Maria Mrozińska: – Tożsamość dzisiejszych gdańszczan, jakkolwiek odwołujących się do ponad tysiącletniej historii miasta, jest młoda, umocniła się właściwie w drugim pokoleniu powojennych przybyszów z różnych stron.
Tomasz Posadzki: – To prawda. Tak było też z moją rodziną. Ojciec pochodził z Ciechocinka, chociaż urodził się w Wyszkowie. W Ciechocinku zarówno jego ojciec, jak wcześniej dziadek byli urzędnikami państwowymi kontrolującymi tamtejsze warzelnie soli oraz cukrownie. Oba te produkty były obłożone akcyzą i z tym właśnie związane były ich działania.
Ojciec po wojnie rozpoczął studia najpierw w Szczecinie na Wydziale Architektury, potem jednak przeniósł się na Uniwersytet Jagielloński, na dziennikarstwo. Po studiach dostał skierowanie (obowiązywały wtedy tzw. nakazy pracy, tj. administracyjne skierowania do pracy dotyczące absolwentów szkół średnich i wyższych) najpierw do lokalnej gazety w Bydgoszczy, a potem do gdańskiego radia. Właściwie całe zawodowe życie był z nim związany.
Mama pochodzi z mazowieckiej wsi spod Sierpca. Tak więc rzeczywiście dopiero mój brat i ja jesteśmy rodowitymi gdańszczanami. A jeśli mówimy o gdańskiej tożsamości, także mojej, to jestem przekonany, że kształtowała ją przede wszystkim najnowsza historia miasta.
– Wojciech Posadzki, pański ojciec, miał w sobie społecznikowskiego ducha, działał w ZHP, był komendantem hufca w Gdańsku-Oliwie.
– Ojciec należał do harcerstwa po wojnie, a potem zaangażował się w to odradzające się po 1956 roku (w latach 1950-1956 ZHP zaprzestał działania, w jego miejsce powstała organizacja na wzór sowieckich pionierów podległa komunistycznemu Związkowi Młodzieży Polskiej). Komendantem hufca w Oliwie był przez dziesięć lat, równocześnie prowadził drużynę na osiedlu, gdzie mieszkaliśmy. Kiedy startowałem po raz pierwszy na radnego miasta Gdańska, miałem okazję spotkać się z członkami harcerskiej drużyny prowadzonej przez tatę. Było mi miło, że bardzo dobrze go wspominali.
W wydawnictwie poświęconym harcerstwu wspomina się mojego ojca. Miał rzeczywiście społecznikowską żyłkę. Zaangażował się też bardzo (zresztą mama też) w tworzenie Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych”, później noszącej imię Janka Krasickiego – dziś VII Dwór. Rodzice zamieszkali w pierwszym zbudowanym na tym osiedlu wieżowcu. Tam się wychowałem, chodziłem do szkoły nr 70.
– Zakochał się Pan w harcerstwie wzorem ojca?
– To była dość skomplikowana relacja. Byłem na dwóch obozach. Podobały mi się w harcerstwie zabawy, zdobywanie sprawności, życie towarzyskie. Podobało mi się także, kiedy towarzyszyłem tacie wizytującemu obozy harcerskie, obserwowanie komend, musztry, meldunków. Właśnie, obserwowanie. Kiedy sam miałem stanąć na baczność, meldować, uczestniczyć w takich żołnierskich czynnościach, przestawało mi się podobać. Coś mnie odstręczało (i do dziś odstręcza) od takich quasi-militarnych zachowań. Nie znaczy to, że mam niechętny stosunek do harcerstwa, cenię przekazywane tam wartości, ale w mustrze się nie odnajdywałem.
– Czas pańskiego dorastania, to w jakimś sensie okres ogólnospołecznej musztry, może nie tyle wojskowej, ile dotyczącej preferowanych przez władze zachowań.
– Od dziecka lubiłem przysłuchiwać się, a nawet uczestniczyć, w dyskusjach dorosłych. Na szczęście nie odganiano mnie, kiedy toczyły się takie rozmowy, dość dalekie od dyskursu, który starała się narzucić społeczeństwu ówczesna władza. Już w szkole podstawowej słuchałem Radia Wolna Europa i „Głosu Ameryki”. Później chętnie czytałem „Politykę”, miejscowy „Czas”, „Perspektywy”. Były to tygodniki uchodzące za bardziej otwarte od pozostałych mediów. W okresie licealnym zetknąłem się z Ruchem Młodej Polski za pośrednictwem narzeczonej mojego starszego brata, Małgorzaty Kędzierskiej, która pracowała nad składem „Bratniaka”, bezdebitowego pisma RMP. Poznałem wtedy ludzi z tej organizacji, tyle, że wówczas byłem przede wszystkim zafascynowany Jackiem Kuroniem, oczywiście, dzięki wysłuchanym w RWE informacjom o działaniach Komitetu Obrony Robotników i społecznym analizom jego pióra.
– W Radiu Wolna Europa nie brakowało odniesień do dramatycznych wydarzeń 1970 roku, tak bardzo obecnych w świadomości gdańszczan i z pewnością wpływających na kształtowanie ich tożsamości. W grudniu 1970 był Pan dzieckiem…
– … ale dramat tamtych dni mocno zaznaczył się w naszym domu. Te straszne wieści z miasta przynosił zarówno ojciec pełniący dyżury w radiu, jak i mój starszy brat, który urwał się ze szkoły i pojechał do śródmieścia. Wiedziałem o próbie przejęcia rozgłośni przez stoczniowców, z której zrezygnowali, kiedy wytłumaczono im, że nadajnik, od którego zależy emisja, znajduje się w Chwaszczynie.
Kiedy dorastałem, starałem się poznać tło tych zapamiętanych z dzieciństwa wydarzeń. Głównym źródłem informacji było Radio Wolna Europa i „Głos Ameryki”. Historię kolejnego społecznego protestu w czerwcu 1976 śledziłem w tych serwisach na bieżąco. Z podziwem przyjąłem działania twórców Komitetu Obrony Robotników. Przeczuwałem już, że musi dla mnie nadejść czas konkretnego zaangażowania po tej samej stronie.
– Nadszedł w 1980 roku?
– W tym roku zdawałem maturę i egzaminy na studia. Po uzyskaniu informacji o przyjęciu na Wydział Prawa Uniwersytetu Gdańskiego wyjechałem wraz z czwórką kolegów na Węgry. Tam nad Balatonem dotarła do nas informacja o strajkach, których centrum okazała się Stocznia Gdańska. Skróciliśmy zaplanowany pobyt, wróciliśmy do Gdańska, swoją drogą z różnych powodów z racji powiązań rodzinnych. Przyjaźniłem się wówczas (zresztą trwa to do dzisiaj) z Rudkiem Fiszbachem, synem ówczesnego I sekretarza PZPR w Gdańsku. Inny z moich kolegów miał w rodzinie wysoko partyjnego wujka w Warszawie. Chciał od niego zasięgnąć informacji. Docierały do mnie opinie ze strony władzy o sterowaniu robotniczym protestem przez opozycyjne środowiska inteligenckie, szczególnie przez „korowców”, a z drugiej strony wiedza z centrum wydarzeń, w które byli zaangażowani mój brat i bratowa – brali udział w akcji ulotowej.
– Rozpoczynał Pan studia w gorącym okresie.
– Rzeczywiście: we wrześniu obowiązująca wówczas praktyka robotnicza (budowaliśmy Dom Kombatanta na Zaspie), a zaraz potem rozdyskutowane środowisko studenckie. Oczywiście, ton nadawali starsi studenci i świeżo upieczeni absolwenci. Pamiętam pierwsze zebranie tworzącego się Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Wydziale Humanistycznym. Ton nadawali Donald Tusk, Jacek Jancelewicz, Paweł Huelle.
Dla mnie największym przeżyciem i pełnym włączeniem się w ruch „Solidarności” była praca przy obsłudze pierwszego zjazdu związku. Pracowałem dla uruchomionego w czasie zjazdu radia BIPS (Biuro Informacji Prasowej Solidarności to powołana w 1980 roku agencja informacyjna związku). Określenie radio jest raczej umowne, bo przecież nie było stacji radiowej „Solidarności”. Polegało to na rozpowszechnianiu nagranych kaset. Nagrywałem więc obrady, wypowiedzi najważniejszych działaczy, codzienne informacje, kopiowałem i było to rozpowszechniane wśród uczestników zjazdu i w zakładach pracy. Podczas drugiej tury zjazdu pracowały już dwie ekipy tego „radia”: gdańska BIPS i warszawska AS (Agencja Prasowa „Solidarność”). Ja zostałem przydzielony do tej warszawskiej, widocznie nie było tam pełnej obsady. Powstawały odrębne, nieco różniące się nagrania. Kopiowałem też kasety z I Krajowego Przeglądu Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki”.
– Swoją drogą prawdziwy pluralizm, zjawisko w PRL nieznane w przekazie medialnym.
– Dotyczył również wydawnictw bezdebitowych. Z kolegami z Warszawy sprzedawaliśmy bezpośrednio z półciężarówki książki Niezależnej Oficyny Wydawniczej „Nowa”. Były one oczywiście nielegalne, ale sprzedawaliśmy je otwarcie. Znałem wydawnictwa „Nowej” jako czytelnik, teraz pierwszy raz uczestniczyłem w ich rozpowszechnianiu.
To było zachłyśnięcie się wolnością. Ludzie ustawiali się w kolejce, kupowali i dopytywali się o książki o Lechu Wałęsie. Ten pluralizm w przekazie objawił się przede wszystkim w relacjach z wyborów przewodniczącego związku. O stanowisko to oprócz Wałęsy ubiegali się Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk i Jan Rulewski. To były prawdziwie wolne wybory, pretendenci zdecydowanie ze sobą konkurowali. Wałęsa wypadł nienajlepiej, bo wszelkie uwagi przyjmował ad personam i ostro reagował. Nie skupiał się przy tym na kwestiach programowych. W gdańskiej relacji te sprzeczki zostały pominięte, w warszawskiej znalazły miejsce.
Na samym wyborze zaważyło z pewnością przybycie delegacji stoczniowców, którzy zdecydowanie opowiadali się za Wałęsą, jako tym zapewniającym wyważone działanie. Ja, wtedy niespełna dwudziestoletni, byłem bardziej radykalny. Podobały mi się wypowiedzi Gwiazdy, Rulewskiego. Opowiadałem się za tymi, którzy uważali, że trzeba iść dalej w żądaniach. Nie znaczy to, że dziś uważam, że radykałowie mieli rację.
Niezależnie od wszystkiego miałem świadomość uczestnictwa w samym centrum najważniejszych ówczesnych wydarzeń, pamiętam towarzyszące mi poczucie pełnej wolności, które zapewniała zjazdowa atmosfera.
– Na krótko. Nadszedł 13 grudnia 1981.
– O wprowadzeniu stanu wojennego wczesnym rankiem, przed siódmą, zawiadomił mnie Rudek Fiszbach. Zaniepokoiłem się o los brata i bratowej, którzy w czasie zjazdu pracowali w redakcji „Głosu Wolnego” (zjazdowej gazety codziennej), Pojechałem do nich, na szczęście nie zostali zatrzymani. Po południu, na prośbę bratowej, etatowej pracownicy BIPS-u, weszliśmy do siedziby „Solidarności” przy ulicy Grunwaldzkiej i wywieźliśmy samochodem kolegi we wskazane miejsce pozostałe po milicyjnej pacyfikacji maszyny poligraficzne. Oczywiście, potem bardzo się przydały.
Z działalnością trzeba było zejść do podziemia. Zająłem się kolportażem pozycji wydawnictwa „Krąg” oraz „Tygodnika Mazowsze” i „PWA” („Przegląd Wiadomości Agencyjnych”). Poza działalnością podziemną w środowisku uczelnianym, także wśród działaczy NZS, toczyły się dyskusje nad możliwością przywrócenia samorządu studenckiego, który zapewniała ustawa uchwalona w okresie legalnego działania „Solidarności”. Dekret o stanie wojennym zamroził działanie tej ustawy, ale jego odwołanie – w lipcu1983 – stwarzało możliwość legalnej działalności. Spotkaliśmy się (przedstawiciele Uniwersytetu Warszawskiego, Politechniki Warszawskiej, Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Adama Mickiewicza, Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, Uniwersytetu Gdańskiego i może jeszcze jakiejś uczelni, której nie zapamiętałem) w Jałowym Rogu nad Czarną Hańczą. Zdecydowaliśmy się wyrwać ten kawałek wolności. Odbyły się wybory na uczelniach. Zostałem przewodniczącym samorządu na Wydziale Prawa UG. Wbrew przepisom ustawy, która już formalnie obowiązywała, nie pozwolono nam odtworzyć struktury samorządowej na poziomie uczelni, tylko na poszczególnych wydziałach. Stworzyliśmy więc komisję porozumiewawczą wydziałów. Z jej ramienia prowadziłem rozmowy z rektorem.
– Pisma bezdebitowe na uczelni, spotkania twórców pierwszego NZS, do tego aktywność samorządu studenckiego. Musiało to wzbudzić zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa.
– I tak było. Pewnego dnia jesienią 1983 roku esbecy zapukali do mieszkań kilkunastu osób z naszego środowiska, także do mnie. Zabrali mi prawie wszystkie wydawnictwa drugiego obiegu, a miałem ich około setki. Co gorsza, znaleźli kilka egzemplarzy tego samego numeru „Tygodnika Mazowsze”. Podpadało to pod przepis: „kto gromadzi w celu rozpowszechniania… etc”. Zostałem więc zatrzymany. Zawieziono mnie na Okopową na przesłuchanie. Ostatecznie jednak, po kilku godzinach przepytywania zostałem zwolniony. Myślę, że stało się tak dlatego, że esbecy zajmowali się wtedy przede wszystkim rozpracowywaniem środowiska studenckiego wydającego pismo „Latarnik”, z którym nie miałem nic wspólnego. Tak czy siak, od tego momentu byliśmy na celowniku SB.
Skupiliśmy się na obronie legalnej formy działania, czyli na samorządzie studenckim. Skończyła się kadencja rektora, który nie zezwalał na stworzenie samorządu na poziomie ogólnouczelnianym. Wybory wygrał (także z dużym poparciem studentów) profesor Karol Taylor i blokada dla naszego samorządu zniknęła. Odbyły się wybory, zostałem przewodniczącym samorządu studenckiego na Uniwersytecie Gdańskim.
– Jak wykorzystaliście tę ograniczoną przestrzeń wolności?
– Mieliśmy wpływ na przygotowanie statutu uczelni. Reprezentowałem studentów w komisji statutowej, prezentowałem nasze stanowisko przed Senatem UG. Przed posiedzeniami senatu odbywaliśmy spotkania przygotowawcze, w których uczestniczyli młodsi pracownicy nauki ze środowiska solidarnościowego i studenci. Spotykaliśmy się w prywatnym mieszkaniu profesora Roberta Głębockiego, pierwszego demokratycznie wybranego rektora w okresie legalnego działania „Solidarności” (został odwołany w 1982 roku). Byłem dumny, kiedy redakcja dwutygodnika „Gwiazda Morza” zwróciła się o wypowiedź dotyczącą działalności samorządu na uczelni właśnie do profesora Głębockiego i do mnie. Zresztą obie wypowiedzi zostały pocięte przez cenzurę.
Udawało się działać dość skutecznie do momentu nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym dokonanej w 1985 roku, która właściwie odbierała studentom i młodszym pracownikom nauki prawo reprezentacji w senacie uczelni. Ograniczała także kompetencje samego senatu. Oczywiście, organizowaliśmy protesty na UG. Niestety, przegraliśmy batalię z ówczesnym ministrem Benonem Miśkiewiczem.
W 1985 odwołany został niewygodny dla władzy rektor Karol Taylor. Bezpośrednią przyczyną odwołania było jego wystąpienie na pogrzebie pochodzącego z Olsztyna studenta chemii, Marcina Antonowicza. Student ten został zatrzymany w Olsztynie przez milicyjny patrol, wkrótce potem znaleziony na ulicy nieprzytomny, a po kilku dniach zmarł. Zorganizowaliśmy wyjazd na jego pogrzeb, pojechało kilka autokarów. Po mszy zdecydowaliśmy przenieść trumnę na cmentarz w manifestacyjnym pochodzie przez miasto. Wywołało to furię olsztyńskich władz, ale ostatecznie, chyba w obawie przed wywołaniem zajść, zrezygnowały z blokowania przemarszu. Na cmentarzu przemawiał rektor Taylor, a ja odczytałem list Lecha Wałęsy.
Po tych wydarzeniach rektor, wszyscy prorektorzy oraz dziekan i prodziekan Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Chemicznego zostali odwołani ze stanowisk. Rektor i ja zostaliśmy wezwani do prokuratury w Olsztynie na przesłuchania. Otrzymałem dwa wezwania. Pierwsze nie zostało przyjęte, bo wystawiono je na Tadeusza Posadzkiego. Za to Jerzy Urban w swoim telewizyjnym wystąpieniu oskarżył „studenta o nazwisku Posadzki” (chyba w końcu pogubili się z tym imieniem) o unikanie stawiennictwa przed prokuraturą, a więc lekceważenie prawa przez studenta prawa. Zostałem ukarany tzw. pieniężną karą porządkową. Skontaktowałem się z adwokatem Jackiem Taylorem i zgodnie z jego radą złożyłem odwołanie od tej decyzji. Otrzymałem potem kolejne wezwanie, tym razem z właściwym imieniem. Stawiłem się, przedstawiono mi całą listę pytań, na wszystkie odmówiłem odpowiedzi. No i na tym się skończyło. Wyszło im nieporadnie, wręcz śmiesznie.
– Nie bardzo udała się ta próba zastraszenia i pacyfikacji studenckiego środowiska.
– Wywołała efekt odwrotny do zamierzonego. Postanowiliśmy reaktywować Niezależne Zrzeszenie Studentów. Zanim podjęliśmy taką decyzję, skontaktowaliśmy się z kolegami z pierwszego NZS-u i postanowiliśmy wydawać pismo pod tytułem „Impuls”, oczywiście poza cenzurą.
– Został Pan jego redaktorem.
– Pisałem teksty i równocześnie zajmowałem się redagowaniem. Tworzyliśmy taką miniredakcję. Współpracowałem głównie z Mariuszem Popielarzem. Pierwszy numer ukazał się w grudniu 1986 roku. Składem i drukiem zajmował się Mariusz. Korzystał – jeśli dobrze pamiętam – z maszyn poligraficznych należących do podziemnej „Solidarności” w Porcie Gdańskim. We wrześniu 1985 na spotkaniu w akademiku nr 10 przy ulicy Polanki powołaliśmy Uczelniany Komitet Organizacyjny NZS, a rok później utworzył się taki komitet na szczeblu międzyuczelnianym. Wszedłem w jego skład, poza mną Grzegorz Bierecki, Mariusz Popielarz, Andrzej Sosnowski.
Oczywiście, SB nie zapomniała o nas. „Opiekunem” uczelni był niejaki porucznik Szymecki. Przede wszystkim jednak środowisko NZS było infiltrowane przez Janusza Molke (vel Molka), najpierw tajnego współpracownika, potem kadrowego oficera SB. Osobiście dość szybko nabrałem podejrzeń, co do jego osoby, ale jakoś na razie nie uzyskałem potwierdzenia, chociaż podzieliłem się wątpliwościami z czołowymi postaciami solidarnościowego podziemia. Pewności nie miałem, ale starałem się go unikać. Niestety, osoba agenta zapewniała esbekom wiedzę o naszych najważniejszych poczynaniach. Obawiali się integracji NZS na poziomie krajowym.
Przed przyjazdem Jana Pawła II do Polski w 1987 roku zatrzymano sporo osób zaangażowanych w przygotowania spotkania z młodzieżą na Westerplatte. Mimo utrudnień było to bardzo tłumne spotkanie, a msza na Zaspie okazała się największą manifestacją nie tylko środowisk solidarnościowych, ale także NZS-u. Niedługo po wyjeździe papieża doszło do spotkania krajowych władz NZS z Lechem Wałęsą i podpisania wspólnego apelu. W tym czasie zaangażowałem się także w działania zmierzające do powołania Klubu Inteligencji Katolickiej w Gdańsku. Byłem współautorem statutu tego klubu, z Jackiem Starościakiem odwiedzaliśmy właściwy wydział w Urzędzie Wojewódzkim. Bezskutecznie.
Bezskuteczne okazały się też próby powołania (należałem do grupy inicjatywnej) Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży – istniało przed wojną, zdelegalizowane zostało w 1953 roku. Nasza inicjatywa nie była formą jego reaktywacji, uwzględniała odmienne realia. W tej sprawie spotkaliśmy się w salce przy bazylice św. Mikołaja z kolegami z innych miast.
– Gorące głowy, młodzieńczy radykalizm, chęć działania i to na wielu frontach i… zarysowująca się inicjatywa obrad „okrągłego stołu”. Jak na nią zareagowaliście?
– Byłem zdecydowanie za, ale protestowałem przeciwko kolejnemu glosowaniu na tzw. listę krajową z nazwiskami czołowych działaczy PZPR. W czasie konferencji w klubie „Ster” dość ostro starłem się w tej sprawie z Lechem Wałęsą i Lechem Kaczyńskim, któremu Wałęsa powierzył wyjaśnienie konieczności takiego działania. Sporo moich kolegów ze środowiska, w którym działałem, uważało, że w ogóle nie należy paktować z komunistami. Takie różnice w poglądach zarysowały się już w czasie studenckiego solidarnościowego strajku w maju 1988.
– W 1988 nie był Pan już studentem.
– Ukończyłem studia w 1986r roku, ale wciąż działałem w środowisku NZS. Należałem też do inicjatorów tego strajku i,oczywiście, osób wspomagających. W obliczu informacji o zapowiadanej pacyfikacji strajku spotkaliśmy się na naradzie u biskupa Tadeusza Gocłowskiego. Byłem za zakończeniem strajku, by nie narażać się na dramat pacyfikacji, ale pojawiło się sporo głosów za trwaniem bez względu na konsekwencje. Wiązało się to z napływem młodszych kolegów związanych z ruchem „Wolność i Pokój” czy też z RSA (Ruch Społeczeństwa Alternatywnego). Tak też przebiegał środowiskowy podział opinii wobec obrad „okrągłostołowych”.
W czasie kampanii wyborczej przed 4 czerwca 1989 byłem przedstawicielem „Solidarności” w Wojewódzkiej Komisji Wyborczej, współpracowałem też z gdańskim zespołem Studia Wyborczego „Solidarność”.
– Wszystkie media były w rękach władzy. Trudno w takich warunkach prowadzić kampanię.
– Studio „Solidarność” otrzymało krótki odcinek czasowy na antenie ogólnopolskiej i na antenach regionalnych ośrodków TVP. To i tak był niesamowity przełom w peerelowskiej telewizji, którą wtedy kierował Jerzy Urban. Z ogromnym zaangażowaniem podjęli tam pracę dziennikarze dotąd wykluczeni z oficjalnych mediów. Miałem tam takie prawnicze krótkie „pogadanki”. Przede wszystkim wyjaśniałem, jak i kogo skreślać. Społeczeństwo zaganiane przez lata do wyborów hasłem: „głosuj bez skreśleń”, w ogóle poważnie nie traktowało samego aktu wyborczego.
I tak wkroczyłem w nową, dopiero tworzącą się rzeczywistość. Kiedy po wyborach powierzono Jackowi Starościakowi stworzenie i kierowanie biurem poselsko-senatorskim Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego w Gdańsku, podjąłem tam pracę.
– Czas gęsty od wydarzeń: początki „wojny na górze”, partie polityczne wyłaniające się z solidarnościowego obozu, rodząca się lokalna samorządność.
– Tak się złożyło, że zaangażowałem się we wszystkie te sprawy. W kampanii przed wyborami prezydenckim w 1990 roku zdecydowanie opowiedziałem się po stronie Tadeusza Mazowieckiego, kierowałem jego Regionalnym Komitetem Wyborczym, co zdecydowało później o przystąpieniu do Unii Demokratycznej. Pozostałem wierny temu środowisku, niezależnie od późniejszych partyjnych przegrupowań. Pod koniec1990 roku przyjąłem propozycję objęcia funkcji wiceprezydenta Gdańska złożoną przez Jacka Starościanka, pierwszego prezydenta miasta powołanego w wyniku wolnych wyborów.
– Jak Pan widział wtedy swoje miasto z perspektywy współodpowiedzialności za jego teraźniejszość i przyszłość?
– To były bardzo trudne miesiące. Tylko miesiące, bo w czerwcu 1991 prezydent Starościak złożył dymisję, a wraz z nim jego ekipa. Wtedy prezydentów wybierały jeszcze rady miast, a ich preferencje były zmienne. Zauważyłem w czasie spotkań mieszkańców z przedstawicielami Komitetu Obywatelskiego, że poklask zyskiwały kandydatury ludzi bez jakiejkolwiek wizji programowej. Ich jedynym hasłem było: tępić komuchów! To za mało, by skutecznie zarządzać miastem, tym bardziej, że wtedy sytuacja miejskich finansów była katastrofalna. By w ogóle uporać się z bieżącymi koniecznymi wydatkami, trzeba było wstrzymać inwestycje, między innymi budowę wiaduktu na Morenie, co budziło niezadowolenie mieszkańców. Udało się ją zakończyć później, już za mojej prezydentury.
W moim środowisku uznaliśmy, że w wyborach do rad należy przyjąć zasadę głosowania na listy partyjne, by uniknąć takiej bezprogramowej magmy o zmiennych poglądach, podatnej na różnorodne wpływy. Partie polityczne mają konkretny program, linię ideową. Przynajmniej tak było w latach dziewięćdziesiątych. W 1994 roku zostałem wybrany radnym z listy wyborczej koalicji Unia Wolności – Partia Konserwatywna. Potem zawarliśmy porozumienie z radnymi z bloku prawicowego i zostałem prezydentem, tym razem na pełną kadencję.
– Dlaczego zdecydował się Pan ubiegać o to stanowisko?
– Samorządność to podstawa demokracji. Udała nam się znacznie lepiej niż wyłanianie władz państwowych. Gdańsk został doceniony w środowisku samorządowców już na początku demokratycznych przemian. W Gdańsku w 1991 roku odbyła się konferencja założycielska Związku Miast Bałtyckich, a siedziba Sekretariatu Związku mieści się do dzisiaj w naszym mieście. Kolejni prezydenci angażują się w działania służące współpracy i wzajemnej promocji.
Pokłosiem mojego zaangażowania w Związku w czasach prezydentury jest funkcja honorowego konsula Estonii, którą pełnię od 2012 roku. Zaproponował mi ją ambasador tego kraju w Polsce.
Wracając do roku 1994, muszę przyznać, że za najważniejszą sprawę uważałem wtedy przejęcie przez samorządy kompetencji władzy centralnej w wielu dziedzinach. Miałem w tej kwestii niezłe rozeznanie. Uczestniczyłem jako doradca w posiedzeniach senackiej komisji samorządu. Chciałem, by te nowe możliwości służyły Gdańskowi. Oddanie kompetencji samorządom budziło jednak opory władz centralnych. O budowę silnych samorządów zabiegały: Związek Miast Polskich i Unia Metropolii Polskich. Gdańsk został doceniony. Byłem we władzach obu tych organizacji. Udało się przeforsować ustawę o wielkich miastach. To był wstęp do tworzenia powiatów, a w 1998 roku, kiedy kończyłem kadencję, rodziły się województwa samorządowe, dzisiaj zarządzane przez urzędy marszałkowskie.
– Jak ocenia Pan swoją kadencję?
– W 1994 roku sytuacja finansowa miasta była już o wiele lepsza. Przyjęliśmy założenie, że będziemy zwiększać wydatki inwestycyjne do poziomu 30 procent budżetu rocznie. Po raz pierwszy został stworzony wieloletni plan inwestycyjny. Gros tych wydatków szło na rozbudowę oczyszczalni ścieków Gdańsk-Wschód. To była jedna z tych wcześniej wstrzymanych inwestycji, bardzo ważna. Kontynuowaliśmy też modernizację transportu publicznego. Po raz pierwszy kupiliśmy nowe tramwaje. Podjęliśmy decyzje o rozpoczęciu inwestycji, kontynuowanych i rozwijanych później za kadencji Pawła Adamowicza. Dotyczyło to ulicy Słowackiego, terminalu lotniczego, mariny przy ulicy Szafarnia, zagospodarowania pasa nadmorskiego.
– Inwestycje. Sprawa oczywiście ważna dla warunków życia mieszkańców. A co z działaniami w sferze kulturowej sprzyjającymi ich identyfikacji z miastem?
– Od początku kadencji zakładaliśmy konieczność właściwego wykorzystania faktu, że w 1997 roku przypada znacząca rocznica – tysiąclecie Gdańska. Stworzyliśmy możliwość prezentowania rocznicowych inicjatyw dotyczących różnych dziedzin życia, włączyliśmy do podejmowania decyzji przedstawicieli różnych środowisk. Tak powstawał komitet i program obchodów tysiąclecia.
Nie chodziło o jedno spektakularne wydarzenie. Jako prezydent chciałem, by Gdańsk, zapamiętany w świecie przede wszystkim jako arena wydarzeń, które zmieniły sytuację w Europie, został także dostrzeżony jako miasto o bogatej tysiącletniej historii poprzez dorobek wielu pokoleń jego mieszkańców. Zależało mi na pełnej mobilizacji miejskich urzędników i instytucji związanych z miastem, a tym samym, na włączeniu jak najszerszego grona mieszkańców. Jestem przekonany, że wielu mieszkańców identyfikowało się z obchodami, czuli, że to także ich dzieło. Odwoływanie się do tysiącletniej wielokulturowej historii miasta przywoływało też pamięć ważnych wydarzeń historii najnowszej i tym samym przyczyniało się do budowania gdańskiej tożsamości.
Staraliśmy się też rozreklamować Gdańsk w kraju i za granicą. W obchodach uczestniczyli prezydenci zaprzyjaźnionych miast europejskich, szczególnie w czasie Dni Nowej Hanzy, odwołujących się do współpracy miast handlowych Europy Północnej w XIV i XV wieku, pojawił się też prezydent Niemiec, Roman Herzog. Staraliśmy się też przyciągnąć jak największą liczbę turystów. W milenijnym roku, inaczej niż w poprzednich latach, więcej ludzi spacerowało po Długim Targu niż po Monte Cassino w Sopocie. Potem ta fala stopniowo odpłynęła i wróciła w związku z Euro 2012.
– Poważną rolę w kształtowaniu postaw społecznych pełnią media. Ma Pan za sobą okres pracy w kierownictwie Telewizji Polskiej, instytucji, która zawsze była i nadal jest łakomym kąskiem dla władzy, do tego instytucji centralnie zarządzanej. Jakie to doświadczenie dla samorządowca?
– Z telewizją zetknąłem się jeszcze przed prezydenturą Gdańska, na początku lat dziewięćdziesiątych. Doradzałem Januszowi Daszczyńskiemu, wicedyrektorowi, potem dyrektorowi Gdańskiego Oddziału TVP. Pracowałem nad przygotowaniem raportu właśnie o ośrodkach regionalnych TVP i ich poziomej współpracy, czyli w gruncie rzeczy nad jakąś formą samorządności tych ośrodków. Sprawę uciął Lew Rywin, ówczesny wiceprezes do spraw finansowych. Kiedy pracowałem na kierowniczych stanowiskach w Zarządzie TVP, udało się uruchomić trzeci program, realizowany w regionach i cieszący się pewną niezależnością, z czasem jednak ograniczaną. Pozbył się mnie, i to w niezbyt eleganckim stylu, Bronisław Wildstein, za pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości, sprawowanych w koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji od momentu powstania była skażona upartyjnieniem. Uważałem, że w jej skład powinni wchodzić ludzie kultury, menadżerowie. Moje środowisko, czyli Unia Wolności, delegowało do niej reżysera Bolesława Sulika, ale inne partie swoich partyjnych działaczy. Ostatecznie dzisiaj i sama Rada, i Zarząd TVP stały się łupem jednej partii. Telewizja publiczna się nie obroniła, natomiast samorządy jak najbardziej. Gdańsk jest tego najlepszym przykładem. Gdańszczanie to społeczność świadoma swojej tożsamości.
– Co, pańskim zdaniem, stało się spoiwem tej tożsamości?
– Pamięć i szacunek dla historii, przede wszystkim tej najnowszej, która stała się udziałem mieszkańców Gdańska. Ostatnie wydarzenia po dramatycznej śmierci prezydenta Adamowicza pokazały, jak cenne dla gdańszczan są ideały pierwszej „Solidarności”. Ta manifestacja wyrosła z potrzeby identyfikacji z podstawowym wartościami, które stanowią jądro demokracji. Mam nadzieję, że będzie to trwały element gdańskiej tożsamości.
Luty 2019