Maria Mrozińska: – Jesteś laureatem prestiżowej gdańskiej nagrody, twoje nazwisko znalazło się w wydawnictwie „Twarze gdańskiej kultury”, co identyfikuje Ciebie z tym miastem. Gdańsk sobie Ciebie przyswoił, a Ty, przesiedleniec, w jakimś sensie tułacz, przyswoiłeś sobie Gdańsk?
Aleksander Jurewicz: – Szczerze przyznaję, że do końca sobie tego miasta nie przyswoiłem, nie oswoiłem się z nim, wciąż pobyt tutaj, choć to już wiele lat, bo od 1971 roku, traktuję jako tymczasowy. Planowałem studiować w Łodzi, ale w moim liceum w Połczynie Zdroju (po przyjeździe z Białorusi rodzice osiedlili się we wsi Redło koło Połczyna), powiedziano nam, żebyśmy wybierali studia jak najbliżej miejsca zamieszkania. W Gdańsku powstał właśnie uniwersytet, który pierwotnie miał nosić nazwę Uniwersytet Bałtycki, ale skrót tej nazwy był na tyle fatalny, że ostatecznie zdecydowano się na UG. Po drugim roku studiów planowałem przenieść się do Łodzi, bo tam miałem dziadków. W ogóle atmosfera Łodzi, którą znałem od dzieciństwa, bardziej mi pasowała. Przez pierwsze dwa lata byłem w jakiejś takiej kontrze do Gdańska, może dlatego, że jestem chłopakiem ze wsi i nie bardzo mi odpowiadał ten miejski ruch, miejski hałas, zapędzenie, które odbierałem jako chaos.
– Łódź to przecież też miasto…
– Jakoś lepiej tam się czułem. Często jeździłem do dziadków i pewnie dlatego to miasto miało dla mnie jakiś swojski zapach, smak. Tak to było ze mną.
Ostatecznie chciałem studiować dziennikarstwo w Warszawie, ale najpierw trzeba było skończyć jakiekolwiek inne studia. I tak zostałem w Gdańsku, w końcu się tu wkorzeniłem. Mieszkanie, w którym rozmawiamy, jest moim czwartym mieszkaniem w Gdańsku. Lubię to miejsce, ten Dolny Wrzeszcz, mam tu widok na niebo, trochę przypominający widok z okna domu mamy. Dobrze się tu czuję ze swoją samotnością. To jest taki mój azyl. Mimo poczucia tymczasowości, wiąże się jednak z jakimś rodzajem zakorzenienia. Choć, prawdę mówiąc, dla mnie zakorzenienie to nie miejsce, a ludzie. W Gdańsku poznałem wielu wspaniałych, ale i mniej wspaniałych ludzi.
– Twoja twórczość zwrócona jest w inną stronę, ku Kresom, krajowi dzieciństwa, skąd pochodzisz.
– Powiedzmy sobie, że to było. Zajęło mi to dwadzieścia pięć lat… te książki, które można nazwać mitologią rodzinną, ale nagle po skończeniu ostatniej, poczułem, że to zabugowskie źródło we mnie wyschło.
– „Dzień przed końcem świata” – twierdziłeś, że to twoja ostatnia książka.
– Kiedyś chciałem jeździć tam, na Białoruś, ale tak gdzieś po 1995 roku było mi tam za smutno. Patrzyłem na ludzi, których los mogłem podzielić, gdybyśmy nie wyjechali. Kiedy stawałem na wiadukcie nad peronem w Lidzie, która jest miastem w rodzaju Koluszek, czyli stacją węzłową, kiedy patrzyłem na tory rozbiegające się w różne strony, myślałem o możliwych wariantach mojego życia… Mogłem zostać na Białorusi, co już samo w sobie byłoby koszmarem, co widziałem obserwując życie kolegów z podwórka mojego dzieciństwa. Mogłem też wraz z rodzicami, niekoniecznie dobrowolnie, pojechać w kierunku wschodnim. Szczęśliwie pojechaliśmy na zachód, do Polski.
– Jako pięcioletni chłopiec wołasz po białorusku na peronie w Lidzie: „Ja nie chaczu u Polszu” (fragment poematu „Lida”).
– Decyzja o opuszczeniu domu mojego dzieciństwa była długo przede mną ukrywana, w dodatku zorientowałem się, że moja ukochana babcia Malwina nie pojedzie z nami, więc ten krzyk wynikał z bolesnego rozstania. Po przyjeździe do Polski miałem z babcią kontakt listowny (znalazło to odbicie w „Lidzie”), a potem, kiedy dziadkowie przyjechali do Polski, do Łodzi, był on bardzo intensywny. Ten krzyk dziecka był protestem: dlaczego mnie zabierają do jakiejś nieznanej, obcej Polszy. Żyłem w małym ciepłym świecie, gdzie ostoją była właśnie babcia Malwina.
– Jak zapamiętałeś pierwsze lata w tej wtedy obcej dla Ciebie Polsce, koniec lat pięćdziesiątych, początek sześćdziesiątych?
– Byłem inny od moich rówieśników zakorzenionych już w tej miejscowości pod Połczynem Zdrojem. Słabo mówiłem po polsku. Jako ten pochodzący zza wschodniej granicy byłem nazywany„kacapem”. Mówiłem językiem polsko-białorusko-litewskim. Nawet na lekcjach rosyjskiego miałem problemy, bo często wplatałem białorusinizmy. Początki oswajania się były dość trudne. Dzieci potrafią być wobec siebie okrutne. Z czasem jakoś się to wygładziło.
– A czas dorastania, kiedy człowiek zaczyna oceniać realia życia społecznego? W roku 1970 miałeś osiemnaście lat…
– Ojciec miał takie dziwne radio z antenką wpuszczoną w litrową butelkę z wodą. Słuchał często audycji Radia Wolna Europa. Ja miałem pokój obok pracowni ojca (był krawcem) i oczywiście nadstawiałem ucha. To była moja społeczna edukacja. Docierały już do mnie echa studenckich protestów 1968 roku. Wstrząsające wrażenie wywarło na mnie przemówienie Jerzego Andrzejewskiego na pogrzebie Pawła Jasienicy, tak bardzo przez władze prześladowanego, także za poparcie tych protestów. O wydarzeniach na Wybrzeżu w grudniu 1970 wiedziałem sporo, właśnie z Wolnej Europy. Pamiętam taki incydent w szkole. W 1970 roku, tuż przed feriami zimowymi, zebrano nas w auli. Dyrektor przemawiał: „Pojedziecie pewnie w różne strony kraju, nie wszędzie jest bezpiecznie, musicie na siebie uważać”. Odezwałem się wtedy: „bo mogą postrzelić”. Zbiło to dyrektora z pantałyku, ale nie poniosłem żadnych konsekwencji, czemu dziwili się rodzice jednego z moich kolegów, którzy dopytywali się, czy jestem jeszcze w tej szkole. Taka była atmosfera tamtych lat.
Natomiast tutaj, w Gdańsku, kiedy już przyjechałem na studia w 1971 roku ten Grudzień był świeży. Poczułem coś w rodzaju kompleksu: jestem w mieście okaleczonym, sponiewieranym, ludzie tym żyją, a ja właściwie nie mam prawa wkomponować się między tych ludzi z taką historią. Przyjechałem ze wsi i co mam tu do zrobienia? Napisałem wtedy wiersz, dla mnie dosyć ważny, który spotkał się z ogromnymi kłopotami cenzuralnymi. Wiersz niby miłosny, ale zakorzeniony w tym mieście, po którego ulicach chodzę. I warszawska, i gdańska cenzura wyrzucała mi jeden wers: „Przyjechałem tu z jednym pytaniem, co robiłeś w grudniu?”. To pytanie kierowałem przede wszystkim do siebie, ale też do ulicznego tłumu. Był tam jeszcze fragment: „Masz płaszcz czerwony jak krew. Kocham cię”. To jest wiersz z mojego pierwszego tomiku „Po drugiej stronie”. Nie zmartwiłem się tymi cenzuralnymi kłopotami i pisałem dalej. I tak się wkomponowałem w to „młodopolskie” środowisko gdańskie.
– Właśnie. Jak oceniasz gdańskie literackie środowisko tamtych lat?
– Poza poetą Mietkiem Czychowskim i prozaikiem Zbigniewem Żakiewiczem ci „starzy” byli dla nas, młodych, barierą, przez którą nie mogliśmy się przebić. Nie chciano nas drukować w „Literach”, a młodość to jest i niecierpliwość, i nadgorliwość, i chęć zaistnienia. Była nas czwórka: Marek Bieńkowski, Andrzej (właściwie Stanisław, ale nazywaliśmy go Andrzejem) Esden-Tempski, Antek Pawlak i ja. Wszystko było podszyte polityką i znajdowało odbicie w naszych wierszach. Na przykład, sformułowanie „wyrzucony przez falę grudniową na brzeg” a nawet same słowa: „krew”,” grudzień” budziły czujność cenzury. Na dodatek Antek Pawlak miał już przeszłość związaną z procesem za rozlepianie ulotek w rocznicę Grudnia. Ta polityka się pchała, chociaż ja chciałem pisać przede wszystkim o miłości, marzyła mi się powieść o miłości.
– Spełniłeś to marzenie nieco później. Napisałeś „Prawdziwą balladę o miłości”.
– To książka, jedna z tych czterech poświęconych rodzinnej historii, o młodzieńczej miłości mojej mamy.
– Wróćmy jeszcze na literackie podwórko Gdańska lat siedemdziesiątych.
– Dość szczęśliwie grono młodych piszących zaczęło się rozszerzać, opiekunem Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich został Zbyszek Żakiewicz. Był on naszym dobrym duchem. Gdańsk stawał się coraz bardziej znaczącym miejscem na literackiej mapie Polski. Dostrzegli nas w Warszawie, powstał miesięcznik „Nowy Wyraz”, wyszedł podwójny numer gdański. Miałem w nim, ku mojemu zaskoczeniu, osobną wkładkę pod tytułem „Sen, który na pewno nie był miłością”. Otworzyło się także na nas, młodych, Wydawnictwo Morskie. Wciągnęliśmy do współpracy kolegów z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, dzięki czemu wydawane tomiki poetyckie zyskały ciekawą oprawę plastyczną. Z żalem myślę, że dzisiaj już tego nie ma. Trafić na tomik poetycki w księgarni to teraz nie lada sztuka.
– Końcówka lat siedemdziesiątych to gęstniejąca atmosfera społeczno-polityczna, z drugiej strony rosnąca aktywność środowisk opozycyjnych. I wreszcie Sierpień ‘80. Twój podpis widnieje pod oświadczeniem ZLP wspierającym strajkujących robotników.
– Podpisałem bez wahania, ale nie mogłem przyłączyć się do Bożeny Ptak i Esdena udających się do strajkującej stoczni z Lechem Bądkowskim, inicjatorem tego oświadczenia, ponieważ właśnie przygotowywałem się do ślubu. Później, niejako w ramach rekompensaty, zgłosiłem się do pomocy w kuchni. Obierałem potworne ilości ziemniaków. I tak zaznaczyłem swoje poparcie dla strajkujących.
– Jak zapamiętałeś ten szczególny czas po podpisaniu porozumień sierpniowych?
– To był piękny czas słusznie nazywany karnawałem „Solidarności”. Wreszcie zarysowała się szansa wyjścia z tej beznadziei, która nas ogarniała i pochłaniała. Pamiętam taką rozmowę w czasie Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, który odbywał się wtedy w siedzibie gdańskiego NOT-u. Siedzieliśmy przy stole: Stulek Hebanowski, Jerzy Andrzejewski i ja. Oczywiście przy wódeczce. Andrzejewski, który nie pił, ostrzegał Stulka przed szkodliwością alkoholu i wyjaśniał, że sam zrezygnował z niego, ponieważ chce dożyć upadku komuny. O czym on mówi? – myślałem wtedy. – Jaki upadek komuny? Wydawało mi się, że to niemożliwe, że ta komuna trwać będzie wieczność, przynajmniej z perspektywy naszego życia.
W tym przekonaniu utwierdzało mnie to, co obserwowałem choćby przy przekraczaniu granicy. Jeździłem na Białoruś, dokąd na ostatnie lata życia wróciła babcia. Te kontrole, rewizje osobiste, zachowanie służb granicznych. Widziałem, jak to jest zakorzenione w tym systemie. Wydawało się, że ten kolos jest nie do ruszenia. Sierpień rozbudził nadzieje, wprowadzenie stanu wojennego zdawało się je znowu grzebać. A jednak był to czas bardzo intensywny. Wydawaliśmy pismo bezdebitowe „Podpunkt”.
– Byłeś jego redaktorem.
– Tak. Nasze literackie środowisko znalazło oparcie u ojców dominikanów. Wiekopomna pamięć należy się wspaniałemu człowiekowi, zakonnikowi, ojcu Sławomirowi Słomie. Kontakty z nim to była osobna lekcja życia. Naprawdę nie spotkałem wcześniej człowieka takiego formatu. Aż żal, że tak go szybko zabrano z Gdańska. Zostaliśmy jakby niedouczeni, opuścił nas nauczyciel w trakcie lekcji, oczywiście nie samowolnie. Było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie, na wspomnienie którego jeszcze dzisiaj odczuwam wstyd, że musiałem pogodzić się z tym, że jestem kimś, komu ktoś inny funduje życie, niby jakiemuś bydlęciu. Tu masz pastwisko, trawa jest, ale pastwisko jest ogrodzone.
– Ale przecież wyrywałeś się z tego pastwiska.
– No, wyrywałem się. Chwalę sobie nawiązanie kontaktu ze starszymi kolegami w Warszawie, Łodzi, potem w Krakowie. Widzieliśmy, że jest nas trochę więcej chętnych do działania w niezależnej kulturze, niżby się na oko wydawało. Żyliśmy wtedy bardzo intensywnie. Te liczne spotkania autorskie, towarzyskie, te więzy przyjacielskie i nowe znajomości, gazetki podziemne, przygotowanie naszego pisma bezdebitowego. Bardzo dużo podróżowałem wtedy po Polsce.
Wstrząsem było dla mnie siedmiogodzinne przesłuchanie na Okopowej w 1984 roku w związku z aresztowaniem Marka Nowakowskiego. W latach 1982-1983 studiowałem w Warszawie na wydziale scenariuszowym „filmowki”. Znaliśmy się z Markiem z Gdańska, a w Warszawie mieszkałem na Krakowskim Przedmieściu, niedaleko domu Marka, więc regularnie się spotykaliśmy. Okazało się, że było to pilnie obserwowane. W czasie przesłuchania esbek odczytał mi z karteczki: kiedy byłem, o czym rozmawialiśmy, co, kto, gdzie miał zostawić, komu przekazać, itp. Oczywiście, wiedza z podsłuchu domowego i telefonicznego. Kiedy wychodziłem od Marka, musiałem przecież mijać tych esbeków w samochodzie, ale nie zwracałem należytej uwagi.
Przesłuchiwało mnie dwóch: esbek z Warszawy o ksywie Mexicano, znany w środowisku opozycji i pomniejszy esbek z Gdańska. Niewiele mówiłem, tak tylko krążyłem, ale wyszedłem stamtąd kompletnie zmaltretowany, upokorzony, z poczuciem naruszenia mojej ludzkiej godności. Po wyjściu miałem zadzwonić do Kazika Nowosielskiego i poinformować, jeżeli nie zostanę zatrzymany. Dość często do siebie dzwoniliśmy, pamiętałem ten numer choćby obudzony w środku nocy. Doszedłem do ulicy Ogarnej, widzę budkę telefoniczną, wchodzę i za nic nie mogę sobie przypomnieć numeru Kazika. Problem. Musiałem przecież też jak najszybciej uprzedzić Basię Madajczyk i Tadzia Skutnika, że esbecy bardzo się nimi interesowali. Jakoś z trudem odtworzyłem w pamięci ten numer telefonu.
Paradoksalnie to przesłuchanie i towarzyszące mu uczucie zniewolenia przyczyniło się do rozpoczęcia mojej dwudziestopięcioletniej literackiej podróży na Kresy. Wróciłem do pustego mieszkania (żona z córką akurat wyjechały) w tym cholernym wieżowcu przy ulicy Pilotów. Na stole stała maszyna do pisania z wkręconą kartką. Pisałem wtedy coś w rodzaju listu do internowanego przyjaciela (na myśli miałem Antka Pawlaka), zacząłem już trzecią stronę z tym tekstem. Wystukałem na maszynie zdanie: „Przecież nie możemy tak żyć w niecierpliwości od dzwonka do dzwonka do drzwi”. W moim mieszkaniu nie było dzwonka, zawsze się pukało, no i za moment usłyszałem pukanie. Otwieram i widzę: stoi taki lowelasik w skórzanej kurtce. Mówię: „Słucham”. A on mi daje wezwanko na przesłuchanie. Matko Boska, przecież dokładnie o tym właśnie przed chwilą napisałem! Siadłem do maszyny, zapaliłem papierosa, wykręciłem tę feralną, a może szczęśliwą kartkę. Kołatały mi się w głowie słowa tego esbeka. I nagle powiedziałem sobie: „K…, dość tego, dość tego ciągania na przesłuchania, tych upokorzeń”. Wkręciłem nową kartkę i wystukałem pierwsze znamienne dla mnie zdanie, które otworzyło całą rzekę tej rodzinnej mitologii: „Wciąż mam pięć lat i marynarski mundurek na sobie”. To był początek „Lidy”.
Tak więc z drugiej strony mogę podziękować generałowi, że mnie uwolnił od tych wierszy, jakby plakatowych, które wtedy pisaliśmy. Uwolnił mnie też od chęci pisania współczesnej powieści o miłości umieszczonej w ówczesnych realiach, w tej szarej rzeczywistości.
– Poniekąd szczęśliwa okoliczność dla naszej literatury. „Lida” spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem, została doceniona, utwór uhonorował własną nagrodą Czesław Miłosz.
– Poczułem się wtedy o wiele lepiej. Miałem swoją robotę, która mnie wciągnęła. Najpierw zanotowałem, co pamiętam z dzieciństwa. Okazało się, że niewiele, ale z tych okruchów powstał poemat, który udało się opublikować w „Gwieździe Morza”. Próba publikacji w „Tygodniku Powszechnym” zakończyła się odrzuceniem przez cenzurę. Prezentowałem poemat na wielu spotkaniach środowisk twórczych przy kościołach, w Klubach Inteligencji Katolickiej. To był ten nurt kultury niezależnej czasu stanu wojennego. Odbiór „Lidy” zachęcił mnie do dalszego pisania, do wyjścia poza sam poemat, ale jakoś nie mogłem znaleźć właściwego klucza. Pojechałem na Białoruś, bo myślałem, ze odnajdę go tam, na podwórku mojego dzieciństwa. Ze zadziwieniem odkryłem zapomniane obrazy z dzieciństwa, które jakoś się przechowały w zakamarkach mojego mózgu.
Wróciłem jednak bez klucza. Odnalazłem go ni stąd ni zowąd w zdaniu, które do mnie wróciło wraz z tymi niby zapomnianymi obrazami: „Jutro musimy stąd wyjechać”. I to było kluczowe zdanie dalszego ciągu „Lidy”. Byłem wtedy w Warszawie, a kiedy wracałem do Gdańska, chciałem niemal popychać pociąg, by jechał prędzej, bym mógł jak najszybciej dopaść swojego stołu i maszyny do pisania.
– Ślady w pamięci… ale też ślady jak najbardziej konkretne. Krótko przed wyjazdem w niezastygłym betonie na schodkach zostawiłeś ślad dziecięcej stopy. W wersji literackiej wydarzenie zyskuje rangę symbolicznego protestu przeciwko nieobecności, przeciwko przemijaniu.
– Przyznaję, noszę w sobie jakąś potrzebę zostawiania śladów. Prawda, nie bardzo umiem pogodzić się z nieuchronnością przemijania.
– Ten literacki czteroksiąg, który nazywasz mitologią rodzinną, jest najbardziej znaczącym śladem.
– Trochę niesprawiedliwie to podzieliłem. „Lida” jest o babci, „ Pan Bóg nie słyszy głuchych” jest o dziadku, „Prawdziwa ballada o miłości” o mamie, no i na końcu została ta najtrudniejsza rzecz, czyli śmierć ojca, o której po wielu latach od czasu, kiedy umarł, zacząłem pisać – „Dzień przed końcem świata”. To było bardzo trudne pisanie. Potrafiłem wstać o trzeciej w nocy i żeby nie stukać na maszynie, pisałem ręcznie. Myślałem, że mama w pokoju po drugiej stronie korytarza nie słyszy, nie dostrzega tego mojego trudu pisania. Pytałem ją kiedyś: „Mamo, co by ze mną było, gdybyśmy po przyjeździe do Polski osiedlili się w jakiejś wsi z dala od miast, gdzie nie byłoby ani dobrej szkoły, ani biblioteki”. A biblioteka to była świątynia mojego dzieciństwa. A na to mama: „Synku to byś się tak nie męczył”. Ona jakby przez ścianę czuła, że tu trwa jakiś amok. Kiedy skończyłem książkę i powiedziałem jej, że wyjeżdżam, z matczyną troską i nadzieją w oczach zapytała: „To więcej już nie będziesz pisał?”.
Lata mijały i matula się dowiadywała, że coś tam jednak piszę. Rozumiała jednak, że to pisanie to jakieś spełnianie przeznaczenia. Ja w to wierzę. Od dziecka nurtowało mnie pytanie: jak się zostaje pisarzem? Byłem owładnięty książkami. Nikt w mojej wsi nie mógł udzielić na to pytanie odpowiedzi. Skąd się pojawiło, nie wiem.
W wiejskiej świetlicy w Redle były spotkania z koszalińskimi i słupskimi pisarzami. Dzięki temu wiedziałem, że w pobliskim Świdwinie mieszka poeta Stanisław Mosakowski. Wiedziałem też, że jest tam dyrektorem Domu Kultury. To był 1967 rok, więc miałem piętnaście lat. Pojechałem do Świdwina, w księgarni naprzeciwko tego Domu Kultury kupiłem jego tomik poetycki „Jest taki świat”. Poszedłem po autograf. W zbieraniu autografów miałem wprawę. Kiedy odwiedzałem dziadków w Łodzi, chodziłem na zawody sportowe i zbierałem autografy mistrzów sportu. Chodziłem też do teatru i udawało mi się nagabywać aktorów. Miałem autograf Janusza Gajosa, Poli Raksy. Poszedłem więc po autograf do Stanisława Mosakowskiego, a on mnie spytał, czy piszę wiersze. Parszywie skłamałem. Mówię: „Tak”. „A mógłbym je zobaczyć?”. „Ależ oczywiście, kiedy się znowu się spotkamy”. To był ten moment inicjacyjny, który zaczął się od kłamstwa. Zresztą literatura to właśnie piękne kłamstwo. Nie miałem żadnego wiersza, do umówionego spotkania zostało mi osiem dni. Zacząłem kombinować. Przyniosłem kupę książek poetyckich. Wtedy panował styl Różewiczowski. Spodobały mi się wiersze słupskiego poety Anatoliusza Jurenia, próbowałem je jakoś naśladować. Coś tam napisałem, ale czułem się sponiewierany. Wkręciłem się na własne życzenie i nie mogę się wycofać. Kiedy przyjechałem do Świdwina, Mosakowski zachęcił mnie do dalszego pisania. I tak zaczęła się ta zabawa w literaturę, można powiedzieć od młodzieńczego wygłupu.
– Ale przecież kołatało Ci się w głowie to pytanie: jak zostać pisarzem?
– Książki fascynowały mnie niemal od narodzin. Jeszcze raczkowałem, kiedy starałem się dobrnąć do pokoju nauczycielki, która wynajmowała u nas pokój i miała książki, dla mnie coś niezwykle cudownego. Nie wiem, skąd się to u mnie brało. Przecież moja rodzina to ludzie ledwo piśmienni. Te książki… Jakoś chyba byłem skazany na nie i ciągnę ten wózek.
– W Gdańsku, mieście, które docenia twoje literackie dokonania, zaznaczasz wyraźnie swoją twórczą obecność, zostawiasz konkretne ślady. Jesteś laureatem wielu nagród prezydenta miasta (2002, 2006, 2012), także „Pro libro legendo”. Otrzymałeś również odznaczenie: Zasłużony Działacz Kultury.
– Powiedzmy tak: dopóki piłka w grze, a jeszcze jest w grze, nie będę oceniał swego miejsca tutaj. Nie wiem, jaki ostatecznie zostawię ślad. Pisząc kolejną książkę nie mam poczucia, że dokładam jakąś cegiełkę. To byłoby niedobre myślenie, tak się nadymać Ja wiem, że czas to wszystko porządkuje. Wiem, że któregoś dnia trzeba będzie stąd odejść.
– W twojej twórczości motyw przemijania pojawia się bardzo często i bardzo mocno zaakcentowany.
– To wynika z niepogodzenia ze światem. To przecież wbrew naturze, żywotności człowieka, że musimy się spakować i któregoś dnia, nie wiadomo w jakich okolicznościach, przyjdzie ta ostatnia godzina. Myślę o tym ze smutkiem, jak to będzie, co stanie się z tymi książkami, obrazami, płytami. Czasami budzę się, siadam na brzegu lóżka i patrzę na te półki i myślę, co się z wami stanie. Jest tyle cennych książek z paradą autografów, wśród których kilku noblistów.
Jedna jest rzecz pewna, związana z Gdańskiem, że w jakiś sposób ślad po mnie zostanie w archiwum Gdańskiej Biblioteki Polskiej Akademii Nauk. Było dla mnie szokiem, kiedy dziesięć lat temu, gdzieś o tej porze, przedzaduszkowej, odebrałem telefon z tzw. propozycją nie do odrzucenia, żebym przekazał do zbiorów biblioteki wszystkie papiery, dokumenty, legitymacje, słowem, wszystko, co jest związane ze mną i moją twórczością. Zachwiała się pode mną podłoga. To już czas się zbierać? Na szczęście rozmawiała ze mną osoba, która wyczuła, że coś zaczęło szwankować na linii telefonicznej. Powiedziała: „Proszę się namyślić, zastanowić”. Podała swój prywatny numer. Dzięki niej zacząłem się przyzwyczajać do tej myśli. Trzeba to oddać. Zaczęło mnie to tym bardziej nurtować, że córka wyjechała na stałe za granicę. Więc te moje wszystkie zbiory na śmietnik?
I znowu ta zaduszkowa pora. To zawsze taki szczególny dla mnie czas. Na przemian z żoną jeździliśmy na rodzinne groby. Wtedy zostałem sam. W pewnym momencie wziąłem drabinkę, otworzyłem pawlacz i powoli zacząłem pakować. Trochę to robiłem zbyt gwałtownie, pochopnie, bo dziś chętnie zajrzałbym do paru notesów. Spakowałem, zadzwoniłem do pani Lidii z biblioteki i powiedziałem: „Jestem gotowy”. Dodałem jeszcze ponury żart: „Proszę przysłać ten karawan, spakowałem swoje życie”. Za parę lat pojawiła się jeszcze sprawa dzienników, które prowadziłem od młodości. Odstąpiłem je bibliotece z zastrzeżeniem praw autorskich dla córki, gdyby kiedykolwiek miały zostać opublikowane.
– Nie korciło Cię, żeby je wydać już teraz?
– Nie. Te dzienniki to straszna psychiczna dżungla. Kiedy już było przesądzone, że te zapiski prowadzone od 1975 roku przekażę Bibliotece PAN, wziąłem tygodniowy urlop z pracy, by je dokładnie przejrzeć. Nie zmieniłem ani słowa. Ciągnąłem tę lekturę, zatrzymałem się na roku 1984, jak już mówiłem, roku dla mnie obfitym w wydarzenia. Dalej nie byłem w stanie ciągnąć. Byłem zmęczony tym facetem, autorem dzienników. Spakowałem, oddałem. Teraz kolejne zeszyty dziennika, który nadal prowadzę, dostarczam sukcesywnie, bez czytania. Tak wiele tam pożegnań. Dziś chcę pamiętać tyle, ile wystarczy do życia. Spaliłem wcześniejsze zapiski, te z czasów licealnych. Pisałem tam za dużo, zbyt szczerze, zbyt otwarcie.
– W jednym z wywiadów powiedziałeś, że w każdej księgarni powinna być specjalna półka z literaturą przygnębiającą, a na niej z pewnością znalazłoby się miejsce dla twojej twórczości. W dziennikach też, jak mówisz, jest wiele o pożegnaniach. Nie ma tam opisów mniej przygnębiających wydarzeń?
– Są, ale prawdę mówiąc ja jestem od smutnej twórczości. Twórcy rosyjskiego dekadentyzmu to klub optymistów w porównaniu z moim nastrojem. Naturę mam dla samego siebie przykrą. Żyję z nadmiernie świadomą perspektywą odejścia, zawsze i wszędzie z poczuciem tymczasowości. To jest ta moja melancholia, z którą borykam się od dziecka.
– Włączałeś się jednak w wiele pozytywnych działań, które chyba przynosiły satysfakcję, mówiłeś też o nadziei, którą przyniosły wydarzenia lat 1980-1981, o pełnym aktywności czasie oporu środowisk twórczych, ale w obliczu twojej zdeklarowanej melancholii aż boję się zapytać, jak widzisz dzisiejszą rzeczywistość społeczną?
– Rzadko oglądam telewizję, raczej nie lubię tego medium, ale jeżeli już włączę telewizor, to oglądam wyłącznie programy informacyjne. Po trzech dniach jestem zdruzgotany. Jeżeli człowiek przeżył osiemdziesiąty rok, osiemdziesiąty pierwszy, potem stan wojenny, kiedy byliśmy tak w kupie, a teraz widzę jak długoletnie przyjaźnie padają… To dla mnie jest potwornym wybrykiem czy losu czy historii, że do takiego rozszczepienia doszło. To najbardziej mnie boli. Przeżyliśmy przecież podział : „oni” i „my”, ale wtedy to „my” było wyraźnie zdefiniowane. Teraz jesteśmy „jacyś my” i „jacyś oni”. Język, który słyszę… Nie wiem, do czego dojdzie, bo widzę, że ten podział coraz bardziej się rozszerza. Nie potrafię tego ocenić. To jest dla mnie niezrozumiałe.
– A jaka mogłaby być rola poety, prozaika teraz?
– Pięknie pisać. Może ktoś sięgnie po to, może to przyniesie komuś jakiś rodzaj ulgi. Żadna tam poezja czy też proza agitacyjna, związana z którąkolwiek grupą społeczno-polityczną, nie ma sensu. To już było. Miałoby to mało wspólnego ze wskrzeszaniem ducha literatury, a o to przecież chodzi, kiedy pisarz siada do pisania. Trzeba zostawić sobie maksimum wewnętrznej wolności. Człowiek, który pisze, ma tylko bronić języka, szanować język, szanować słowo.
Październik 2018