Maria Mrozińska: – Jesteś osobą zaangażowaną w działania społeczne, obywatelskie, pełniłaś i pełnisz wiele ważnych funkcji, nie wypinasz jednak piersi po ordery, nie zabiegasz o eksponowane stanowiska.
Małgorzata Gładysz: – Przyjęłam założenie, że jestem po prostu do konkretnej roboty. Raz, co prawda, wystartowałam w wyborach samorządowych i zostałam radną województwa. Było to ciekawe doświadczenie, na początku lat dziewięćdziesiątych wszystko było nowe, bo przecież w PRL nie było autentycznych samorządów. Trzeba było opracować statut, strategię działania. Później jednak uznałam, że najlepiej się czuję i sprawdzam raczej w działaniu niż w stanowieniu prawa.
– Dla tego społecznego działania w 1989 roku porzuciłaś swój piękny zawód.
– Tak, porzuciłam zawód architekta, który uprawiałam ponad dwadzieścia lat. Zostałam powołana na stanowisko komisarza wyborczego do przeprowadzenia kampanii przed czerwcowymi wyborami 1989 roku w województwie gdańskim. Wtedy kraj był podzielony na 49 województw.
Kiedy brałam trzymiesięczny urlop bezpłatny, właściwie nie przewidziałam, że już do zawodu nie wrócę. Czekały kolejne zadania. Widocznie ludzie ówczesnej opozycji dostrzegli we mnie kogoś przydatnego nie tyle w działaniach politycznych, ile w konkretnej pracy. Kiedy po czwartym czerwca 1989 roku, po wygranych wyborach i rozliczeniu kosztów kampanii zamierzałam wrócić do pracy, Bogdan Borusewicz poprosił, żebym wstrzymała się jeszcze z decyzją powrotu, odpoczęła po naprawdę intensywnej kampanii. „Jesienią będziesz znowu bardzo potrzebna” – dodał. Chyba przewidywał, że zmiany ustrojowe będą postępowały.
Zresztą i w mojej pracy architekta najbardziej pasjonowały mnie konkretne zlecenia, nie abstrakcyjne projekty. Już w latach siedemdziesiątych, kiedy pracowałam w Zakładzie Remontowo-Budowlanym Akademii Medycznej, działaliśmy właściwie na kapitalistycznych zasadach. Pensja to była zaliczka, a zarobki zależały od konkretnych zleceń.
– Nie miałaś żadnych wahań przed porzuceniem tej pracy?
– Nie. Zabrzmi to górnolotnie, ale tak właśnie czułam. To był czas wielkich nadziei, czas odzyskiwania podmiotowości. Po prostu wiedziałam, że jeżeli mogę być przydatna w dobie przemian w moim kraju, to jestem gotowa. Nie uważałam zresztą tego za jakiekolwiek poświęcenie. To zaangażowanie było fascynujące.
– Skąd ten imperatyw społecznej służby? Z rodzinnego domu?
– Też. Urodziłam się w czasie wojny w Warszawie. Ojciec brał udział w powstaniu, ocalał cudem, bo udało mu się przepłynąć pod ostrzałem na drugi brzeg Wisły. Kiedy rodzina (mama, dwie babcie, niania, ja i kilkumiesięczny brat) została zmuszona do opuszczenia mieszkania, które potem spłonęło i w kolumnie cywilów pod eskortą była pędzona do obozu w Pruszkowie, nic nie wiedziałyśmy o jego losie. Mama biegle władała językiem niemieckim i to nas uratowało. Żołnierz Wehrmachtu przymknął oko i pozwolił nam się oddalić. Oczywiście, nic z tego nie pamiętam.
Pamiętam natomiast atmosferę domu w Sopocie, dokąd rodzice, kiedy już szczęśliwie się odnaleźli, dotarli w 1945 roku, właściwie zaraz za frontem. Ojciec był związany z Trójmiastem. Studiował handel morski, przed wojną pracował w Gdyni w agencji morskiej. Rodzice zamieszkali w dworku Sierakowskich. Przez dom dosłownie przewalały się masy ludzi. Jedni wracali po wojnie z Zachodu, inni, przeciwnie, starali się tam wyjechać. Utrwaliło mi się w pamięci ciągle powtarzane zdanie: „Nikomu nie wspominaj o jednym z »wujków«”. Potem się dowiedziałam, że był to jeden ze skoczków spadochronowych „cichociemnych”, na którego nowa władza wydała wyrok śmierci. Ojciec pomógł mu przedostać się do Wielkiej Brytanii statkiem dowodzonym przez angielskiego kapitana. Naturalnie, o takich sprawach, a także o okupacyjnym zaangażowaniu rodziny, niewłaściwym według umacniającej się komunistycznej władzy, nie rozmawiało się z dziećmi.
Prawdziwym źródłem mojej wiedzy o losach rodziny, o udziale rodzeństwa ojca w wojnie z bolszewikami w 1920 roku, była moja ciotka, siostra ojca. Była też dla mnie wzorem niezłomności. W czasie wojny głęboko tkwiła w strukturach Armii Krajowej, nienawidziła komunistycznej władzy, po latach, w stanie wojennym, zaangażowała się w działalność podziemną. W swoim niewielkim mieszkaniu w bloku miała małą drukarnię „bibuły”. Zapytana, czy się nie boi, odpowiedziała: „A czego tu się bać, najwyżej wsadzą mnie do więzienia”. Rzeczywiście, dla ludzi jej pokolenia represje stanu wojennego były tylko drobną niedogodnością w porównaniu z zagrożeniami czasu okupacji.
Znaczące w moim życiu okazało się środowisko mojej szkoły średniej. Wybrałam Liceum Plastyczne w Orłowie. Większość nauczycieli pochodziła z Wilna. Pamiętam niesamowitą sytuację. Otóż, pewnego dnia, kiedy zajęci byliśmy przy sztalugach, do sali wszedł człowiek, którego ze łzami w oczach przywitała prowadząca zajęcia, profesor Edrygiewicz. Okazało się, że po latach spędzonych w łagrze na dalekiej Syberii, powrócił Adolf Popławski. Dołączył potem do grona naszych nauczycieli, a w czasie zajęć praktycznych wiele opowiadał o swoich przeżyciach. To była opowieść jak ta z „Na nieludzkiej ziemi” Józefa Czapskiego, ale tu mieliśmy przed oczami żywego człowieka, który – podobnie jak Czapski – to przeżył.
– A jak przeżyłaś dramatyczne wydarzenia roku sześćdziesiątego ósmego, siedemdziesiątego?
– Wydarzenia Marca ’68 ominęły mnie, ponieważ wraz z mężem mieszkaliśmy wtedy na prowincji, w Gniewie. Oczywiście, z uchem przy Radiu Wolna Europa śledziliśmy wydarzenia. Pamiętam taki raczej humorystyczny incydent. Pracowałam jako zastępca architekta powiatowego w Prezydium Rady Narodowej w Tczewie. Była tam, jak wtedy wszędzie, partyjna komórka, której przedstawiciele jeździli na wieś przekonywać rolników do potępienia protestujących studentów. Mieli za zadanie przywieźć z tych spotkań pisma z wyrazami potępienia. Jeden z nich wrócił bardzo zmartwiony, ponieważ chłopi z miejscowości Opalenie nad Wisłą odmówili akceptacji potępiającego studentów pisma. Stwierdzili, że nie wiedzą, o co studentom chodzi, ale ponieważ są wykształceni i o coś się dopominają, to z pewnością mają rację.
– Zajmowałaś dość eksponowane stanowisko. Nie nagabywano Cię w kwestii przynależności partyjnej?
– Wielokrotnie, a kiedy odmawiałam pojawił się przedstawiciel tzw. bratniej partii, Stronnictwa Demokratycznego, uchodzącego za partię inteligencką. Na propozycję przystąpienia odpowiedziałam, że należałam tylko do odnowionego po 1956 roku harcerstwa i to wystarczy. Sądzę, ze uniknęłam poważniejszych nacisków, ponieważ tczewski architekt powiatowy zatrudnił mnie jako swojego zastępcę, kolokwialnie mówiąc, żebym odwalała za niego robotę. W ogóle wtedy w tczewskim środowisku, gdzie ludzi z wyższym wykształceniem było jak na lekarstwo, uchodziłam za osobę dość egzotyczną. Odpuszczono więc sobie te partyjne naciski, nawet kiedy objęłam stanowisko powiatowego architekta.
W grudniu 1970 roku, w dniu, kiedy płonął gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR, trafiłam w sam środek robotniczego protestu. Wracałam z pracy z Tczewa do domu (mieszkaliśmy już wtedy w Trójmieście), pociąg dojechał tylko do Oruni, pieszo dotarłam do centrum. Na widok płonącego przy „Zieleniaku” samochodu i oddziału ZOMO ruszającego w kierunku grupy stoczniowców, w której się znalazłam, szybko pobiegłam w kierunku stoczniowej bramy.
Dramat Grudnia był dla mnie szokiem, a równocześnie z czasem rosło oburzenie domagające się jakiegoś ujścia. Podobne nastroje były w Stoczni Gdańskiej. Mąż, który pracował w Polskim Rejestrze Statków z siedzibą na terenie stoczni, stykał się z tym rosnącym oburzeniem na co dzień.
Niespełna dwa lata po wydarzeniach podjęłam pracę w Zakładzie Remontowo-Budowlanym Akademii Medycznej w Gdańsku. Miałam okazję rozmawiać z lekarzami, którzy w Grudniu ’70 dyżurowali w szpitalach. Były to dramatyczne opowieści, dalekie od oficjalnych przekazów na temat ofiar. Niektórzy z lekarzy współpracowali później z dziennikarką, Wiesławą Kwiatkowską, która zajmowała się dokumentacją grudniowego dramatu.
Temat powrócił w stanie wojennym podczas rozpraw sądowych przeciwko doktorowi Umiastowskiemu i biotechnologowi Chorosińskiemu, którzy po wprowadzeniu stanu wojennego zabrali z siedziby zakładowej „Solidarności” w Akademii Medycznej sprzęt i dokumenty. Lekarze wystąpili w obronie oskarżonych, a w zeznaniach nawiązywali do tragedii Grudnia i wyrażali obawy dotyczące tłumienia protestów w stanie wojennym.
Chodziłam na te rozprawy, w stanie wojennym była to jedna z form działalności, do której czułam się zobowiązana. Robiłam notatki z ich przebiegu, bo nagrywać nie było można, bardzo dokładnie to sprawdzano. Zresztą oficjalnie prowadzić notatek też nie było wolno. Właściwie sporo starałam się zapamiętywać. Esbecy zawsze stanowili większość „publiczności”, a opozycji zależało na uczciwych relacjach z tych procesów. Przygotowywałam więc te relacje na podstawie szczątkowych notatek, chyba tylko jeden raz z zapisu z magnetofonu, który pod togą przemyciła adwokat Roma Orlikowska-Wrońska. Nagranie zostało zarejestrowane podczas procesu ważnych przedstawicieli podziemnego oporu: Frasyniuka, Lisa i Michnika. Namęczyłam się z tym nagraniem, bo, oczywiście, rejestrowane w takich warunkach musiało być kiepskiej jakości. Moje relacje przekazywałam Krzysztofowi Dowgiałło, ukazywały się w wydawnictwach podziemnych, najczęściej w gazetce „Gryps”.
– Wtedy byłaś już identyfikowana jako osoba ze środowiska opozycyjnego. Kiedy zdecydowałaś się włączyć w to środowisko, zaangażować w jego działania, co było przecież obarczone możliwością, że będziesz represjonowana?
– Poznałam wiele osób z tego środowiska, można powiedzieć, że zaprzyjaźniłam się z wieloma z nich w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy pojawiła się zorganizowana opozycja. Te więzi rodziły tak jakoś naturalnie, jak to zwykle bywa na bazie zbliżonych poglądów. Pierwsze kontakty uzyskałam przez Krzysztofa Dowgiałłę. Dziś wydaje mi się, jakbym znała ich od zawsze.
Trudno jednak mówić o moim poważniejszym zaangażowaniu w tamtych latach. Oszczędzano mnie, nie wciągano specjalnie do współpracy, ponieważ w 1977 roku owdowiałam, zostałam sama z małymi dziećmi. Natomiast kiedy rozpoczął się strajk w stoczni w sierpniu 1980 roku, nie wyobrażałam sobie, że nie włączę się, choćby wspierając strajkujących. Z dumą przedzierałam się do stoczni „maluchem” (fiatem 126p) załadowanym po sufit ryzami papieru skombinowanymi ze Studium Języków Obcych Uniwersytetu Gdańskiego. Papier był w stoczni bardzo potrzebny. Przekazałyśmy go z koleżanką strajkowym drukarzom.
W pracy, oczywiście, podjęliśmy strajk. Strajkowaliśmy wraz z pracownikami wydziału farmacji, ponieważ nasza pracownia mieściła się obok budynku farmacji przy ulicy Marksa (dziś Hallera). Byłam wiceprzewodniczącą naszego komitetu strajkowego i łącznikiem przekazującym informacje z Sali BHP, gdzie toczyły się obrady Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, później zostałam wiceprzewodniczącą „Solidarności” w naszym zakładzie i delegatką do komisji zakładowej całej Akademii Medycznej. To był piękny czas, czas wielkiego zbliżenia między ludźmi. W Akademii, poza ważnymi działaniami na rzecz reformy służby zdrowia, zaowocował też pewnym skruszeniem nieco feudalnych stosunków tam panujących. Z przyjemnością obserwowałam, jak znikały wątpliwości znanych lekarzy, profesorów wobec Aliny Pieńkowskiej, Jana Samsonowicza, naszych solidarnościowych przedstawicieli. Niestety, skończył się ten piękny czas, a nadszedł czas prześladowań związkowych działaczy, aresztowań, utraty pracy, różnorodnych represji…
– …a dla Ciebie czas intensywnej działalności podziemnej,
– która właściwie zaczęła się od razu, w ten śnieżny, mroźny poranek 13 grudnia 1981. Telefony były wyłączone, zresztą mało kto je miał. Biegaliśmy więc do domów działaczy „Solidarności”: kto jest, kogo nie ma. Tak powstawała pierwsza lista zatrzymanych, internowanych. Każdy swoje informacje zanosił na plebanię kościoła św. Brygidy, gdzie też się spotykaliśmy i wymienialiśmy informacjami. Szybko powstała lista rodzin, które należało wspomóc. Temu celowi służyła powołana komisja charytatywna, którą wkrótce oficjalnie wziął pod swoje skrzydła Episkopat Polski. Zaangażowałam się w działania tej komisji. Chodziło, oczywiście, o pomoc rodzinom aresztowanych, internowanych działaczy, wyrzuconym z pracy i ukrywającym się. Teren Trójmiasta i okolicznych wsi został podzielony na tzw. prałatury. Dla mnie nazwa trochę śmieszna, chyba miała zmylić esbeków, nie wydaje mi się, że skutecznie. W każdym razie przydzielono mi najpierw prałaturę „Przymorze”. Nie bardzo mi to pasowało, gubiłam się w tych osiedlowych uliczkach. Potem zmieniono na Sopot i okoliczne wsie. Ta pomoc była szczególnie ważna w pierwszych tygodniach po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy bardzo wielu działaczy zostało aresztowanych podczas pacyfikacji stoczni. Dotknęło to na przykład rodzinę Krzysztofa Dowgiałły, którego żona z czwórką dzieci znalazła się w bardzo trudnej sytuacji.
Dużo jeździłam z paczkami, z pomocą finansową, propozycjami pomocy prawnej. Na początku czasami trzeba było przełamywać nieufność, obawy przed prowokacją. Potem już byłam znana. Dużym problemem było zdobywanie paliwa, które było reglamentowane. No i zdobywanie przepustek, bo nie wolno było bez nich opuszczać miasta.
Jak już wspomniałam, zajmowałam się też relacjami z procesów politycznych, w których uczestniczyłam jako obserwator. Naturalnie, nie była to funkcja oficjalna, często musiałam się przepychać z esbekami, którzy starali się zapełnić miejsca przeznaczone dla publiczności. To był mój uniwersytet prawniczy. Z czasem zaczęłam się orientować w prawniczym żargonie, przepisach, ustawach, rozporządzeniach, co ułatwiało mi zapamiętywanie przebiegu procesów i odtwarzanie ich potem w relacjach do „bibuły”.
Inny kierunek działań wiązał się ze środowiskiem KIK-u (Klubu Inteligencji Katolickiej). W czasie legalnej działalności „Solidarności” udało się zarejestrować klub w Gdańsku. Naszym prezesem został Jerzy Kowalczyk. W stanie wojennym oficjalnie zawiesiliśmy funkcjonowanie klubu. Nasz prezes został aresztowany i otrzymał jeden z najwyższych wyroków wydany przez Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni. Spotkania klubu kontynuowaliśmy w mieszkaniach prywatnych. Utrzymywaliśmy ścisły kontakt z warszawskim klubem, z siostrą Rut Wosiek z Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. W ramach tej działalności organizowaliśmy obozy wakacyjne dla dzieci z tych rodzin. Jadwiga Kopeć organizowała takie obozy we Francji, ja natomiast w górach u moich zaprzyjaźnionych górali.
Pojawiła się także potrzeba wyszukiwania mieszkań dla ukrywających się działaczy i zapewnienia kontaktów między nimi, bo przecież chodziło nie tylko o bezpieczne przetrwanie, ale przede wszystkim o możliwość organizowania podziemnego oporu. Z początku nie było z mieszkaniami większego problemu, bardzo wiele osób chciało w ten sposób wspierać społeczny opór. Z czasem jednak zapał osłabł. Ludzie obawiali się represji, coraz bardziej dotkliwe stawały się problemy z zaopatrzeniem. Udawało mi się organizować te mieszkania, włączałam znajomych, dalekich od jakiegokolwiek zaangażowania w czasach „Solidarności”. Na ogół nie odmawiali. Zresztą w ogóle uważałam, że trzeba stale poszerzać krąg osób w mniejszym lub większym stopniu angażujących się, choćby tylko jako czytelnicy dezdebitowych wydawnictw przekazujący je następnie swoim znajomym. Przeciwnikom takich działań, obawiającym się dekonspiracji zawsze odpowiadałam: to może najlepiej coś napisać, wydrukować nielegalnie, przeczytać, nikomu nie pokazać, a potem zjeść w obawie przed wpadką.
Konieczna była też pomoc w bezpiecznym przemieszczaniu się „podziemnych”. Kiedyś zimą jechałam z Bogdanem Borusewiczem ulicą Grunwaldzką i niestety mój „maluch” wpadł w poślizg i zarzuciło nas na tory tramwajowe. Nie mogłam przebić się przez zaspy otaczające torowisko aż do skrzyżowania z ulicą Wojska Polskiego. Jechałam po ubitym śniegu na tym torowisku z męczącą świadomością, że jakakolwiek interwencja milicji drogowej równać się będzie dekonspiracji. Na szczęście się udało.
– Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że solidarnościowe podziemie przetrwało przede wszystkim dzięki zaangażowaniu i wsparciu takich osób jak Ty.
– Po prostu robiłam to, co trzeba było zrobić. Na przykład, taka zwyczajna rzecz, trzeba było zapewnić wyżywienie grupie działaczy spotykających się na dłuższe rozmowy. To były tajne „krajówki” (nielegalne spotkania podziemnej Komisji Krajowej „Solidarności”). Stroną organizacyjną i zapewnieniem bezpieczeństwa zajmował się Janusz Granatowicz, pracownik naukowy Politechnik Gdańskiej, ja natomiast tą nieszczęsną aprowizacją, co w tamtym czasie nie było proste. Takie spotkania odbywały się też czasami w moim małym mieszkaniu. Musiałam wtedy zawozić dzieci do mamy. Może właśnie dlatego nie zostało namierzone przez SB, że było to mieszkanie w wielopiętrowym bloku, gdzie zawsze kręciło się wiele osób.
W sierpniu 1988 roku w czasie strajku pomagał mi już mój szesnastoletni syn. Razem taszczyliśmy zawiniętą w jakąś płachtę ciężką maszynę do pisania ze stoczni do Świętej Brygidy. Wynosiło się ten sprzęt w obawie przed konfiskatą. W „Brygidzie” było centrum informacyjne opozycji. Pamiętam prokuratora Leszka Lackorzyńskiego, który pracowicie wklepywał na maszynie zawartość małych karteczek z informacjami, przemycanych ze stoczni.
– Strajki w 1988 nie objęły większości zakładów, nie były zbyt potężne. Kiedy pojawiła się możliwość podjęcia rozmów z władzą, nie było jedności wśród opozycji, co do przystąpienia do tych rozmów.
– Tak, na przykład Bogdan Borusewicz nie brał w nich udziału. Informacje o przebiegu rozmów okrągłostołowych przekazywał nam Leszek Kaczyński. Kiedy osiągnięto porozumienie dotyczące częściowo wolnych wyborów, odbyło się spotkanie „krajówki” już niezakonspirowane, ale też nie w żadnym oficjalnym pomieszczeniu, natomiast w sali przy plebanii św. Brygidy. Tam zapadły najważniejsze decyzje dotyczące kampanii wyborczej i samych wyborów.
– To wtedy zostałaś powołana na komisarza wyborczego Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”?
– Prawdę mówiąc byłam w szoku. Miało to miejsce właśnie podczas tych obrad. Chyba wymyślił to Krzysztof Dowgiałło, który zaprosił mnie na spotkanie Komisji Krajowej, której przecież nie byłam członkiem. Usiadłam sobie grzecznie z tyłu i przysłuchiwałam się obradom. I nagle pada moje nazwisko i słyszę, jak Bogdan Borusewicz mówi: „Powołujemy naszą działaczkę podziemia na komisarza do spraw wyborów”.
– Wcześniej tego z Tobą nie uzgadniali?
– Nie. Po prostu wiedzieli, że choć nie byłam na pierwszej linii, zawsze się wywiązywałam. Nie spodziewali się odmowy. Wzięłam więc urlop bezpłatny z pracy i zabrałam się do roboty. Nie miałam pojęcia, jak się robi kampanię, przecież w PRL nie było żadnych kampanii wyborczych, a nasze dotychczasowe podziemne zainteresowanie wyborami ograniczało się do obserwacji lokali wyborczych i liczenia głosujących, by podważyć oficjalne doniesienia o rekordowej frekwencji, która miała świadczyć o masowym poparciu komunistycznej władzy.
Zostałam więc tym komisarzem i szybko przestałam się obawiać, czy podołam. Entuzjazm był ogromny, zaczęli się zgłaszać ludzi z różnych środowisk. Duże znaczenie miała pomoc dziennikarzy. Zgłosili się i ci z doświadczeniem, pozbawieni pracy w stanie wojennym, i ci młodzi, którzy pierwsze szlify zdobywali w prasie podziemnej. Samorzutnie zorganizował się zespół telewizji wyborczej „Solidarność” z Adamem Kinaszewskim na czele. Nie do przecenienia była rola niezależnego telewizyjnego przekazu prezentującego i nasz program, i naszych kandydatów. Zgłosiła się masa wolontariuszy do plakatowania, zespół z Politechniki Gdańskiej dostarczył pierwsze komputery. Moim zastępcą został Janusz Granatowicz, do codziennej pracy włączył się też aktor, Szymon Pawlicki. Siedzibę mieliśmy przy klubie Akwen.
Leszek Kaczyński szczegółowo informował o ustaleniach „okrągłego stołu”, Bogdan Borusewicz pilnował wcielania ich w życie. Wiedziałam więc, że mogę wprowadzić naszych przedstawicieli do komisji wyborczych we wszystkich okręgach. Było ich cztery: Tczew, Wejherowo, Gdańsk i Gdynia. Do szesnastoosobowego Wojewódzkiego Komitetu Wyborczego mogłam wprowadzić sześciu przedstawicieli, w tym wiceprzewodniczącego. Były opory, dotychczasowi członkowie twierdzili, że mają pełną reprezentację obywateli w postaci przedstawicieli PZPR i tzw. partii sojuszniczych (Stronnictwa Demokratycznego i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego) oraz kół gospodyń wiejskich i Ligi Kobiet. A teraz musieliby kogoś usunąć. Niestety, musieli. Wiceprzewodniczącym Wojewódzkiego Komitetu Wyborczego został znany adwokat, Jerzy Karziewicz. Upomniałam się też o przydział papieru na ulotki i plakaty oraz jakiś samochód. Dostaliśmy „nysę”, którą przemierzaliśmy lepsze i gorsze drogi województwa, starając się dotrzeć do każdej miejscowości. Nie było łatwo, mieliśmy ograniczone środki, a władza dysponowała i armią podległych urzędników, i nie żałowała środków na eleganckie plakaty, do których nasze skromne trudno było porównywać, nie mówiąc już o zmasowanej akcji podległych władzy mediów. Zdarzały się też niezbyt przyjemne incydenty. Podczas wiecu w Gdyni nad nami latał helikopter, który skutecznie zagłuszał nasz przekaz i rozrzucał ulotki kandydatów władzy. Złożyłam ostry protest.
Kampanię zakończyliśmy spektakularną akcją, przejazdem z Gdańska do Gdyni kawalkadą oflagowanych samochodów. To był bardzo dobry pomysł, którym organizacyjnie zajął się Krzysztof Pusz z pomocą Szymona Pawlickiego. Pomysł ten, być może, wziął się stąd, że zapamiętana została biała „skoda”, którą się poruszałam, z wystawioną przez okno ogromną flaga „Solidarnośći”, którą trzymał Miron Mironowicz.
Zgłosili się chyba niemal wszyscy nasi zwolennicy, którzy mieli samochody. Czoło kawalkady docierało do Gdyni podczas, gdy ostatnie samochody ruszały z Zaspy. Z zamontowanych głośników leciał tekst napisanej przeze mnie ulotki wyborczej, czytany przez znakomitą aktorkę, Halinę Winiarską. Z mojego punktu widzenia, jako osoby odpowiedzialnej za to wszystko, przejazd zakończył się szczęśliwie, bo zdarzyła się tylko jedna mała stłuczka. To był naprawdę szalony, niepowtarzalny czas,
– zakończony pełnym sukcesem, który zaniepokoił niektórych działaczy opozycji.
– Właśnie. Biegłam zaaferowana korytarzem w naszej siedzibie i natknęłam się na stojących z ponurymi minami Lecha Wałęsę, Lecha Kaczyńskiego, Piotra Nowinę-Konopkę. „Dlaczego macie takie ponure miny?” – zapytałam. Okazało się, że dotarł fax od Jacka Cegielskiego informujący o wynikach głosowania, które z racji różnicy czasu już się odbyło na polskich statkach w portach chińskich. Wynikało z niego, że padła lista krajowa, zawierająca nazwiska trzydziestu pięciu czołowych działaczy PZPR i partii satelickich. Wtedy w euforii uważałam, że to świetnie, ale oni martwili się, że niedotrzymanie umów okrągłostołowych może grozić ostrą reakcją ze strony władzy, która dysponowała przecież wojskiem, milicją, no i miała w zapleczu stacjonujące wojska sowieckie. Na szczęście tak się nie stało i choć w ramach tych umów przepchnięto Jaruzelskiego na prezydenta, to już w sierpniu mieliśmy premiera Tadeusza Mazowieckiego.
– Jak z perspektywy czasu oceniasz kolejne przemiany ustrojowe?
– Prawdziwa rewolucja to reforma samorządowa. Nie twierdzę tak dlatego, że brałam udział w jej wprowadzaniu. Reforma samorządowa przeorała społeczną mentalność. Ludzie zobaczyli, że mogą wystawiać kandydatury swoich sąsiadów, osób, które znają i cenią i głosować na nich w wolnych wyborach. To sprzyjało kształtowaniu się postaw prospołecznych, proobywatelskich. Ówczesna władza miała świadomość znaczenia samorządności i dlatego w czasie rokowań okrągłostołowych przy podstoliku poświęconym samorządom opozycji nie udało się niczego uzyskać. Obrady zakończyły się spisaniem wielostronicowego protokołu rozbieżności.
Senat, który po wyborach czerwcowych znalazł się w naszych rękach, wystąpił więc z inicjatywą przeprowadzenia wyborów samorządowych na szczeblu gmin. Pracami parlamentarnymi nad reformą kierował profesor Jerzy Regulski. Został następnie delegatem rządu do spraw samorządów. Był w randze ministra i w ramach swoich uprawnień mógł wyznaczać pełnomocników w województwach. Postanowiono wykorzystać moje doświadczenie i kontakty w terenie z czasów kampanii czerwcowej. Zostałam więc tym pełnomocnikiem. Było to oficjalne stanowisko, co zmuszało funkcjonujące jeszcze w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku władze poprzedniego systemu do udostępnienia gabinetu, przydziału samochodu, etc. Przyznaję, że urzędujący wojewoda Jędykiewicz i jego urzędnicy byli w szoku. Widocznie liczyli, że przetrwają.
Do współpracy zaprosiłam ludzi z mojego kręgu: Ewę Granatowicz, Krystynę Marosz i sędzię Aleksandrę Nogę. Czasu i tym razem było bardzo mało, do wyborów, wyznaczonych na 27 maja 1990, niespełna dwa miesiące. Objeżdżałyśmy miasta, miasteczka, wsie. Trzeba było ludziom tłumaczyć zasady ordynacji, ponieważ była skomplikowana: inna dla małych miejscowości, inna dla większych. Ale przede wszystkim tłumaczyłyśmy, że nadszedł czas, kiedy mogą sami o wszystkim decydować.
Po latach mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że reforma samorządowa się udała. Miarą jej sukcesu są zapędy dzisiaj rządzących do ograniczenia roli samorządów. Żadna władza autorytarna nie toleruje sytuacji, w której obywatele biorą swoje sprawy we własne ręce.