Maria Mrozińska: – „Mój ojciec był urzędnikiem. W 1939 roku poszedł na wojnę z Niemcami i zginął” – to fragment życiorysu, który napisała Pani w czasach PRL, niemający nic wspólnego z rzeczywistością, z losem córki podkomisarza Policji Polskiej, ofiary zbrodni katyńskiej.
Cecylia Sowińska-Riedl: – Tak, to był nieprawdziwy życiorys, choć wtedy jeszcze nic pewnego o losie ojca nie wiedziałam. Napisałam go w szkole, w Liceum Pedagogicznym, do którego uczęszczałam w Zamościu. Dyrektor szkoły, który był zaprzyjaźniony z moim wujkiem, u którego się wychowywałam, uświadomił mi, że na studia na pewno się nie dostanę, właśnie ze względu na niewłaściwe według peerelowskich władz pochodzenie. Zasugerował mojemu wujkowi, że powinnam napisać taki właśnie neutralny, a właściwie zakłamany życiorys, który umożliwi mi podjęcie nauki w Wejherowie. Było tam jednoroczne studium przygotowujące do nauczania języka rosyjskiego, co zapewniało pracę w szkołach średnich i dawało możliwość podjęcia studiów w trybie zaocznym. Język rosyjski znałam i to pomogło mi dostać się do tego studium. Jak się o wiele później dowiedziałam możliwość nauki w Wejherowie zawdzięczałam zaprzyjaźnieniu ludzi okupacyjnego akowskiego podziemia, do którego należeli: mój wuj, dyrektor liceum w Zamościu i dyrektor studium w Wejherowie. Wtedy, w tej powojennej rzeczywistości tacy ludzie starali się wzajemnie pomagać sobie i swoim rodzinom.
Tej opieki doznałam także później, kiedy udało mi się skończyć studia pedagogiczne w trybie zaocznym. Zgodnie z obowiązującymi w PRL przepisami po studiach otrzymałam tzw. nakaz pracy i zaczęłam pracować w Wałbrzychu jako nauczycielka. Tam od początku byłam podejrzliwie traktowana przez sekretarza PZPR, który w ówczesnej rzeczywistości był ważniejszy od dyrektora. Prawdopodobnie wiedział o moim pochodzeniu, w każdym razie zaklasyfikował mnie jako „wroga ludu”. Dyrektor Domagała, który, jak się okazało, znał przed wojną mojego tatę, powiedział mi uczciwie, że musi mnie zwolnić. Skierował mnie jednak do Kuratorium Oświaty we Wrocławiu, do kuratora Jawora (imienia, niestety, nie pamiętam). Dał mi też list do niego, oczywiście zamknięty w zaklejonej kopercie. W czasie rozmowy kurator Jawor przyznał, że też miał okazję poznać przed wojną mojego tatę. Zaproponował mi pracę w Kłodzku. Tam też był znajomy dyrektor. Odczułam to jak wyraźny znak opieki ze strony ojca.
W czasie tej rozmowy w kuratorium wróciła znowu kwestia mojego życiorysu. Kurator Jawor zasugerował mi, bym używała sformułowania: ojciec zaginął w czasie wojny, a my znaleźliśmy się w Związku Radzieckim. Wiedziałam, że doradza to z dobrej woli, by mnie chronić, ale to „znaleźliśmy się” wobec losu zesłańców szczególnie mnie drażniło. I tak już było z tym moim życiorysem w czasach PRL.
– W tamtych czasach zakłamania pamięć o losach własnych i osób bliskich była skrzętnie przechowywana w rodzinach i opowiadana najmłodszym.
– Tak było w mojej rodzinie. Dobrze pamiętam opowieść dotyczącą jej losów jeszcze przed moimi narodzinami. Moi rodzice dorastali w czasie I wojny światowej. Mama pochodziła z Hrubieszowa, wychowywała ją babcia Cecylia Grzywalska, ponieważ rodzice zginęli w czasie wojny. Ojciec, Adam Sowiński, pochodził z Gostynina, służbę wojskową odbył w 44. Pułku Strzelców Kresowych w Równem, później ukończył szkołę policyjną. Rodzice poznali się w Warszawie w 1928 roku. Odbywał się tam patriotyczny zjazd młodych z okazji dziesięciolecia odrodzenia Polski. Dla nich był to czas zachłyśnięcia się wolnością. Jak wielu młodych odczuwali potrzebę służby ojczyźnie. Kiedy się pobrali, postanowili włączyć się w propagowaną wówczas akcję repolonizacji ziem zaboru rosyjskiego. Wyjechali na Polesie. Osiedlili się w miejscowości Krasna Wola niedaleko Łunińca (dziś Białoruś), gdzie ojciec pracował jako podkomisarz Policji Polskiej. Do rodziców dołączyła babcia mamy, Cecylia, po której noszę imię. Jak relikwie przechowuję te kilka zdjęć, które udało się zachować z czasów tamtego poleskiego rodzinnego życia.
– Jak zapamiętała Pani tamten czas? Wspomniała Pani o programie repolonizacji. Na Polesiu większość mieszkańców stanowili Białorusini wyznania prawosławnego, była też społeczność żydowska, ludność polska była w mniejszości.
– Polesie to kraina dzika. Pamiętam tamte krajobrazy: mokradła, rzekę, w której się kąpaliśmy, lasy. Była to też kraina o najmniejszym zaludnieniu w czasach II Rzeczypospolitej. W moich wspomnieniach z dzieciństwa (miałam siedem lat kiedy wybuchła wojna) nie zachowały się jakieś konflikty na tle narodowościowym ani cokolwiek na kształt radykalnych działań polonizacyjnych. Wręcz przeciwnie, w Krasnej Woli była jedna świątynia, która pełniła zarówno rolę kościoła katolickiego jak i cerkwi prawosławnej i jeden ksiądz odprawiający nabożeństwa w obydwu obrządkach. Jako prawosławny miał żonę i dzieci, jeden z jego synów był oficerem Wojska Polskiego. Byliśmy zaprzyjaźnieni z tą rodziną Gorbacewiczów.
Mieszkaliśmy w domu wynajętym od pani Dąbrowskiej, zubożałej szlachcianki, która w zachowanych resztkach majątku zatrudniała Białorusinów, głównie sezonowo. Cieszyła się wśród nich poważaniem, wielokrotnie wspomagała ich rodziny. Moja prababcia z zawodu akuszerka (położna) bezpłatnie pomagała miejscowym kobietom przy porodach. Była też zielarką, jej wiedza przydawała się w leczeniu wielu chorób (lekarza w Krasnej Woli nie było). Ojciec był bardzo ceniony przez miejscowych Białorusinów, o czym świadczy petycja do władz sowieckich podpisana przez wielu z nich w sprawie jego uwolnienia, kiedy trafił do niewoli i jako jeniec wojenny znalazł się w Ostaszkowie. Ale to już inna, bolesna opowieść o czasach dalekich od tych szczęśliwych na Polesiu, choć latem 1939 nawet jako dziecko zaabsorbowane perspektywą rozpoczęcia nauki szkolnej wyczuwałam pewne napięcie. Pamiętam rozmowy z tatą, który starał się tłumaczyć mi, oczywiście w sposób zrozumiały dla mojej dziecinnej wyobraźni, że ojczyzna wymaga poświęceń i trzeba być na nie gotowym. Został zmobilizowany pod koniec sierpnia. Pamiętam nasze pożegnanie, zachowało się nawet zdjęcie z tego momentu, kiedy nasza rodzina ostatni raz była w komplecie. Ojciec w randze porucznika walczył w obronie Pińska. Tam też dostał się do sowieckiej niewoli po wkroczeniu Armii Czerwonej w granice Rzeczypospolitej.
– Sowiecka okupacja objęła też Polesie, gdzie był wasz dom.
– Mama siedziała z radiem przy uchu, a wieści docierały coraz gorsze. Nadszedł czas, kiedy już nie było nadziei, Sowieci wkroczyli do Krasnej Woli. Wpadli do naszego domu, dopytywali się o ojca, w ramach rewizji przewrócili wszystko, rzekomo szukali broni, zabrali dokumenty rodzinne, odzież z szaf, nawet niektóre meble. Dość szybko została ustanowiona sowiecka administracja w naszej miejscowości. Do szkoły nie poszłam, bo szkoły nie było, nauczyciele (u nas byli to wyłącznie mężczyźni) zostali wcześniej zmobilizowani, a ci, którzy pozostali po wkroczeniu Sowietów, zostali przez nich zatrzymani. Przetrwanie zawdzięczamy naszej gospodyni, pani Dąbrowskiej, która dzieliła się z nami tym co miała.
– Nie dotarły żadne wieści o losach ojca?
– Chyba na początku października po kryjomu, nocą przyszedł do mamy miejscowy mieszkaniec, Żurawski (imienia nie pamiętam), który walczył w tym samym pułku, gdzie ojciec był porucznikiem. Powiedział, że wraca z Ostaszkowa, gdzie jako jeńcy wojenni zostali osadzeni. On i inni szeregowcy zostali zwolnieni, oficerowie pozostali. Pamiętał, że porucznik Sowiński ogłosił głodówkę na znak protestu przeciwko traktowaniu jeńców wojennych niezgodnie z prawem międzynarodowym. W listopadzie przyszedł list od ojca z Ostaszkowa. Była to krótka informacja sformułowana w dość niepokojący sposób. Pisał, że w tym momencie żyje i ma się dobrze. Co miało znaczyć: w tym momencie? Potem, na początku stycznia 1940 dotarła jeszcze kartka z podobnie enigmatycznym tekstem. A potem już nic.
Po latach, kiedy działałam już w środowisku Związku Sybiraków i Rodzin Katyńskich, z naszej inicjatywy odbyła się na Politechnice Gdańskiej konferencja poświęcona tej zbrodni. W czasach prezydentury Borysa Jelcyna władze sowieckie wreszcie się przyznały do zbrodni, archiwa zostały otwarte dla historyków, dotarły do nas dokumenty, w których odnajdywaliśmy nazwiska naszych bliskich. Ze ściśniętym sercem czytałam na liście jeńców wojennych NKWD (sowiecka służba bezpieczeństwa) z 13 kwietnia 1940: Adam Sowiński, numer 026, pozycja 53, akta numer 5237. – Boże – myślałam – tata miał tylko trzydzieści trzy lata i dwójkę małych dzieci! Przyjmowałam to bardzo osobiście, ale też ze świadomością, że w tych strasznych dokumentach zapisane zostały dramatyczne losy tysięcy rodzin.
W konferencji na politechnice brała udział profesor Natalia Lebiediewa, rosyjska badaczka historii współpracująca ze Stowarzyszeniem Memoriał (rosyjskie stowarzyszenie powołane w 1989 roku, zajmujące się badaniami historycznymi i propagowaniem wiedzy o ofiarach represji sowieckich, a także obroną praw człowieka w krajach byłego ZSRS, w 2022 roku zdelegalizowane). Od Natalii Lebiediewej dowiedziałam się, że pozwolenie na kontakt z rodzinami jeńcy otrzymali w przewrotnym celu łatwego uzyskania adresów ich rodzin. Tym sposobem rodzina składająca się z matki z dwoma córkami (siedmioletnią i półtoraroczną) oraz staruszki babci, uznanych za wrogów ludu, zamieszkałych pod znanym enkawudzistom adresem została przeznaczona do wywózki. Wyjaśnienia profesor Lebiediewej oznaczały, że decyzja o zamordowaniu jeńców wojennych wyznaczała też los ich rodzin.
– I stało się…
– Tak, stało się. Noc 13 kwietnia 1940 roku zapisała się dokładnie w mojej pamięci, bo wtedy właśnie skończyło się moje dzieciństwo. Obudził mnie gwałtowny łomot do drzwi. Wpadło trzech uzbrojonych Sowietów, jeden z nich mierzył do babci z karabinu z bagnetem. – Sobirajtieś! (zbierajcie się) – krzyczeli. W domu nie było mamy, poszła wcześniej do Gorbacewiczów i tam została wraz z nimi zatrzymana. Babcia, trzymając na rękach płaczącą Alinkę, moją siostrzyczkę, spokojnie, ale z całą mocą odpowiedziała, że nigdzie się nie ruszy, dopóki nie wróci jej wnuczka, matka dzieci. Ostatecznie nad ranem doprowadzili mamę, która gwałtownie zaprotestowała przeciwko wywózce babci, argumentując, że decyzja o zesłaniu dotyczy tylko Sowińskich, a nie Grzywalskiej. Tak rzeczywiście było, więc kierujący akcją oficer po sprawdzeniu listy pozwolił babci zostać.
Ona jednak nie chciała nas opuścić i wyruszyła razem z nami na tułaczkę. Dużym wozem konnym, wraz z innymi wywożonymi rodzinami, zawieziono nas na dworzec kolejowy w Łunińcu. A tam: wagony, wagony… prymitywne, właściwie towarowe i ładowani do nich ludzie – kobiety, dzieci, staruszkowie, rodziny tych, którzy siedzieli w obozach albo już nie żyli, bo jak się później okazało 3 kwietnia 1940 roku z obozu w Kozielsku wyruszył pierwszy transport jeńców na egzekucję do Katynia. Z dokumentów, do których dotarła Natalia Lebiediewa wynikało, że organizacją wywózki rodzin polskich jeńców zajmowały się przeważnie te same ekipy enkawudzistów, które transportowały ich na śmierć.
– Jak byliście traktowani?
– To było niewyobrażalne upodlenie: co najmniej pięćdziesiąt stłoczonych osób w wagonie, dziura w podłodze jako toaleta, żadnych możliwości umycia się, niedożywienie (raz dziennie wątpliwej jakości zupa). Ta straszna podróż trwała ponad miesiąc, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie kończyły się tory kolejowe, do stacji Kijały w północnym Kazachstanie. Potem ciężarówkami rozwieziono poszczególne grupy do pracy w sowchozach (państwowych gospodarstwach rolnych). My wraz z ośmioma innymi rodzinami trafiliśmy do IV oddziału kirowskiego sowchozu.
Znaleźliśmy się w bezkresnym stepie, nie było dla nas żadnego schronienia, spaliśmy pod gołym niebem. Oczywiście wszyscy dorośli z wyjątkiem staruszków zostali natychmiast skierowani do ciężkiej pracy w sowchozie, który zajmował się hodowlą krów i uprawą pszenicy. Mamę skierowano do pracy przy tych krowach. Prababcia została z nami. Szukałam z nią ziół i jadalnych roślin w stepie. Cierpiałyśmy głód. Racja chleba przyznawana tylko pracującej mamie musiała wystarczyć dla całej naszej rodziny. Kiedy rozpoczęły się żniwa, poszłam do pracy z mamą. Dostawałyśmy polową zupę i można było pożywić się ziarnami pszenicy. Kiedy skończyłam dziesięć lat, poszłam już na stałe do pracy w sowchozie.
– Trzeba było ogromnej determinacji i wręcz nadludzkich sił, by przetrwać w takich warunkach.
– To właśnie była codzienna walka o przetrwanie. Nasze siły wspierała wzajemna solidarność współtowarzyszy niedoli. Pomagaliśmy sobie wzajemnie: prababcia starała się leczyć chorujących ziołami zbieranymi w stepie, dzieliliśmy się wszystkim, co kto miał.
Nadchodziła jesień. Nakazano nam zbudować ziemiankę. Zrobiliśmy to pod kierunkiem miejscowych, znających „technikę” tej budowy: dziura w ziemi o głębokości dwóch metrów, obszerna na tyle, by pomieścić naszą wspólnotę ośmiu rodzin, wyłożona darnią i umocniona rodzajem zaprawy z krowiego łajna pomieszanego z pociętą słomą i gliną. Dach stanowiła konstrukcja z grubej trzciny przykryta darnią. I w takich, zda się niewyobrażalnych dla człowieka warunkach, tym bardziej dla małych dzieci, trzeba było przetrwać zimowe miesiące. A zima w stepie była groźna. Zdarzały się potężne zamiecie śnieżne, nazywane buranami, zasypujące wszystko, tworzące potężne zaspy. Taki buran zasypał naszą ziemiankę, jej niewiele wystający nad powierzchnię dach stał się jedną z niczym niewyróżniających się zasp w stepie. Uratował nas jedyny w naszym gronie mężczyzna, nasz ksiądz Gorbacewicz, który ze względu na zaawansowany wiek został skierowany do stosunkowo lekkiej pracy jako nocny stróż. Wracał z nocnego dyżuru i nie mógł odnaleźć naszej ziemianki, więc wszczął alarm. Zanim nas odnaleziono i odkopano dwa dni siedzieliśmy w niej zasypani. Zaczęło brakować powietrza, z powodu niedostatecznej ilości tlenu gasły tzw. kopciółki (pojemniki z naftą i knotem), dwie osoby z objawami astmy nie mogły oddychać, niestety zmarły. Pozostało tylko modlić się i czekać.
W obawie przed powtórzeniem się takiej sytuacji zdeterminowani zesłańcy wyłonili delegację, która udała się do władz sowchozu z żądaniem zapewnienia innego schronienia, przy okazji zapowiadając zwrócenie się ze skargą do Stalina. Nie wiem, czy ktokolwiek wziął pod uwagę takie groźby, ale przeniesiono nas do baraku, w którym kiedyś była owczarnia. Była to jakaś poprawa, ale było tam zimniej niż w ziemiance, ściany baraku często bywały oszronione. Nasza pierzyna, którą dzięki zapobiegliwości naszej gospodyni z Krasnej Woli zabraliśmy w dniu wywózki, bardzo nam się przydawała, ale niestety była niewystarczająca dla czterech osób. Było zimno, głodno, brudno, oblazły nas wszy. Pewnego ranka, kiedy mama poszła już do pracy, chciałam przytulić się do babci, a ona już nie żyła. To był straszny wstrząs. Bardzo babcię kochałam. Pochowaliśmy ją w stepie bez żadnej trumny, bo skąd ją było wziąć. Wiosną step się zazielenił, rozkwitł i nie można było odnaleźć miejsca pochówku. Wspomnienie tego bezimiennego, zagubionego w dalekim stepie miejsca, gdzie na zawsze została babcia, do dziś wywołuje u mnie traumę.
– Czy w tym nieludzkim systemie zdarzało się spotkać jakieś osoby o ludzkich uczuciach? Rosjan spoza aparatu władzy?
– Zdarzało się, ale rzadko. Tym bardziej było to cenne. Była na przykład Marusia zarządzająca pracami w oborze przy krowach. Zbliżyła się do mamy, zainteresowała się jej życiem. Kiedy dowiedziała się, że mama ma dwoje dzieci, jedno bardzo małe, dała mamie metalową manierkę i pozwalała zabierać w niej mleko, oczywiście tylko wtedy, kiedy na bramie stał ktoś, o kim wiedziała, że nie będzie sprawdzał, czy też ktoś z naszych czegoś nie ukradł. Mama była jej bardzo wdzięczna, w zamian pomagała jej w prowadzeniu sowchozowej księgowości. A jeśli chodzi o kradzież, czyli po prostu zabieranie odrobiny czegokolwiek nadającego się do zjedzenia, żeby przeżyć, to sporo miejscowych przymykało na nią oczy. Sami zresztą nie stronili od zabierania sowchozowej (czyli państwowej) żywności na użytek prywatny. To byli w większości biedni ludzie. Wyznawali zasadę: nie ukradziosz – nie pażywiosz (nie ukradniesz, nie pożyjesz).
Jestem przekonana, że przeżyłyśmy dzięki lekarce z Pietropawłowska, Kławdii Michajłowej, którą zachowuję we wdzięcznej pamięci. Przyjechała do sowchozu zbadać rozmiary epidemii tyfusu, która u nas wybuchła. W każdej rodzinie ktoś umierał. Władze były zainteresowane ograniczeniem śmiertelności, ponieważ potrzebni byli ludzie do pracy, tym bardziej, że po ataku Niemiec na ZSRS miejscowi mężczyźni zostali zmobilizowani i skierowani na front. Wszystkie trzy zachorowałyśmy na tyfus. Kławdia Michajłowna rozczuliła się na nasz widok, ponieważ, jak przyznała, miała córki w tym samym wieku. Zabrała nas do szpitala, gdzie spędziłyśmy parę miesięcy. Przez dłuższy czas byłam nieprzytomna, bez szpitalnej opieki na pewno bym nie przeżyła. Życzliwość okazała też inna lekarka, która leczyła mamę, kiedy okazało się, że ma początki gruźlicy. Była żoną enkawudzisty, więc wydane przez nią zaświadczenia były respektowane przez zarządzających sowchozem. Wydała mamie zaświadczenie zwalniające ją z ciężkich robót.
– Czy do was, zesłańców, docierały jakiekolwiek informacje o sytuacji na świecie, o przebiegu wojny, cokolwiek co mogłoby nieść nadzieję odmiany waszego losu?
– Taką nadzieją karmiliśmy się codziennie, rodzice starali się ją wpoić dzieciom, o to modliliśmy się nieustannie, ale wiedzy o sytuacji światowej nie mieliśmy żadnej. To było zagubione w stepie miejsce, całkowicie odcięte od świata. Wieść o wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej dotarła do nas tylko dlatego, że miejscowi mężczyźni wyruszyli na front.
Nasza sytuacja stała się nieco bardziej znośna po podpisaniu układu Sikorski- Majski w 1941 roku (układ o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych Polska-ZSRS i utworzeniu armii polskiej w ZSRS). Zdolni do walki zesłańcy mogli opuścić miejsce zesłania i zgłosić się do tworzącej się armii generała Andersa. Z naszej grupy dotyczyło to tylko pani Stańskiej z kilkunastoletnimi synami.
– Ponieważ na mocy układu nawiązane zostały stosunki dyplomatyczne, na terenie ZSRS pojawiły się polskie przedstawicielstwa. Zdawało się to nieść nadzieję na uzyskanie jakichkolwiek wiadomości o losach polskich jeńców wojennych.
– Mama tak myślała, zresztą już wcześniej próbowała czegokolwiek się dowiedzieć. Wierzyła, że ojciec żyje i jest prawdopodobnie w podobnej sytuacji jak my, a więc gdzieś na zesłaniu. Napisała list do najwyższej władzy, do Stalina z prośbą, by w ramach łączenia rodzin przysłać ojca do pracy do naszego miejsca zesłania. Naturalnie żadnej odpowiedzi nie dostała.
Wszystkie rodziny z naszej grupy wierzyły, że nawiązanie stosunków dyplomatycznych pozwoli polskim placówkom podjąć działania w celu wyjaśnienia losów jeńców wojennych. Mama napisała do polskiego konsulatu w Kujbyszewie. Poinformowała, że ostatni kontakt ojciec nawiązał z obozu jenieckiego w Ostaszkowie. Otrzymała odpowiedź, że jeńców w Ostaszkowie nie ma, zostali wywiezieni w nieznanym kierunku. Była jeszcze informacja, że polski rząd emigracyjny w Londynie nie ma na ten temat żadnych informacji i mimo starań nie może ich uzyskać.
– Niecałe dwa lata później polsko-sowieckie stosunki dyplomatyczne zostały zerwane właśnie w związku ze sprawą polskich jeńców po odkryciu przez Niemców masowych grobów w Katyniu, w których spoczywali polscy wojskowi.
– Nie docierały do nas wiadomości ani o odkryciu w 1943 roku masowych grobów w lesie katyńskim, ani o dyplomatycznych konsekwencjach tej sprawy. Sowieci, oczywiście twierdzili, że za zbrodnię odpowiadają Niemcy i pewnie dlatego z czasem dotarła do nas opublikowana przez nich lista z nazwiskami ofiar. Nie było na niej nazwiska taty. To dawało nadzieję. Podstawową sprawą było: przetrwać! Wojna się skończyła, niewiele wiedzieliśmy o ustaleniach pokojowych. W 1946 roku wreszcie pojawiła się informacja o możliwości powrotu do Polski. To było jak wyjście z piekła. Byliśmy niewyobrażalnie szczęśliwi, kiedy ta nasza, niestety, przerzedzona grupa wsiadała do ciężarówki, która miała nas zawieźć na stację Kijały, gdzie przed sześciu laty rozpoczął się nasz zesłańczy dramat.
– Polesie pozostało po stronie ZSRS, powrót w te strony, gdzie rodzina zadomowiła się przed wojną, był niemożliwy. Dokąd chciałyście dotrzeć w Polsce?
– Trudno było cokolwiek planować. Z bliskich osób pozostał tylko brat mamy, ale on był przecież z Kowla, a Kowel też pozostał po tamtej stronie. Nie wiedziałyśmy, gdzie jest i czy w ogóle żyje. Byłyśmy wycieńczone, w łachmanach, boso, mama w spódnicy z worka i w rozpadających się walonkach, ale jednak szczęśliwe. Dla wszystkich, którzy przeżyli ten straszny czas zesłania, była to podróż w stanie euforii. A przekroczenie granicy… Trudno o tym mówić. Nasza grupa spędziła w tych wagonach kilka tygodni. Niektórzy wysiadali wcześniej, inni jechali dalej. Po przekroczeniu granicy pociąg zatrzymywał się na kolejnych stacjach, wagony powoli się opróżniały, wysiadali zesłańcy witani przez bliskich ze łzami w oczach. Wiedziałyśmy, że nikt nie będzie na nas czekał. Jechałyśmy więc aż do końca trasy. To był Wałcz (dziś w zachodniopomorskim). Pojawiły się służby Polskiego Urzędu Repatriacyjnego, a także amerykańskiej organizacji U.N.R.R.A. (United Nation Relief and Rehabilitation Administration, Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy). Pomoc okazała się bardzo potrzebna, ponieważ mama się rozchorowała, z wysoką gorączką zabrano ją do szpitala. To była niewyleczona gruźlica. Moja siedmioletnia siostra też trafiła do szpitala, miała objawy malarii, którą ja też przeszłam, jeszcze w Kazachstanie. Zaopiekowała się mną pani Gorbacewiczowa, żona naszego księdza z Krasnej Woli. On niestety zmarł na zesłaniu.
Osiadłyśmy we wsi Witankowo, gdzie mama została skierowana do pracy w PGR w charakterze księgowej. Tam odnalazł nas brat mamy, wujek Franek, który zaproponował opiekę nade mną i możliwość kształcenia w Zamościu, gdzie się osiedlił. Byłam spragniona nauki, przez okupację i czas zesłania nie chodziłam do żadnej szkoły, czytać i pisać uczyłam się z książeczki do nabożeństwa. U wujka w Zamościu gwałtownie nadrabiałam zaległości, w ciągu roku zaliczałam dwie klasy.
– Polska, którą zesłańcy witali z ogromnym wzruszeniem nie była krajem w pełni suwerennym, podlegała hegemonii Moskwy, a co to oznacza, mimo młodego wieku wiedziała Pani lepiej od innych.
– Wciąż nosiłam w sobie ból z powodu osierocenia, braku ojca, tym bardziej, że towarzyszyła temu niemożność dowiedzenia się czegokolwiek o jego losach. Mama nie poniechała starań. Zwracała się do Polskiego Czerwonego Krzyża, do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie, do Tureckiego Czerwonego Półksiężyca. Zewsząd nadchodziła odpowiedź: nie ma śladu po Adamie Sowińskim. Te moje zawirowania z życiorysem, by nie narażać się na dyskryminację z powodu ojca, który przecież poszedł walczyć w obronie ojczyzny, tym bardziej sprawiały ból, ale też budziły wewnętrzny bunt przeciwko zakłamaniu peerelowskiej propagandy.
– Nadzieję odkłamania historii przyniosła rewolucja „Solidarności”.
– W szkole we Wrocławiu, w której wtedy pracowałam, zapisaliśmy się wszyscy do „Solidarności”. Dla mnie osobiście nadzieję przyniosły ukazujące się w ulotkach związkowych i większych wydawnictwach publikacje o Katyniu i losach rodzin katyńskich ofiar zesłanych w głąb ZSRS i zmuszonych do niewolniczej pracy. To była moja historia. Postanowiłam działać. Wiedziałam, że potrzebne jest do tego środowisko łączące ludzi o podobnych przekonaniach. Stało się to możliwe dopiero w Gdańsku, gdzie przeniosłam się za mężem, kiedy podjął pracę w Akademii Wychowania Fizycznego. Okazało się, że w Gdańsku, szerzej, w Trójmieście żyje wielu byłych zesłańców, wśród których narodziła się inicjatywa powołania oddziału Związku Sybiraków, który jako stowarzyszenie został zarejestrowany przez Sąd Administracyjny w Warszawie pod koniec 1988 roku. Gdański oddział został powołany parę miesięcy później.
– Postanowiła Pani włączyć się w działalność tego środowiska?
– Zrozumiałam, że właśnie na to czekałam przez całe dotychczasowe życie wbrew zakłamanemu życiorysowi. Najpierw włączyłam się w działalność Koła Śródmieście, którego przewodniczącym był Jan Wardziński. Później, kiedy prezesem Zarządu Wojewódzkiego został wybrany profesor Stefan Angielski, ówczesny rektor Akademii Medycznej, zostałam członkinią tego zarządu. Profesor był dla mnie przykładem zaangażowania zarówno w naukę, której był oddany, jak i w sprawę upamiętnienia losów rodzin ofiar Katynia. W budynku uczelni gdański Związek Sybiraków znalazł siedzibę. Profesor był duszą naszych poczynań, często ich inicjatorem.
Wcześniej przyłączyłam się do inicjatywy powołania gdańskiej Rodziny Katyńskiej podjętej przez mecenasa Szylda w Klubie Inteligencji Katolickiej. Okazało się, że równolegle podobną inicjatywę, przy wsparciu gdańskich dominikanów, podjęła Emilia Maćkowiak. Te dwie inicjatywy połączyły swoje działania. Dla mnie Rodzina Katyńska i Związek Sybiraków są organizacjami siostrzanymi. Losy wielu zesłańców były konsekwencją zbrodni katyńskiej i wynikały z potrzeby jej zakłamania. Nie bez powodu u stóp gdańskiego Pomnika Poległych Stoczniowców1970 złożona została ziemia z katyńskiego lasu. Pomnik jest przecież symbolem protestu przeciwko każdej zbrodni i zakłamywaniu jej przez władzę.
Od początku działalności zabiegaliśmy o możliwość uzyskania dokumentów jednoznacznie wskazujących sprawców zbrodni. Mama do końca życia (zmarła w 1985 roku) wierzyła, że uda się uzyskać wiarygodną informację o losach ojca. Uniemożliwiło to pięćdziesiąt lat kłamstwa. Dopiero w 1990 roku Sowieci przyznali się do zbrodni, a dwa lata później trzymałam w ręku kopię dokumentu, w którym odnalazłam nazwisko ojca. Postanowiłam, że poświęcę wszystkie swoje siły, by ta wiedza stała się powszechna, by prawda pozostała prawdą i nie zamazywały jej jakiekolwiek oszukańcze działania, z którymi, niestety, zaczynamy znowu mieć do czynienia w putinowskiej Rosji.
Podjęliśmy wiele starań zmierzających do pozostawienia znaków pamięci, takich jak tablica z płaskorzeźbą Matki Boskiej Sybiraków w Bazylice Mariackiej w Gdańsku, monument w Norylsku za kołem polarnym upamiętniający polskich więźniów łagrów, gdyński pomnik „Skrzydła Anioła” („Ofiarom Terroru Komunistycznego 1939-1989”), tablice katyńskie w wielu kościołach, okolicznościowe wystawy i wydarzenia. Dużym przedsięwzięciem była inicjatywa stworzenia kwatery na cmentarzu Łostowickim, miejsca pochówku sybiraków i członków Rodzin Katyńskich. Jest ona równocześnie symbolicznym miejscem pamięci o wszystkich ofiarach Golgoty Wschodu.
Moim pomysłem było wzniesienie pomnika symbolizującego te ofiary. Zaangażował się w tę sprawę znany rzeźbiarz, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (dziś Akademia Sztuk Pięknych), Franciszek Duszeńko i ówczesny rektor uczelni, Stanisław Radwański. Nam, sybirakom, zależało, by twórcą pomnika został przedstawiciel młodego pokolenia. I tak się stało. Laureatem ogłoszonego konkursu został Paweł Kruszyński, młody rzeźbiarz, wychowanek profesora Radwańskiego. Rzeźba w powszechnym obiegu zyskała nazwę sybirackiej Piety. W moim przekonaniu odzwierciedla istotę cierpienia osieroconych rodzin zesłańców. Pomnik został odsłonięty w dniu Święta Niepodległości, 11 listopada 1998 roku.
– W zarządzie Związku Sybiraków powierzono Pani przewodniczenie sekcji historycznej.
– W moim przekonaniu najważniejsze jest zaszczepienie pamięci historii kolejnym pokoleniom. Współpracujemy z młodzieżą szkolną. Bardzo wielu uczniów szkół ponadpodstawowych włączyło się w rozprowadzanie cegiełek na pokrycie kosztów wzniesienia pomnika sybirackiej Piety. Podjęłam się redakcji dwutomowej publikacji „Przez Sybir na ziemię gdańską”. Jest to zbiorowa praca ukazująca losy zesłańców, a także działania naszego oddziału Związku Sybiraków, by ukazać z całą mocą prawdę o celowym wyniszczaniu ludności polskiej. Jestem przekonana, że zbrodnia katyńska i losy rodzin jej ofiar noszą znamiona zbrodni ludobójstwa, choć trybunał w Strasburgu, do którego zwróciłyśmy się z siostrą, określił ją jako zbrodnię wojenną. Dobre i to.
Postanowiłam także zebrać i wydać w formie książkowej zapis wspomnień rodzin ofiar sowieckiej zbrodni o tych, którzy na zawsze pozostali w bezimiennych mogiłach w obcej ziemi. Tak powstała książka „Ofiarom Golgoty Wschodu” wydana w 2013 roku. Jak napisałam we wstępie, książka ta powstała „z potrzeby serca, pamięci i poczucia powinności”.
Chciałabym jeszcze podkreślić zaangażowanie władz Gdańska, sprzyjających naszym staraniom, by zapewnić możliwości kształcenia w Polsce potomkom polskich zesłańców, którzy pozostali w ZSRS. Miasto Gdańsk podjęło także działania umożliwiające osiedlenie w naszym mieście rodzin zesłańców, które chcą znaleźć dla siebie miejsce w Polsce. Szczególny hołd chcę oddać prezydentowi Pawłowi Adamowiczowi, który bardzo wspierał te nasze działania.
My, członkowie Związku Sybiraków, należymy do pokolenia odchodzącego. Chcemy, by pozostało po nas świadectwo uniemożliwiające jakiekolwiek próby zakłamywania historii.
Kwiecień 2024