziwieniem widzę ten mój wiersz, oczywiście jako anonimowy.
Bywały też sytuacje wręcz surrealistyczne. Kiedy „panowie” znowu zapukali do moich drzwi, ukrywający się Janusz spuścił się z balkonu po piorunochronie z szóstego piętra i zastukał do jakiegoś mieszkania poniżej. Został wpuszczony. Esbecy wkroczyli, przeszukali mieszkanie, pytali o Satorę, ja nic nie wiem, a na to moja trzyletnia córka: „Dlaczego wujek Janusz wyszedł przez balkon?”. „Ty ubeczko!” – krzyczę na nią, a „panowie” oczywiście biegiem na dół po schodach. Tłumaczę temu, który pozostał, że dziecko coś sobie wymyśliło. Po chwili wracają rozczarowani: żadnych śladów na śniegu, nikt nie zeskoczył z balkonu. Mają jeszcze pretensję, że wprowadziłam ich w błąd. „To nie ja, to ona” – wskazuję na córkę.
Jedni bezinteresownie pomagali nieznanym sobie ludziom, inni, bywało zaprzyjaźnieni, wykręcali się od pomocy. Znany pisarz najpierw podpisał petycję w obronie uwięzionego Mariana Terleckiego, a świtem następnego dnia domagał się wykreślenia swojego nazwiska. Mnie pomagali ludzie i ze środowiska , i spoza niego. W 1982 roku szkolna koleżanka, wtedy pracownica Kuratorium Oświaty, zaproponowała mi pracę nauczycielki w szkole podstawowej. „Tylko nie pisz w życiorysie, że pracowałaś w »Solidarności«” – zastrzegła. Więc się zaparłam jak św. Piotr. W końcu byłam sama z dzieckiem, nasze małżeństwo się rozpadło.
Kiedyś dyrektorka szkoły zapytała mnie o dziwną zbieżność nazwisk: „W Radiu Wolna Europa czytają wiersze jakiejś Bożeny Ptak” – patrzyła na mnie pytająco. Ja na to: „To pani słucha Wolnej Europy?”. Odczepiła się. Jakoś przetrwałam.
– Tak, codzienność, przetrwanie, ale przecież jesteś poetką, zanim nastał ten trudny czas wydane zostały trzy tomiki twoich wierszy.
– Byłam wściekła w związku z wydaniem tego trzeciego.
– „Dyktatura lustra”? Dlaczego?
– Został złożony do druku dużo wcześniej. Proces wydawniczy w tamtych czasach trwał przecież latami. I ten tomik ukazał się na rynku w 1982 roku, kiedy środowisko literackie bojkotowało oficjalne wydawnictwa. Nawet publikacja w ukazującej się wtedy prasie była równoznaczna z poparciem dla „Wrony” (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego) i stanu wojennego, a co dopiero w wydawnictwie. Wyglądało na to, że ja i Jerzy Janiszewski, do którego należało opracowanie graficzne, wyłamujmy się z bojkotu.
– Kolejny tomik to dopiero 1991 rok, ale przecież publikowałaś w pismach, w których pojawienie się nie było źle widziane: w „Pomeranii”, „Gwieździe Morza” a także tych poza cenzurą.
– Tak, a w tych wspomnianych legalnych zdarzało się dość często, że ingerencja cenzury eliminowała niektóre wiersze. W druku ukazywało się tylko moje nazwisko i informacja o zapisie cenzury. Często spotykałam się z gratulacjami z tego powodu: „Widocznie napisałaś coś, co ubodło władzę”.
Poza cenzurą publikowałam w „Podpunkcie”, „Wiązaniach”, „Impulsie”, brałam udział w spotkaniach na „Górce” u dominikanów, gdzie gromadzili się ludzie ze środowisk twórczych i dziennikarze: jedni i drudzy pozbawieni swoich miejsc pracy, pozbawieni zarobków, ale nie chęci tworzenia. Paweł Huelle i Esden-Tempski realizowali tzw. „Punkty Mówione”, czyli pismo opowiadane na tych spotkaniach. Zgodziła się przyjechać tam Wisława Szymborska.
Gromadzili nas dominikanie z otwartą głową, tolerancyjni, nie dzielący na wierzących i niewierzących: ojciec Sławomir Słoma, potem ojciec Stanisław Tasiemski. Pilotowałam też Jana Józefa Lipskiego, który miał spotkanie na Przymorzu w „okrąglaku” (kościół pod wezwaniem NMP Królowej Różańca Świętego). Takie spotkania przyciągały tłumy ludzi. Był to ten niezależny nurt życia kulturalnego i społecznego w tamtych czasach, który chronił się pod skrzydłami Kościoła.
Dla mnie zaowocowało to zaproszeniem do udziału w pielgrzymce do Rzymu i Watykanu. W kościele Bożego Ciała na Morenie działał chór Cantores Minores Gedanensis, którego członkinią była moja córka. Prowadził go Joachim Gudel, muzyk, kompozytor, wykładowca Gdańskiej Akademii Muzycznej. Córka wielokrotnie przekazywała prośbę profesora Gudela o tekst, który zostałby wykorzystany przy okazji obchodów świąt czy innych wydarzeń kościelnych. Napisałam tekst poświęcony Ojcu Świętemu. Usłyszałam jego wykonanie w postaci pieśni na powitanie Jana Pawła II na gdańskiej Zaspie. Otrzymałam najlepsze z możliwych honorariów: zostałam włączona do wspomnianej pielgrzymki.
– Od wielu już lat dzielisz czas między pracę twórczą, bardzo różnorodną: scenariusze, teksty piosenek („ Śpiewnik kaszubski” z muzyką Katarzyny Gaertner), nawet operowe libretto, występy kabaretowe z satyrycznymi wierszami w „Niekabarecie” Macieja Nowaka i bardzo absorbującą pracę nauczycielki. Do tego podejmujesz wiele działań społecznych, także dla środowiska literackiego. Należysz do grona założycieli nowego, w miejsce skompromitowanego ZLP, Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
– To społecznikowskie zaangażowanie mam po ojcu. Zawsze byłam otwarta na człowieka. To było najważniejsze. W swoim czasie zbliżyło mnie to z Andrzejem Gwiazdą, który w czasie strajków wcale nie był radykałem, a raczej osobą tonującą.
Wspominałam już o kontaktach z Białorusią, Wileńszczyzną. Udało mi się nawiązać współpracę miedzy szkołą Społecznego Towarzystwa Oświatowego, w której pracuję, a polską szkołą w Wołkowysku na Białorusi. Układało się dobrze, była wymiana młodzieży, były wspólne wyjazdy do Danii. Teraz po zmianie tamtejszej dyrekcji jest trudniej. Nawiasem mówiąc, o moich wrażeniach z podróży po Białorusi (przejechałam 4 tysiące kilometrów) trzeba byłoby napisać książkę. Może to kiedyś zrobię.
Z Wilnem nieco lepiej się układa, ale nie udaje się nawiązać współpracy trójstronnej: nasza szkoła, szkoła polska w Wilnie i szkoła litewska.
– Jesteś autorką tekstu hymnu gdańskiego („Jestem Z Gdańska”), za który otrzymałaś nagrodę prezydenta miasta. Jak odczuwasz swoją gdańskość?
– Całym sercem. Zanurzona jestem w gdańskiej historii. Aktualnie piszę scenariusz widowiska na podstawie „Wspomnień gdańskiego bówki” Brunona Zwarry. Będzie realizowane w Teatrze Szekspirowskim z udziałem moich uczniów.
Nie rozumiem, dlaczego nie słyszę tego gdańskiego hymnu w czasie różnych uroczystości związanych z moim miastem. Chciałabym słyszeć go często, niekoniecznie dlatego, że jest mojego autorstwa, przede wszystkim dlatego, że jest taki gdański.
Sierpień 2018
*z gdańskiego hymnu autorstwa Bożeny Ptak