PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Muszę o nim przypominać

Muszę o nim przypominać
Ze Sławiną Kosmulską, córką Lecha Bądkowskiego, w setną rocznicę jego urodzin rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Lech Bądkowski (pośrodku) z córką Sławiną Kosmulską i bratankiem Andrzejem; na Zaspie, 1980
Lech Bądkowski (pośrodku) z córką Sławiną Kosmulską i bratankiem Andrzejem; na Zaspie, 1980
Fot. Archiwum rodzinne Sławiny Kosmulskiej

Maria Mrozińska: – Dlaczego zdecydowałaś się napisać książkę poświęconą ojcu? Czy zainspirowała Cię decyzja Rady Miasta Gdańska o ustanowieniu  roku 2020 rokiem Lecha Bądkowskiego?

Sławina Kosmulska: – Uważałam to za swój obowiązek. Coraz dotkliwiej odczuwałam, że Lech Bądkowski właściwie został zapomniany, a jego dokonania niemal całkowicie wypadły ze społecznej świadomości. Byłam przekonana, że ktoś musi je przypomnieć i utrwalić w tej świadomości. A kto, jeśli przede wszystkim nie ja?

W poczuciu tego obowiązku, dość dawno, bo w 2006 roku zaczęłam spisywać takie bardzo osobiste wspomnienia o ojcu, o moich z nim relacjach, o naszych rodzinnych relacjach, także pokoleniowych. Nie spodziewałam się, że ta książka będzie gotowa akurat na ten czas, kiedy ze względu na decyzję Rady stanie się pozycją pożądaną, wpisującą się w zaplanowane obchody setnej rocznicy urodzin ojca, co zresztą ułatwiło kwestie wydawnicze. W tym czasie ożywienia pamięci o nim, mam nadzieję, że znajdą się czytelnicy zainteresowani wspomnieniami córki.

Oczywiście, cieszę się z tego ożywienia i wielu inicjatyw upamiętniających ojca. W swoim czasie zastanawiałam się nad przyczynami tego zapomnienia, nawet w środowisku bliskich wieloletnich współpracowników. Być może zaważyły kwestie ambicjonalne. Na różnych polach jego aktywności, w środowiskach, w których działał, był postacią pierwszoplanową. Może to uwierało niektórych. Mogę to zrozumieć, bo sama odczuwałam coś w rodzaju kompleksu córki, która nigdy nie dorówna ojcu. Podziwiałam jego wręcz fantastyczną pamięć, umiejętności przywódcze. Z drugiej strony, choć miał także umiejętność zjednywania ludzi, zdarzało się, że zrażał ich do siebie wysokimi wymaganiami.

– Przez niektórych został zauważony i zapamiętany jedynie jako przedstawiciel literatów, który poparł strajkujących w Sierpniu ‘80, po czym został ich rzecznikiem.

Decyzja o poparciu strajkujących w Sierpniu ‘80była naturalną konsekwencją całej jego życiowej drogi. I ta droga była zawsze samodzielna, wynikająca z własnych przemyśleń i wyznawanych zasad. Myślę, że właśnie dlatego po Sierpniu rolę ojca starali się raczej marginalizować działacze przedsierpniowej opozycji, głównie ze środowisk korowskich, czyli Komitetu Obrony Robotników. Drażniła ich jego osobność, odrębne opinie i zdecydowane poparcie Lecha Wałęsy w obliczu podziałów, które zarysowały się w „Solidarności”. Ojciec doceniał zasługi KOR-u, ale uważał, że wtedy, w dobie narodzin niezależnego związku, czołowi działacze KOR-u nie powinni odgrywać pierwszoplanowej roli, by zachować robotniczy charakter protestu, a także dlatego, że rządowa antykorowska propaganda docierała do wielu robotników, co zagrażało tak bardzo potrzebnej wtedy jedności.

Po roku 1989 zaczęły ukazywać się różne wydawnictwa na temat „Solidarności”. Czytam, przeglądam, a w niektórych nawet nie wymienia się nazwiska: Lech Bądkowski. Zepchnięto go wyłącznie do roli kaszubskiego, regionalnego działacza. To budziło mój wewnętrzny sprzeciw i ostatecznie  zadecydowało o podjęciu pracy nad książką.

– Ta osobność, planowanie z uwzględnieniem alternatywnych rozwiązań cechowały całe życie Lecha Bądkowskiego,  już od młodości, kiedy jako dziewiętnastolatek zderzył się z brutalnością wojny. Do wojennych przeżyć powracał w publikacjach książkowych, takich jak „Żołnierze znad Bzury” czy „Bitwa trwa”. Jego wojenne losy to właściwie scenariusz na niejeden film fabularny. Mało tego, wiele jest jeszcze do odkrycia, szczególnie w brytyjskich archiwach. Czy w rodzinie ojciec dzielił się wojennymi przeżyciami?

– Nie. Moja wiedza na ten temat wcale nie była bogata. Właściwie dopiero ostatnio mogę ją uzupełniać dzięki temu, że po latach możliwy jest dostęp do materiałów archiwalnych Studium Polski Podziemnej w Londynie. Znajduje się tam kolekcja grupująca teczki personalne cichociemnych, żołnierzy  wywiadowców przeznaczonych do działania na terenach okupowanych, gdzie byli zrzucani na spadochronach. Ojciec był cichociemnym i kiedy po wojenie odchodził z wojska, złożył przysięgę, że nigdy nie zdradzi żadnych faktów, żadnych adresów, żadnych nazwisk, nawet tych, wydawało się całkiem nieaktualnych. Przez całe życie dotrzymywał tej przysięgi. Natomiast  zachowały się jego zapiski z kampanii wrześniowej, kiedy jako dziewiętnastoletni absolwent podchorążówki w Brodnicy dowodził plutonem piechoty i brał udział w bitwie nad Bzurą.

– Właściwie już wtedy ten młodzieniec był człowiekiem o ukształtowanej osobowości, gotowym do dalszej walki po klęsce wrześniowej, zdecydowanym, odważnym.

– Z rodzinnego domu wyniósł przekonanie o wartości świeżo odzyskanej niepodległości. Patriotyzm nie był w tym domu pustym słowem. Świadomość konieczności pracy nad kształtowaniem siły woli, odwagi, umiejętności przeciwstawiania się trudnościom w dużej mierze także wyniósł z domu. Z pewnością  w czasie wojny pomagała mu wrodzona inteligencja. Jak twierdził profesor Andrzej Zbierski, miał zawsze plan „B”, by uniknąć niepotrzebnej śmierci.

– Tyle, że ten plan „B” nie oznaczał dekowania się, unikania walki.

– Wręcz przeciwnie. Niemal natychmiast po klęsce wrześniowej szukał możliwości dalszej walki. Pojechał do Warszawy, a później przedostał się do Francji, gdzie formowały się polskie oddziały. Udało mu się, co przecież nie było proste w ogarniętej wojną Europie. We Francji wstąpił do Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, z którą w maju 1940 został przetransportowany do Norwegii i wziął udział w bitwie o Narwik.

– Za kampanię norweską został odznaczony orderem Virtuti Militari.

– Jeśli spojrzeć na okoliczności, które doprowadziły do przyznania mu tego odznaczenia, z punktu widzenia regulaminu wojskowego, to był to order za niesubordynację. Ojciec zmusił dowodzącego kapitana do postępowania, w wyniku którego ocalało wielu żołnierzy. Zrobił to bardzo zdecydowanie, przystawił kapitanowi pistolet do głowy i nakazał wyprowadzić oddział z okrążenia. Sam z kilkoma  żołnierzami skutecznie osłaniał ten odwrót. Dowództwo to doceniło, ojciec otrzymał order z rąk generała Władysława Sikorskiego, Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych. Został też awansowany.

Z sympatią myślę o tym dowodzącym kapitanie, który uczciwie przekazał dowództwu informację o tamtych wydarzeniach. Równie dobrze mógł domagać się postawienia ojca przed sądem wojennym, zamiast tego przedstawił go do odznaczenia. Z podziwem myślę, jacy prawi i uczciwi ludzie służyli wtedy w wojsku. Ojciec wykazał się niesamowitą odwagą i w samej walce, i w działaniu, którego celem było właśnie ocalenie żołnierzy od niepotrzebnej śmierci, chociaż musiał przecież wiedzieć o możliwych konsekwencjach.

Dekoracja orderem Virtuti Militari, Lech Bądkowski drugi od prawej; Doglas Park, Szkocja, 21 VII 1940
Dekoracja orderem Virtuti Militari, Lech Bądkowski drugi od prawej; Doglas Park, Szkocja, 21 VII 1940
Fot. Archiwum rodzinne Sławiny Kosmulskiej

Po klęsce Francji samodzielnie przedostał się do Wielkiej  Brytanii. Oczekiwanie na ewakuację pod niemieckim ostrzałem pod Dunkierką uznał za beznadziejne. Zanim – w obliczu niemożności przetransportowania tysięcy żołnierzy okrętami wojennymi, które były łatwym celem dla torped – władze brytyjskie zdecydowały się użyć do tej ewakuacji wszelkich jednostek pływających, łącznie z prywatnymi jachtami, ojciec z kilkoma kolegami zdołał wynająć jakiś kuter czy holownik, którym dopłynęli do angielskich wybrzeży.

– Z pewnością ta determinacja, by skutecznie walczyć z wrogiem skłoniła go do zgłoszenia się do elitarnej grupy cichociemnych.

– Ojciec zgłosił się przede wszystkim dlatego, że chciał walczyć w Polsce. Kandydaci na cichociemnych byli bardzo dokładnie prześwietlani. Badano ich przeszłość, dotychczasową służbę wojskową, analizowano cechy charakteru. Z archiwum Studium Polski Podziemnej otrzymałam kopie dokumentów dotyczących ojca. Nadano mu dwa pseudonimy: Jantar i Stanica. Jest tam charakterystyka jego osobowości. Podkreśla się umiejętność samodzielnego działania oraz zawziętość w walce. Jest też dokument zaprzysiężenia. Mogę powiedzieć, że wyszczególnionych w nim zobowiązań ojciec przestrzegał przez całe życie.

Po bardzo intensywnym przeszkoleniu ojciec został wysłany do bazy wyczekiwania na przerzut do Polski. Przerzutami zajmował się Oddział VI Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza w ścisłej współpracy z brytyjskim Kierownictwem Operacji Specjalnych. Jest to oczywiście współczesna wiedza, udostępniona po otwarciu brytyjskich archiwów.

Ojciec nigdy nie zdradzał takich szczegółów. Mówił tylko o swoim pragnieniu walki w Polsce i irytującym wyczekiwaniu na zrzut. Leciało zwykle kilku cichociemnych. Musieli być gotowi w każdej chwili na sygnał: „dziś w nocy!”.   Wymagało to bardzo drobiazgowego przygotowania: pod skafandrem skoczka trzeba było mieć ubiór  niezdradzający, choćby w drobnym szczególe, jakiegokolwiek związku z Zachodem, wszystko z polskimi metkami, pieniądze używane w okupowanej Polsce. Skoczek był także wyposażony w ciężki pas  zawierający złoto, co było wsparciem dla podziemnej Armii Krajowej.

Ojciec dwukrotnie odbył lot nad Polskę, niestety, ku jego rozczarowaniu nie udało się dokonać zrzutu. Za pierwszym razem, mimo uzgodnień, nie było oświetlonego  miejsca zrzutu. Za drugim razem leciały dwa samoloty ze skoczkami. Było to w czasie powstania warszawskiego. Piloci zauważyli  oświetlony teren, ale w momencie, kiedy pierwszy skoczek stał już w luku gotowy do skoku, światła zgasły, rozpoczął się ostrzał. Piloci natychmiast zawrócili, niestety, jeden z samolotów został zestrzelony, temu, w którym był ojciec udało się wydostać spod ostrzału. Dla niego niemożność podjęcia walki w Polsce to był ogromny zawód.

– Zbliżał się koniec wojny. Lech Bądkowski, niezależnie od dalszego szkolenia, zdecydował się podjąć studia, rozpoczął także działalność polityczną.

– Zdołał skupić wokół siebie żołnierzy i emigrantów z Polski pochodzących z Pomorza. Założył Związek Pomorski, ukazały się też jego pierwsze eseje polityczne, najbardziej znaczący to „Pomorska myśl polityczna”, w którym analizuje pozytywistyczną działalność Floriana Ceynowy i Aleksandra Majkowskiego. Dostrzega wartość tej mrówczej pracy u podstaw w sytuacji, kiedy nie można i nie warto iść na barykady, bo oznacza to właśnie tylko niepotrzebną śmierć.

– A co z doskonałym przeszkoleniem wywiadowczym? Czy Brytyjczycy nie chcieli go wykorzystać? Pojawiają się przecież sugestie, że Bądkowski powrócił do Polski w 1946 roku z określonymi zadaniami wywiadowczymi.

– Nie sądzę. Naturalnie, gdyby tak było, niczego bym się od ojca nigdy nie dowiedziała. Uważam jednak, że takie działanie w czasie pokoju nie odpowiadałoby jego prostolinijnemu charakterowi. Co innego w czasie wojny. Poza tym jestem przekonana, że nie uważał wtedy takiego działania za skuteczne. Czy Brytyjczycy chcieli go wykorzystać? Być może. Takie wątki można odnaleźć w jego powieści „Huśtawka”, napisanej w 1956 roku, a wydanej dopiero w 1984 roku. Jest tam taka rozmowa, kiedy jeden z bohaterów tłumaczy, jak urwał się brytyjskiemu wywiadowi. Pojawia się wątek zmiany nazwiska. Może właśnie dlatego tuż po wojnie ojciec wrócił do rodowego nazwiska Bądkowski, które w czasie zaborów zostało zniemczone i zmienione na Buntkowski. Takie nazwisko ojciec nosił w czasie wojny i takie figuruje w dokumentach  przechowywanych w londyńskich archiwach, także na dyplomie orderu Virtuti Militari.

Do Polski przyjechał z konkretnym planem długofalowego działania obywatelskiego, edukacyjnego. O tym też pisze w „Huśtawce”, kiedy mowa jest o sztafecie pokoleń, która, być może, jest jedyną nadzieją i o „iskrze światła, którą trzeba przenieść przez tę epokę”, wtedy najbardziej mroczną, bo stalinowską. Dziś, kiedy myślę o tej sztafecie pokoleń, mam przed oczami postać prezydenta Pawła Adamowicza. On w swoim działaniu w najbardziej widoczny i przekonujący sposób kierował się ideami wyznawanymi i głoszonymi przez mojego ojca. Po prostu wcielał je w życie.

– W powojennej Polsce Lech Bądkowski nie miał szans na uprawianie polityki zgodnej z wyznawanymi wartościami. Mówił o tym w wywiadzie radiowym, którego udzielił we wrześniu 1980 roku. Stwierdził, że choć ma temperament polityka, nie myślał o karierze politycznej w PRL, która, zdaniem wielu, wymagała kompromisów. Jego zdaniem,  w jego wypadku, nie byłby to kompromis a po prostu zdrada ideałów.

– Nie miał szans nie tylko na uprawianie polityki. Okazało się, że nie bardzo miał szansę na pracę dziennikarza. Stracił pracę w „Dzienniku Bałtyckim”, potem nawet w takim branżowym pisemku „Rybak Morski”, a później w ogóle możliwość jakiejkolwiek etatowej pracy. Pozostała literatura, ale też były okresy zakazu publikacji. Bardzo szybko znalazł się na celowniku Służby Bezpieczeństwa. Był inwigilowany, przeglądano jego korespondencję, zainstalowano podsłuch pokojowy w pracowni przy Targu Rybnym, gdzie mieszkał i spotykał się z wieloma osobami z różnych środowisk. Był też podsłuch telefoniczny w mieszkaniu przy Długiej, gdzie ojciec korzystał z telefonu w nadziei, że  nie zainstalowano w nim podsłuchu. Rodzice byli rozwiedzieni, ale ojciec bywał w naszym mieszkaniu w zasadzie codziennie.

– Twoja książka „(Nie)znane życie figuranta Lecha Bądkowskiego” już w tytule zapowiada w dużej mierze źródłowy charakter, a więc odwołanie się do dokumentów Służby Bezpieczeństwa PRL.

– Zapoznanie się z tymi dokumentami – ze względu na ich obfitość – pochłonęło wiele czasu. Mówię tu o ich obfitości, ale właściwa teczka poświęcona osobie Lecha Bądkowskiego nie została odnaleziona. Prawdopodobnie została zniszczona. Ocalały natomiast dokumenty (z pewnością zresztą nie wszystkie) dotyczące inwigilacji środowiska Związku Literatów Polskich, Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i NSZZ „Solidarność”. Wśród nich wiele dotyczy osoby ojca, który działał we wszystkich tych organizacjach.

Po raz pierwszy dostęp do nich uzyskałam w 2002 roku, a potem co jakiś czas pracownicy Instytutu Pamięci Narodowej informowali mnie o kolejnych  odkryciach. Kiedy już wiadomo było, jak wiele dokumentów dotyczy wielostronnej działalności ojca, pojawiła się propozycja ze strony Wojciecha Kiedrowskiego, by je opublikować. Uznałam jednak, że taka publikacja, bez żadnego przybliżenia ówczesnych realiów i konkretnie samej osoby Lecha Bądkowskiego, zainteresuje być może badaczy tego okresu, natomiast nie znajdzie raczej uznania czytelników.

Podczas pracy nad książką, kiedy zorientowałam się, że zamieszczenie w niej  wielu z tych esbeckich dokumentów zajmie znaczącą jej część, pojawiła się obawa, że znudzony czytelnik nie zechce się w nich zagłębiać. Obawy rozproszyły moje dzieci, pierwsi czytelnicy książki. Syn Maciej Barnim i córka Miłosława uznali te dowody ustawicznej inwigilacji ich dziadka za bardzo ciekawe.

Pierwsze esbeckie zapisy dotyczące ojca, które znalazłam, pochodzą z 1956 roku i dotyczą spotkania w sprawie Zrzeszenia Kaszubskiego  (w 1964 roku po połączeniu ze Zrzeszeniem Kociewskim przekształconego w Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie). Zrzeszenie zostało powołane na fali popaździernikowej odwilży właśnie w 1956 roku. Głównym inicjatorem jego powołania był ojciec. Spotkanie, które zainteresowało esbeków, miało miejsce w domu Jana Trepczyka w Wejherowie.

I odtąd można prześledzić, jak esbecja krok w krok postępowała za ojcem. Kolejni podpisywani inicjałami oficerowie operacyjni donoszą komendantowi SB o działaniach ojca w środowisku Związku Literatów Polskich. Szybko zaczynają go określać mianem przywódcy opozycji wśród gdańskich literatów. Pojawia się wtedy kryptonim „Inspiratorzy” dotyczący Lecha Bądkowskiego, Róży Ostrowskiej i Franciszka Fenikowskiego. Później kryptonim „Inspirator” dotyczy już tylko ojca. Inwigilacja nasila się po wystąpieniach studenckich w marcu 1968 roku. Wraz z Różą Ostrowską i Franciszkiem Fenikowskim ojciec podpisał protest przeciwko brutalnej pacyfikacji studenckich protestów.

Lech Bądkowski przekazuje dokumenty do Biblioteki Gdańskiej PAN z zastrzeżeniem, że można je otworzyć po pięćdziesięciu latach; w głębi widoczny Bolesław Fac; luty 1976
Lech Bądkowski przekazuje dokumenty do Biblioteki Gdańskiej PAN z zastrzeżeniem, że można je otworzyć po pięćdziesięciu latach; w głębi widoczny Bolesław Fac; luty 1976
Fot. Alfons Klejna / Archiwum rodzinne Sławiny Kosmulskiej

– Już wtedy w wypowiedziach Lecha Bądkowskiego pojawiły się stwierdzenia o podziałach występujących w społeczeństwie polskim i konieczności współpracy i zbliżenia robotników i inteligencji, co bardzo zaniepokoiło ówczesne władze PRL.

– Ojciec nie miał wtedy bliższych kontaktów w środowisku robotniczym. Jest jednak donos z 1971 roku, krótko po dramatycznych wydarzeniach Grudnia 1970, pochodzący z podsłuchu pokojowego z Targu Rybnego. Dotyczy rozmowy z kobietą, niewątpliwie związaną ze środowiskiem stoczniowym, która opowiada o zwolnieniach i represjach wobec stoczniowców.

– Z przytoczonych w książce donosów wynika, że właśnie wtedy inwigilacja była codzienna, wręcz całodzienna, bo pojawiają się donosy z różnych godzin tego samego dnia.

– Tak wynika z materiałów zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Ojciec został określony jako „niekwestionowany przywódca elementów antysocjalistycznych na Wybrzeżu”. Dotyczyło to wszystkich pól jego działalności. W 1972  objął kierownictwo klubu „Literacka”   i udało mu się w zasadzie uniezależnić jego działania od ugodowo nastawionego wobec władz gdańskiego zarządu ZLP. Kawiarnia „Literacka” przy ulicy Mariackiej stała się miejscem ciekawych dyskusji, a także spotkań środowisk niezależnych. Przychodziły tam tłumy. Pamiętam spotkanie z Maciejem Słomczyńskim, Zbigniewem Herbertem, świetne wystąpienie Róży Ostrowskiej, którą zresztą znałam od dość dawna. Spędziłam kiedyś piękne wakacje na Kaszubach z ojcem, Różą i jej córką. Róża była uroczą kobietą, myślę, że prawdziwą wielką miłością ojca. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych w „Literackiej” pojawiali się też znani przedstawiciele opozycji antykomunistycznej, był Jacek Kuroń. Słowem, „Literacka” i pracownia przy Targu Rybnym stały się, według nomenklatury SB, „sztabem opozycji antysocjalistycznej”.

W roku 1976, kiedy władze partyjne podjęły próbę zmian w konstytucji poprzez wprowadzenie do niej zapisu o kierowniczej roli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, ojciec wystąpił z protestem przeciw tym zmianom. Był to protest indywidualny, osobisty. Ojciec przekazał go partyjnym władzom. Ten osobisty, jednostkowy protest, wyraz szczególnej odwagi (przecież zawsze łatwiej protestować w grupie) wzbudził zainteresowanie ludzi organizującej się opozycji.

Pod koniec lat siedemdziesiątych ojciec podjął współpracę z młodą opozycją. Szczególnie cenił Aleksandra Halla, inicjatora i ideologa Ruchu Młodej Polski. W wydawanym przez RMP poza cenzurą piśmie „Bratniak” wydrukował esej stricte polityczny „Twarzą do przyszłości” oraz „Kaszubsko-pomorskie drogi”.  Esej „Twarzą do przyszłości” ukazał się także w wydawanym przez środowisko literackie (głownie warszawskie), także bezdebitowym,  „Zapisie”. Nasiliła się także esbecka inwigilacja czołowych działaczy Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Z irytacją odnotowano fragment z listu Wojciecha Kiedrowskiego do Edmunda Puzdrowskiego: „nie o garnki i hafty rzecz się ma”. Oczywiście, rzecz się miała o samorządną organizację, o przygotowanie ludzi do samorządności. Temu miało służyć Zrzeszenie i stworzony z inicjatywy ojca Klub „Pomorania”. A to już historia, w której mam swój udział.

– Wspomniałaś o kompleksie niespełnienia oczekiwań, w książce wyznajesz też, że trudno być córką wybitnego ojca. Jak sobie z tym radziłaś? Starałaś się „wybić na niepodległość”?

– Wybór kierunku studiów, a w konsekwencji zawodu, był właśnie tym moim „wybijaniem się na niepodległość”. Wybrałam zawód inżyniera. Podjęłam studia na Politechnice Gdańskiej, na wydziale budownictwa lądowego. Ojciec był bardzo rozczarowany, sądził, że wybiorę studia humanistyczne. Chyba uważał to za tak oczywiste, że nawet nie starał się mnie specjalnie do nich zachęcać, chociaż był czas, kiedy zabierał mnie na wykopaliska prowadzone przez doktora Andrzeja Zbierskiego. Bardzo mi się to podobało. Myślałam: – A może zostanę archeologiem?

Ostatecznie jednak wybrałam politechnikę. Imponowała mi wiedza techniczna, może za przykładem mamy, która była pracownikiem naukowym na politechnice. Wtedy w moim pojęciu studiowanie na politechnice było czymś nobilitującym. Szłam przez te studia jak burza i może to zwróciło uwagę ojca, który w porozumieniu z Józefem Borzyszkowskim zaproponował mi objęcie kierownictwa Klubu „Pomorania”.

Klub powołany został w 1962 roku przy współpracy czołowych działaczy Zrzeszenia Kaszubskiego. Pomyślany był jako młodzieżówka Zrzeszenia,  później przekształcił się w zasadzie w klub studencki. Chodziło przede wszystkim o przygotowanie młodych ludzi do działalności społecznej,  publicznej, odrębnej od ówczesnej partyjnej propozycji dla młodych.  

Włączyłam się w działalność Klubu w 1973 roku. Poznałam tam wiele ciekawych osób, między innymi Wojciecha Kiedrowskiego, który wtedy i po latach propagował idee ojca, jego publicystykę i literaturę. Oficyna Wydawnicza Czec, którą prowadził wraz z żoną, była właściwie  w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku jedyną, która publikowała wspomnienia o ojcu, jego wywiady radiowe, wznawiała wydania książek.

– Jak się odnalazłaś w Klubie „Pomorania”?

– Ogromnie mnie wciągnęła ta działalność: rajdy, dyskusje, spotkania w różnych miejscach w Gdańsku, głównie w bibliotekach, bo nie mieliśmy własnej siedziby no i oczywiście w checzy w Łączyńskiej Hucie, to była wyremontowana kaszubska chata. Okazało się jednak, że muszę się wziąć do solidnej roboty.

– Jako szefowa Klubu?

– Właśnie. Był taki moment, że nikt z klubowiczów nie chciał objąć funkcji prezesa, więc padło na mnie. Uznano, że to dobrze posłuży Klubowi, bo ojciec będzie mnie wspierał. I tak było, wspierał mnie, ale nigdy nie prowadził za rękę. To nie było w jego stylu. Zanurzyłam się w tę pracę całą sobą, poświęcałam jej każdą wolną chwilę, a właściwie to i nie całkiem wolną. „Pomorania” mnie pochłonęła, odkładałam na jej rzecz inne zajęcia. Uważałam, że powinniśmy przyciągnąć jak najliczniejszą grupę młodych, nie tylko z Kaszub. Rozwieszaliśmy plakaty na uczelniach, organizowaliśmy spotkania. Udawało nam się organizować doroczne wydarzenia; „Ludowe talenty”, rozdanie medali Stolema za zasługi dla kaszubszczyzny, wyjazdy do Chmielna, Wejherowa. Nie było to łatwe, bo przecież była to praca stricte społeczna. Jeśli o mnie chodzi, to okazało się, że bardzo to lubię. Lubię do dziś, ale właśnie wtedy odkryłam, że to mnie tak buduje, tak raduje, że gotowa jestem całkowicie poświęcić się tej działalności.

– Z pewnością masz to w genach, po ojcu.

– Pewnie tak. Przyznaję, że dziś, kiedy angażuję się w różne działania publiczne, odczuwam jego aprobatę. Kiedy mam jakieś trudniejsze zadania przed sobą, ważne wystąpienie publiczne, odwołuję się do jego wsparcia. I czuję je. W jego założeniu „Pomorania” miała być podchorążówką przygotowującą młodych ludzi do działalności publicznej. Uczyliśmy się tam prospołecznych zachowań, przygotowywaliśmy się do wystąpień publicznych. Cieszę się, że Klub „Pomorania” trwa do dzisiaj, że ta inicjatywa nie umarła, kiedy wykruszyli się już ci pierwsi zapaleńcy.

– W Sierpniu ’80 Lech Bądkowski nie miał żadnych wątpliwości, że oto rozpoczyna się coś bardzo ważnego. Można to przeczytać w „Przypisach dnia” prowadzonych przez niego na gorąco zapiskach z tamtego czasu. Był  inicjatorem i autorem rezolucji Oddziału Gdańskiego ZLP popierającej strajkujących, z którą udał się do stoczni 21 sierpnia 1980, co prawda w niezbyt licznym towarzystwie kolegów pisarzy.

– Była to naturalna konsekwencja wszystkich jego wcześniejszych działań. Przecież zawsze zdecydowanie reagował na ważne wydarzenia w kraju. Zabierał także głos w debacie historycznej dotyczącej sytuacji Polski w podzielonej Europie. Szerokim echem odbiło się jego wystąpienie w Pen Clubie w 1979 roku w czterdziestą rocznicę wybuchu II wojny. W tamtym czasie szokiem było publiczne zdecydowane stwierdzenie o odpowiedzialności ZSRR za jej wybuch wynikającej z paktu Ribbentrop-Mołotow. Pełną treść tego wystąpienia zamieściłam w książce.

Na długo przed Sierpniem ojciec mówił i pisał o konieczności wspólnych działań robotników i inteligencji.  Jego przybycie do stoczni z rezolucją poparcia było bardzo poważnym wsparciem dla strajkujących. Nie było jeszcze w stoczni ekspertów z Warszawy. Ojciec wszedł do prezydium  Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i został rzecznikiem strajkujących. Znał kilka języków obcych, łatwo porozumiewał się z  korespondentami zachodnich mediów, co nie było bez znaczenia w przekazie informacji na cały świat.

Czy to było ukoronowanie jego działalności, jak twierdzą niektórzy? Nie wiem. Z pewnością było bardzo ważne. Ale gdyby żył dłużej i doczekał wolnej Polski, być może zająłby znaczące stanowisko polityczne. Z temperamentu był przecież politykiem, był do tego przygotowany, tylko czasy, w których żył, nie pozwalały na uprawianie polityki w duchu wyznawanych przez niego zasad i wartości.

– Później w środowisku literackim pojawiła się opinia, że Bądkowski uratował honor polskich pisarzy.

– Pewnie dlatego zaproszony został we wrześniu 1980 roku na spotkanie Prezydium Zarządu Głównego ZLP, chociaż nie był członkiem władz krajowych. Z niesmakiem opisano przebieg tego spotkania nazwanego przez bezpiekę „hołdowaniem Bądkowskiego”. Odnotowano też, że po jego wystąpieniu zerwał się z krzesła z oklaskami Jerzy Zagórski, co podobno miało  zmusić innych do powstania. Na pocieszenie dodano, że wstali wszyscy, ale niektórzy nie klaskali.

Po strajku ojciec, mimo poważnej choroby, nie rezygnował z aktywności. Jego pragnieniem była niezależna prasa. Już 24 września 1980 zaczęła się ukazywać  pod jego redakcją niezależna rubryka „Samorządność” na łamach „ Dziennika Bałtyckiego”, a pod koniec roku 1981 pojawił się tygodnik „Samorządnośc”, o którego powstanie rozpoczął starania zaraz po podpisaniu porozumień sierpniowych. Niestety, przed wprowadzeniem stanu wojennego zdążyły ukazać się tylko trzy numery. Szkoda.

W stanie wojennym spotykał się z wieloma osobami, pisał odwołania do władz w sprawie internowanych dziennikarzy i pisarzy, przygotowywał noblowskie wystąpienie Lecha Wałęsy. Był aktywny do końca swego zbyt krótkiego życia. Zmarł w lutym 1984 roku.

Po wręczeniu medalu Stolema; 1978
Po wręczeniu medalu Stolema; 1978
Fot. Archiwum rodzinne Sławiny Kosmulskiej

– Powiedziałaś, że czułaś się w obowiązku napisać książkę o ojcu, by utrwalić w społecznej świadomości jego dokonania. Masz świadomość ich znaczenia. A jak z Twojej perspektywy wyglądało życie rodzinne z człowiekiem wybitnym.

– Rodzice nie stworzyli szczęśliwego związku. Rozwiedli się. Ojciec przez całe życie czegoś szukał, może idealnej miłości? Czy znalazł? Nie wiem, chyba nie. Pod koniec życia wrócił do mamy i docenił życie rodzinne. Wcześniej uważał, że istnienie rodziny utrudnia zaangażowanie w sprawy społeczne. Bardzo cieszył się z wnuka, mojego syna Macieja Barnima. Mną osobiście w dzieciństwie zajmował się doraźnie. Co prawda napisał i wydał książkę dla dzieci „Złoty sen”, czym chciał mi sprawić przyjemność. Owszem, podsuwał mi dobre lektury, mówił, że trzeba czytać dobre książki, by nie wypaczyć sobie gustu. Docenił mnie, kiedy już byłam dorosła. A ja doceniłam jego zaangażowanie, ludzi, z którymi się spotykał i pracował, możliwość poznania poetów i pisarzy, których książki czytałam.

 

Styczeń 2020