Maria Mrozińska: – W społecznej pamięci zapisał się Pan jako młody człowiek, który 14 sierpnia 1980 roku rozpoczął w Stoczni Gdańskiej strajk, który ostatecznie zaowocował zasadniczymi zmianami politycznymi w Polsce i Europie. Wymagało to odwagi i determinacji, na którą wtedy niezbyt wielu było stać. Skąd się to Panu wzięło? Co przede wszystkim ukształtowało pański sposób myślenia, działania?
Jerzy Borowczak: – Muszę się cofnąć do najwcześniejszych doświadczeń. Pochodzę z rodziny chłopskiej. Rodzice objęli poniemieckie gospodarstwo w okolicach Białogardu. Z domu rodzinnego wyniosłem świadomość wartości solidnej pracy, niekoniecznie docenianej w PRL. Według ówczesnej propagandy moi rodzice byli kułakami, czyli majętnymi chłopami utrudniającymi socjalistyczne przemiany na wsi. Już w szkole podstawowej doznałem poczucia wyraźnej niesprawiedliwości, ponieważ dzieci z okolicznych pegeerowskich
(z Państwowych Gospodarstw Rolnych) rodzin bezpłatnie otrzymywały w szkole mleko i bułki a później nawet zupę a my, gospodarskie dzieci, nie. Nie mogliśmy tego otrzymywać nawet odpłatnie. Wyraźnie traktowano nas gorzej. Nawet jak coś w szkole zepsuto, przeważnie padało na nas: to pewnie te kułaki, na pewno coś w domu było potrzebne i zabrali.
W szkole dorobiłem się ksywki „adwokat”. Nie wiem skąd mi się to brało, ale miałem w sobie jakiś gen protestu wobec wyraźnej niesprawiedliwości. Kiedy Maniek zapomniał zeszytu z pracą domową i dostał dwóję, a Danusia za to samo usłyszała tylko: – To jutro mi pokażesz, głośno protestowałem. To dlatego, że Danusia jest córką magazyniera z PGR-u? – domagałem się wyjaśnień.
Występowałem też w obronie kolegów wyznania prawosławnego. Były to dzieci przesiedlonych w ramach akcji „Wisła” (akcja przeprowadzona w latach 1947- 1950 polegająca na wysiedleniu z terenów Polski południowo-wschodniej całych wsi i osad oraz rozproszeniu ludności cywilnej, podejrzewanej o wspieranie Ukraińskiej Powstańczej Armii). Byłem silny, wzmocniła mnie praca w gospodarstwie a także trening w dźwiganiu ciężarów. Brałem udział w zawodach, nawet z sukcesami. Przydawało się to, kiedy w tej obronie trzeba było użyć argumentu siły.
Później pojawiły się poważniejsze sprawy dotyczące stacjonujących sowieckich żołnierzy. Stacjonowało ich w naszej okolicy kilkadziesiąt tysięcy: Borne Sulinowo, Białogard, Bagicz. Pierwszą lekcję o działaniach Sowietów otrzymałem od „dziadka” (tak go nazywaliśmy) Buszkiewicza, który uczył mnie jeździć konno. Był to człowiek, który służył jeszcze pod Piłsudskim. Z czasem rosła niechęć, dochodziło nawet do bijatyk, często prowokowanych przez czerwonoarmistów. Krążyły ponure wieści o dokonywanych przez nich gwałtach. Podobno w lesie, w okolicach Borska, zgwałcone zostały dwie dziewczyny, po czym miały zostać zamordowane, a ich ciała oblane benzyną i spalone. Nie wiem, czy tak się na pewno stało, ale takie opowieści podsycały rosnącą nienawiść. W takim stanie ducha jako osiemnastolatek zgodziłem się wziąć udział w gronie nieco starszych kolegów w napaści na sowieckie kasyno oficerskie w Białogardzie. Zniszczyliśmy tam kable elektryczne, poprzewracaliśmy, co się dało i, oczywiście, ostatecznie znaleźliśmy się na komisariacie milicji. Po spisaniu zostaliśmy jednak wypuszczeni. Sprawę wyciszono prawdopodobnie dlatego, że lepiej było nie upubliczniać przyczyn nienawiści między „bratnimi” narodami.
– Nie było to raczej logicznie przemyślane działanie.
– To był sztubacki wygłup wynikający ze specyfiki czasu i miejsca. Kiedy miałem jedenaście lat, widziałem czołgi jadące w 1968 roku na zbuntowaną Czechosłowację. Pamiętam wszechobecny strach mieszkańców obawiających się kolejnej wojny. Czołgi jechały przez pola, tratując uprawy. Słyszałem, jak ludzie mówili: wojna dróg nie wybiera. Ojciec słuchał Radia Wolna Europa. Zacząłem mu towarzyszyć, siedziałem cichutko, by mnie nie odgonił od radia. Nie rozumiałem, oczywiście, istoty ówczesnej polityki, ale przemawiały do mnie przebijające się przez szum zagłuszania słowa spikera mówiące o dramacie Czechosłowacji.
Byłem trzynastolatkiem, kiedy miały miejsce dramatyczne wydarzenia w Gdańsku. Ojciec był wtedy sołtysem. Przyjeżdżał do niego komendant milicji, przepytywał o nastroje, domagał się informowania o jakimkolwiek nieposłuszeństwie. Opowiadał o bandytach w Gdańsku, o folksdojczach, którzy wywołali zamieszki, by przywrócić miasto Niemcom. Słuchałem przerażony, a wieczorem rzuciłem się do telewizora i zdziwiłem się zobaczywszy tłum w okolicach dworca. – Tato, to tylu jest przestępców w tym Gdańsku? – zapytałem. Ojciec opowiedział mi o podwyżkach i stoczniowcach, którzy przeciw nim zaprotestowali. Z jednym z kolegów postanowiliśmy pojechać do Gdańska i naocznie sprawdzić, co się tam dzieje. Rodzice zauważyli nasze zabiegi, pakowanie plecaków i na szczęście zatrzymali nas w domu. Potem dotarły niepełne, ale przerażające wieści o zabitych robotnikach, protestujących mieszkańcach w Gdańsku, Gdyni.
Kiedy wybuchły protesty w Radomiu, Ursusie nie wierzyłem już w propagandowe opowieści o warchołach, chuliganach. Zorientowałem się, że tych „warchołów” popierają robotnicy z fabryki płyt pilśniowych w Białogardzie, którzy ogłosili strajk. Znałem wielu z nich, jeździłem tam jako kierowca firmy transportowej, w której zostałem zatrudniony. Widziałem kordon milicji i wojska, który otoczył zakład. Trwało to tylko dwa dni. Zdusili ten strajk, a u nas w Białogardzie jakoś podskórnie zawsze wracała kwestia: jakby co, to nasza władza ma zawsze w odwodzie sowieckie wojsko.
– Ta widoczna, wręcz narzucająca się, wszechobecność wojsk sowieckich mogła rodzić poczucie bezsilności.
– W moim wypadku było inaczej. Właśnie w obliczu tych obcych wojsk tym bardziej marzyła mi się wolna Polska. Zaczytywałem się w Sienkiewiczu, Rodziewiczównie. Dla mnie to naprawdę były lektury „ku pokrzepieniu serc”. Z drugiej strony, kiedy ostatnie oddziały sowieckie opuściły Polskę, niektórzy byli rozczarowani. Byli przecież ludzie, którzy pracowali w firmach zaopatrujących stacjonujące wojska. Nieźle się też z tymi „ruskimi” handlowało. Za skrzynkę podłego wina „patykiem pisanego”, jak się wtedy mówiło, można było dostać niezły rower „Ukraina” albo jakiś sprzęt grający. Dla mojej buntowniczej natury czas dojrzalszego oporu miał dopiero nadejść. Przedtem było jeszcze doświadczenie służby wojskowej.
– Wówczas na ogół kojarzonej z łamaniem charakterów.
– Moja służba nie była typowa, choć oficer polityczny, obecny wtedy w każdej jednostce, też dał mi się we znaki. Prawdę mówiąc nie czekałem na powołanie do wojska, zgłosiłem się sam, rozczarowany stosunkami w białogardzkim Zakładzie Usług Transportowych, gdzie od roku pracowałem. Zostałem skierowany do jednostki specjalnej, konkretnie do VI Pomorskiej Powietrzno- Desantowej stacjonującej w Krakowie. Zostałem skierowany na przeszkolenie z przeznaczeniem do służby w misji stabilizacyjnej ONZ w Syrii i Egipcie. Kiedy chorąży zaproponował mi przeszkolenie kwalifikujące do tej misji, zgodziłem się bez wahania.
– Jakie były kryteria kwalifikujące do tej służby?
– Przede wszystkim sprawność fizyczna. W tym byłem dobry, w jednostce chyba tylko dwóch mogło się ze mną zmierzyć „na rękę”. Zaczęło się specjalistyczne szkolenie w różnych jednostkach: z rozbrajania min, obsługi koparek potrzebnych na pustyni, celnego rzucania nożem, strzelania w rozszerzonym programie, opatrywania ran, udzielania pierwszej pomocy. Byliśmy też poddawani badaniom psychologicznym. Szło mi dobrze, ale potknąłem się na braku przynależności do ZSMP (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, przybudówka PZPR). Wygarnąłem chorążemu, co o tym myślę i choć się nie zapisałem, ostatecznie znalazłem się w grupie tysiąca ośmiuset wybranych spośród osiemnastu tysięcy. 20 grudnia 1978 roku wylądowaliśmy w Kairze.
– Był Pan zorientowany w sytuacji w tym regionie świata?
– Czytałem o wojnie Jom Kipur (działania wojenne w październiku 1973 rozpoczęły się w dniu żydowskiego święta o tej nazwie) między koalicją egipsko-syryjską i Izraelem. Wiedziałem o działaniach wojennych na półwyspie Synaj i Wzgórzach Golan a także o decyzji Rady Bezpieczeństwa ONZ dotyczącej wydzielenia strefy buforowej i wprowadzenia do niej „błękitnych hełmów” (sił specjalnych ONZ rozdzielających strony konfliktu). Od dawna interesowałem się działaniami ONZ. Już w szkole podstawowej wygrałem konkurs wiedzy o ONZ. W czasie przygotowań do misji mieliśmy wykłady dotyczące sytuacji w tym rejonie świata, tyle że mocno obciążone obowiązującą wówczas ideologią, zgodnie z którą nasz kraj zdecydowanie popierał stronę arabską.
W tej misji brały udział wojska różnych państw: Finlandii, Austrii, Ghany, Szwecji, Indonezji, Kanady. Współpracowaliśmy najbliżej właśnie z Kanadyjczykami, ponieważ podobnie jak oni byliśmy odpowiedzialni za logistykę, działania inżynieryjno-transportowe oraz zaopatrzenie medyczne i przewozy chorych i rannych. Stacjonowaliśmy w Ismailii. Dowódcą naszej jednostki był pułkownik Edward Wejger. Krążyły o nim opowieści, że w czasie zajść grudniowych w Gdańsku w 1970 roku odmówił użycia broni ostrej przeciwko tłumowi zgromadzonemu pod płonącym budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Był wtedy w popularnych „niebieskich beretach”, skąd go po 1970 usunięto. W czasie misji miał przydzielonego kierowcę, który codziennie składał raport o jego poczynaniach majorowi Ożogowi, dowódcy do spraw politycznych. Potem dowiedziałem się od pułkownika, że w mojej kompanii było dziesięciu takich od raportowania politycznemu o naszych zachowaniach, rozmowach. Major Ożóg zamierzał odesłać mnie na mój koszt do Polski za wyprawę nad Morze Czerwone. To kosztowało 24 tysiące, dla mnie niewyobrażalne pieniądze. Upomnieli się o mnie przede wszystkim lekarze, byłem cenionym kierowcą sanitarki, woziłem materiały medyczne, oczywiście poszkodowanych w wypadkach, chorych pracowników ONZ, jeździłem na rozminowania. Zdarzały się wypadki na polu minowym. Wciąż pamiętam przerażone i błagające o pomoc oczy indonezyjskiego żołnierza, który po wybuchu miny miał chyba uszkodzony mózg, ponieważ leżał nieruchomo i porozumiewał się tylko oczami. Były też niebezpieczne wydarzenia związane z działaniem arabskich grup dywersyjnych. Nam zalecano w takich wypadkach pełną mobilizację, informując przy tym kłamliwie o rzekomej ucieczce więźniów. Wiedzieliśmy swoje, kiedy w pobliżu, niemal na granicy strefy buforowej, pojawiały się barykady z utwardzonego piasku.
Służbę w misji stabilizacyjnej zakończyłem w połowie 1979 roku roku odznaczony Medalem Pokoju przez ówczesnego sekretarza generalnego ONZ, Kurta Waldheima.
Stanąłem przed zasadniczym wyborem: co dalej robić. Miałem pewne pomysły, ale w końcu pomyślałem o Stoczni Gdańskiej.
– Dlaczego? Miał Pan wiedzę o warunkach pracy, zarobkach? Może jakichś znajomych tam zatrudnionych?
– Nie. Moja wiedza ograniczała się do wspomnienia stoczniowego protestu. Ta sprawa jakoś wciąż do mnie wracała, nawet na misji w Egipcie. Z Wolnej Europy wiedziałem, że dla upamiętnienia zabitych stoczniowców składa się kwiaty, że esbecja je zabiera, że organizatorzy są prześladowani. Wiedziałem, że stocznia ma za patrona Lenina i zastanawiałem się, jak zatrudnieni tam robotnicy w ogóle mogą się buntować. Sądziłem, że przy zatrudnieniu stosowana jest selekcja wedle politycznych kryteriów i pewnie ktoś taki z opinią niepokornego, nienależący ani do partii, ani do ZSMP nie będzie miał szans na zatrudnienie. Wiedziałem, że jest to wielki znaczący zakład, budujący statki. Był w tym jakiś romantyzm. Postanowiłem spróbować.
Moje obawy o szczególnym doborze pracowników okazały się zupełnie nieuzasadnione. Stocznia cierpiała wtedy na braki kadrowe i zatrudniała pracowników wręcz z łapanki. Byli tacy „łapacze”, kręcący się przed biurem przyjęć, którym podobno płacono premię za każdego zwerbowanego pracownika. Zainteresował się mną ktoś taki, wręczył mapkę terenu stoczni i skierował do majstra Świetlickiego z Wydziału K-1, który miał mi wszystko pokazać. Tak się zaczęło. Od razu dostałem pieczątkę o zatrudnieniu i skierowanie na kwaterę w Sopocie. Tak zadomowiłem się w Trójmieście, a właściwie to zostałem gdańszczaninem, bo odtąd wszystko co najważniejsze miało związek ze Stocznią Gdańską, z jej rolą w życiu miasta, a w końcu okazało się, że w historii,
– … w której odegrał Pan znaczącą rolę. W sierpniu 1980 roku rozpoczął Pan strajk i robotnicy poszli za Panem, niedawno zatrudnionym, młodym pracownikiem. Jak to się stało?
– Ja byłem od konkretnego działania, dobrym organizatorem przygotowań (plakaty, ulotki) i autorem scenariusza działań był opozycjonista, członek Komitetu Obrony Robotników, Bogdan Borusewicz, którego poznałem wkrótce po zatrudnieniu w stoczni. Przez kolegów na wydziale z początku byłem podejrzliwie traktowany, bo zacząłem się rozpytywać o rok 1970, o próby upamiętnienia zabitych, o to, gdzie się składa kwiaty. – Co ty jesteś jakiś szpieg? Co cię to obchodzi? – słyszałem. Niebawem w drodze do pracy, w SKM-ce trafiłem na egzemplarz „Robotnika Wybrzeża” (wydawane poza cenzurą pismo Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża). Bardzo mi się spodobały teksty otwarcie poruszające tematy tabu w oficjalnej prasie: warunki pracy, zaniedbania w lecznictwie, represje wobec protestujących bądź po prostu inaczej myślących. Artykuły były podpisane nazwiskami, podane były adresy członków redakcji i Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża: Bogdana Borusewicza, Joanny Dudy-Gwiazdy, Andrzeja Gwiazdy, Aliny Pieńkowskiej, Anny Walentynowicz, Krzysztofa Wyszkowskiego, Lecha Wałęsy…
Zaimponowało mi to. Tak otwarcie? Przeciw władzy? Był tam sopocki adres Bogdana Borusewicza. Postanowiłem tam pójść. Towarzyszył mi kolega z W-4. Na początku niewypał. Pani, która nam otworzyła (jak się później okazało, siostra Bogdana), powiedziała, że adres jest nieaktualny, Borusewicz tu nie mieszka. Nie odpuściłem. Niedługo potem znowu się tam wybrałem Tym razem otworzył mi sam Bogdan. Rozmowa była krótka, wypytał, co robię, gdzie pracuję, gdzie mieszkam i przyrzekł, że się skontaktuje. I tak się stało. Któregoś listopadowego wieczoru przyszedł z Aliną Pieńkowską i wywołał mnie na zewnątrz z mojej kwatery. Rozmawialiśmy chwilę, dostałem ulotki do rozpowszechniania w stoczni oraz klepsydry do rozlepienia w mieście. Dotyczyły obchodów dziewiątej rocznicy Grudnia 1970. To była moja pierwsza opozycyjna konspiracyjna robota. Potem już poszło.
– Włączył się Pan bez żadnych wahań? Przecież czytał Pan w „Robotniku” o represjach wobec podejmujących podobne działania.
– Jak mówiłem, właściwie odkąd pamiętam, drażniła mnie niesprawiedliwość, próbowałem być tym adwokatem gorzej traktowanych. Kiedy zdecydowałem się działać z opozycją, rozumiałem już, że ta niesprawiedliwość ma przede wszystkim charakter systemowy, że ten system trzeba zwalczać, zabiegać o powiększenie przestrzeni wolności jak choćby wtedy w grudniu 1979 o prawo zgromadzenia dla uczczenia ofiar wydarzeń sprzed dziewięciu lat. Włączyłem się w rozpowszechnianie informacji o planowanym zgromadzeniu. Przyszło kilka tysięcy ludzi, mimo że w przeddzień 16 grudnia ogłoszono przez stoczniowy radiowęzeł wolny od pracy tzw. dzień techniczny. Wtedy z ust Lecha Wałęsy padły te słynne słowa o zbudowaniu pomnika poległych stoczniowców choćby z pojedynczych przyniesionych kamieni. Byłem podbudowany i zdecydowanie włączyłem się w systematyczne działania polegające na rozpowszechnianiu nielegalnej „bibuły” prowadzone od Gdańska po Szczecin. Było nas kilku. Jeździliśmy z plecakami pełnymi tej „bibuły” i rozdawaliśmy ją pod kościołami w Wejherowie, Sławnie, Stargardzie, samym Szczecinie. Bogdan Borusewicz, z początku nieufny, sprawdzający, zaufał mi i często włączał w kolejne działania, które dla mnie stały się rutyną: załadowany plecak i w trasę. Poza tym starałem się uzupełnić swoją wiedzę z historii, myśli politycznej. Brałem udział w spotkaniach z niezależnymi naukowcami, z ludźmi opozycji, które odbywały się w mieszkaniach prywatnych, latem w Teatrze Letnim we Wrzeszczu oraz hotelach robotniczych, a także w akademikach. Z tymi hotelami i akademikami bywało różnie, bo niektóre z pań w portierniach tych hoteli miały czujne oko i donosiły gdzie trzeba. Esbecja wpadała, spisywała wszystkich.
– Czujne oko mieli też z pewnością funkcjonariusze i agenci Służby Bezpieczeństwa. Pańska aktywność musiała im wpaść w to oko.
– No, owszem. W wolnej Polsce miałem możliwość przejrzenia esbeckich dokumentów dotyczących inwigilacji mojej osoby. Na początku sierpnia 1980 roku, jeszcze przed strajkiem założyli specjalną teczkę opatrzoną kryptonimem „Wojak”, chyba z racji szczególnego charakteru mojej służby wojskowej w warunkach wojennych.
– Kryptonim wydaje się bardzo adekwatny dla pańskiego sposobu działania i dowodzi wiedzy pochodzącej ze skrupulatnej inwigilacji.
– Być może. Tak czy siak, uznali mnie za dostatecznie ważnego, by założyć specjalną teczkę. W 1980 roku udało się zorganizować grupę plakatową ulotową: ulotki rozpowszechniane w dzień, rozlepianie plakatów nocą. Udawało nam się bez wpadki umieścić ich w mieście naprawdę dużo. Plakaty przeważnie przygotowywali nam studenci PWSSP ( Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, dziś Akademii Sztuk Pięknych). W grupie był Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński, Roman Naliwajczyk, Stanisław Karczewski, Józef Drogoń i jeszcze kilku. Nie wszystkie nazwiska pamiętam, szczególnie dotyczy to tych, którzy później wyjechali za granicę i nie zawsze podtrzymywali kontakt.
Ulotki drukowaliśmy przeważnie u Józka Przybylskiego, potem u Bogdana Felskiego. Borusewicz dał nam spirytusowy powielacz. Zamiast drogiego i nie zawsze dostępnego spirytusu używaliśmy denaturatu. Kiedyś przyniosłem na kwaterę większą ilość wydrukowanej bibuły z zamiarem rozprowadzenia jej następnego dnia w stoczni. Zapach przyciągnął przerażonego gospodarza (mieszkałem wtedy na Morenie), który podejrzewał, że upijam się denaturatem. Ponieważ widział, że jestem jak najbardziej trzeźwy, bałem się, że odkryje prawdziwą przyczynę zapachu. Jakoś udało mi się uspokoić go bajeczką, że coś sobie tym denaturatem czyściłem.
Lecha Wałęsę poznałem przed końcem 1979 roku. Bogdan dostarczył bardzo duży pakiet ulotek z poleceniem, by część przekazać Lechowi, który miał własny system ich rozpowszechniania. Współpracował z Niezgodą, Żabczyńskim, Grabczyńskim. Wtedy pojechałem pierwszy raz na Stogi, gdzie Lech mieszkał. Potem bywałem u niego dość często. Wychodziliśmy na rozmowy na podwórze. U Lecha poznałem Leona Stobieckiego, świetnego konstruktora prostych drukarek, wyrzutni ulotek, proc służących do tego samego celu.
– Wraz z Bogdanem Felskim i Ludwikiem Prądzyńskim byliście już doświadczeni w opozycyjnej robocie, kiedy zostaliście wytypowani na inicjatorów strajku w stoczni. Jak do tego doszło?
– Znana i wielokrotnie opowiadana była historia licznego spotkania opozycjonistów w mieszkaniu Ewy i Piotra Dyków. Dziś na budynku przy Sienkiewicza we Wrzeszczu, gdzie to spotkanie miało miejsce, umieszczona jest tablica upamiętniająca to wydarzenie. Tam właśnie padła propozycja strajku w obronie Anny Walentynowicz zwolnionej z pracy w stoczni.
– Zwolnienie osoby związanej z Wolnymi Związkami Zawodowymi domagało się reakcji. Działacze opozycji musieli mieć świadomość, że jej brak w zasadniczy sposób podważałby ich relacje ze środowiskiem robotniczym.
– Na pewno rozumiał to Bogdan Borusewicz, który poprosił naszą trójkę oraz Lecha Wałęsę na zewnątrz. Myślę, że jeśli chodzi o poszczególne osoby i ich rolę, miał to już przemyślane od dłuższego czasu. Hasło strajku rzucił właśnie Lech Wałęsa. Po wyjściu ze spotkania rozmawialiśmy chwilę, ale była to rozmowa tylko o podziale ról i podstawowych żądaniach. Szczegóły ustalaliśmy dwa dni później w mieszkaniu Bogdana Felskiego. Miał on doświadczenie z nieudaną próbą wywołania strajku w lipcu 1980, popierającego strajkujących kolejarzy na Lubelszczyźnie. Angażował się też wtedy Ludwik Prądzyński. Obaj wiedzieli, jak ważna jest kwestia przygotowania i opracowania podstawowego scenariusza działań.
Teraz druk ulotek i plakatów szedł pełną parą. Zobowiązaliśmy się do zachowania ścisłej tajemnicy. Napięcie było ogromne. Wtedy zapaliłem pierwszego w życiu papierosa no i niestety paliłem potem przez dwadzieścia lat. Ludwik Prądzyński przekazywał nasze ustalenia Wałęsie, który podał nam jeszcze kontakty do swoich współpracowników z wydziałów W-3 i W-4: Lenarciaka, Szyryna, Pydyna, Jagielskiego…,
– dziś oskarżającego Lecha Wałęsę o agenturalność.
– Dotyczy to, niestety, jego samego, tajnego współpracownika o pseudonimie „Rak”. A wracając do tego historycznego dnia 14 sierpnia 1980… Oczywiście nie mogłem przewidzieć, że tu, w stoczni zaczyna pisać się historia, która przyniesie zasadnicze zmiany. Ten pierwszy dzień pamiętam niemal co do minuty. Nie wszystko poszło według ustalonego z Borusewiczem scenariusza. Spóźnił się Bogdan Felski, który miał przynieść część plakatów i ulotek. Ważne było, żeby ruszyć z szatni tuż przed szóstą rano, bo później ludzie rozchodzą się do pracy. Z mojego wydziału ruszyliśmy chyba w trzydziestkę, na K-3, gdzie pracowało tysiąc pięćset osób, był Ludwik, a potem pognał jeszcze Zenek Rakowski, który donośnie wołał, że my podjęliśmy strajk i ruszyliśmy w stronę innych wydziałów. Majstrowie usiłowali zamknąć bramy, jednak pracownicy ruszyli zobaczyć, co się dzieje. Kiedy dotarliśmy na K-3, część robotników już rozpoczęła pracę, jednak inni odcięli im prąd, suwnice stanęły. Większość dołączyła do nas, było nas już chyba ponad półtora tysiąca. Ruszyliśmy w kierunku placu niedaleko bramy. Zgodnie z ustalonym planem musieliśmy nie dopuścić, by rozgrzany już tłum wylał się na ulice miasta. Udało nam się w trójkę wskoczyć na koparko-ładowarkę. Z tego podwyższenia ogłosiliśmy minutę ciszy dla uczczenia ofiar Grudnia 1970, a następnie zaintonowaliśmy hymn. Zadziałało.
Ogłosiliśmy strajk, podaliśmy postulaty. Wykrzykiwałem te postulaty aż mi w gardle zaschło, także z emocji: budowa pomnika poległych w 1970, przywrócenie Anny Walentynowicz do pracy, wolne związki, podwyżka płac. Na początek wpisaliśmy siebie na listę tworzącego się komitetu strajkowego i poprosiliśmy o zgłaszanie się chętnych do reprezentowania załogi. Zgłaszali się głownie młodzi, wołaliśmy o tych bardziej doświadczonych. Kilku się zgłosiło. Kiedy miałem już w ręku dwudziestoosobową listę, nadszedł dyrektor Klemens Gniech. Też wspiął się na naszą zaimprowizowaną mównicę, odniósł się do postulatów, ale przede wszystkim stwierdził, że ten nasz samozwańczy komitet nie może być reprezentatywny dla załogi i zaproponował rozejście się na wydziały i wybranie tam trzyosobowych przedstawicielstw.
Skóra mi ścierpła. W stoczni było czterdzieści osiem wydziałów, trzyosobowe reprezentacje to prawie sto pięćdziesiąt osób. Łatwo było przewidzieć, że na większości tych wydziałów odbędzie się to tak: wy, towarzyszu i wy, towarzyszu, itd… Potem zakrzyczą nas, uznają za samozwańców, i po strajku. Władza nam tego nie daruje. Już się widziałem za kratami na Kurkowej. I wtedy zobaczyłem nadbiegającego Lecha Wałęsę. Szybko go dopisałem do listy komitetu strajkowego. Potem jeszcze doszła Anna Walentynowicz, którą dyrektor na żądanie załogi polecił przywieźć. Lech dopadł tej koparki, natychmiast zwrócił się do dyrektora, przypominając o swoim zwolnieniu ze stoczni. Opanował sytuację, proponując wspólne opracowanie postulatów ze zgłaszającymi się trójkami z wydziałów i co najważniejsze zażądał nagłośnienia całej stoczni, by załoga mogła śledzić tę dyskusję nad postulatami. Coraz liczniejsi ostatnio „bohaterowie” Sierpnia mogą twierdzić, co chcą, ale jestem przekonany, że Lech Wałęsa uratował ten strajk.
– Była jednak, ostatecznie opanowana, sytuacja, w której ogłosił zakończenie strajku po zaakceptowaniu przez dyrekcję postulatów płacowych. Mogło więc nie dojść do strajku solidarnościowego o historycznym znaczeniu.
– Pierwszego dnia po szesnastej komitet strajkowy zadecydował o zamknięciu bram, powołaniu straży strajkowej i pozostaniu w stoczni. Wałęsie zależało na rozszerzeniu strajku na inne zakłady, następnego dnia zdecydował o wysłaniu kilku osób z naszego pierwszego komitetu strajkowego do ważniejszych zakładów w Trójmieście. Z jego polecenia udałem się ze strajkową agitacją do Polifarbu, Elektromontażu i ZNTK ( Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego). W tym ostatnim pracowało dwanaście tysięcy ludzi, liczba porównywalna z zatrudnieniem w stoczni.
Obawa przed rozszerzaniem się strajków zdecydowała o zaakceptowaniu stoczniowych żądań płacowych, co naturalnie wzbudziło aplauz w gronie tych trzyosobowych przedstawicieli czterdziestu ośmiu stoczniowych wydziałów. W tej sytuacji Wałęsa nie miał innego wyjścia, musiał zarządzić glosowanie. Tylko dwadzieścia pięć osób było za kontynuacją strajku, już solidarnościowego, uwzględniającego sytuację innych zakładów. Na dodatek dyrektor Gniech ogłosił przez radiowęzeł, że podwyżki nie dostaną te osoby, które po godzinie osiemnastej pozostaną w stoczni. Ludzie hurmem ruszyli do bram. Nie mogliśmy ich na siłę zatrzymać. Z bram apelowały o pozostanie: Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Ewa Ossowska i Henryka Krzywonos. Padały słowa zachęcające do strajku, już nie tylko stoczniowego. Efekt był mało satysfakcjonujący. W stoczni pozostało nas niewiele ponad setkę. To była najtrudniejsza noc.
– Znana jest historia strajku, rokowań z władzą, dwudziestu jeden postulatów, zainteresowania mediów, rządów i społeczności niemal całego świata. I w tym wszystkim Pan, młody, niewiele ponad dwudziestoletni człowiek, który w pewnym sensie rozpętał tę historię…
– Rokowania prowadzili i mądrzejsi, i bardziej doświadczeni ode mnie. Osobiście nie bardzo wierzyłem w sukces podpisanego porozumienia, nie poddałem się powszechnej euforii. Nie miałem umiejętności analizy sytuacji politycznej, ale uważałem, że władza podpisała porozumienie pod presją zatrzymania ważnej produkcji w kraju (szczególnie chodziło o groźbę wyłączenia pieców hutniczych), ale przestrzegać go nie będzie. W każdym razie wtedy, 31 sierpnia 1980 roku, kiedy stocznia opustoszała, wraz z Bogdanem Borusewiczem, Aliną Pieńkowską i jeszcze kilkoma osobami zabraliśmy się za porządkowanie urządzeń poligraficznych pozostałych po strajku. Po prostu postanowiliśmy wywieźć je ze stoczni. Do szóstej rano pakowaliśmy i wywoziliśmy papier, maszyny drukarskie, powielacze, kopiarki, wszystko, co się dało. Pomagali nam oczywiście stoczniowi kierowcy. Z tego, co pamiętam, najwięcej tego sprzętu zawieźliśmy na Jaśkową Dolinę do Kazimierza Szołocha, jednego z przywódców Grudnia ‘70, część do ogrodowej altanki rodziców Felskiego, część do jakiegoś garażu, który polecił jeden z kierowców, i w ogóle gdzie się dało.
No i niebawem się przydało, bo przecież wiele sprzętu zgromadzonego w czasie legalnej działalności związku zniszczono w noc stanu wojennego, zarekwirowano. Jak dziś wiemy z dostępnych dokumentów, przygotowania do jego wprowadzenia władza podjęła niemal natychmiast po podpisaniu porozumienia sierpniowego.
– Stan wojenny nie był więc dla Pana zaskoczeniem.
– Nie. Byłem wiceprzewodniczącym „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej, która niezależnie od powołania związkowych władz regionalnych, krajowych wciąż była punktem odniesienia dla całego ruchu. Dość powiedzieć, że w momentach szczególnego napięcia między związkiem a władzą tu właśnie zbierały się związkowe władze, doradcy, etc. Tak też było 11 i 12 grudnia 1981 roku. Byłem na tych obradach. Kiedy wróciłem na kwaterę, Ludwik Prądzyński, który zajmował pokój obok, już spał. Wpadłem na chwilę do mieszkającej w sąsiednim pokoju koleżanki, pracownicy Unimoru. Po chwili usłyszeliśmy łomot i głośny tupot kroków na schodach. Nie miałem złudzeń, wiedziałem, co to znaczy. Zgarnęli Ludwika. Słyszałem, jak pytali o mnie gospodarza domu. Odpowiedział, że jestem nietutejszy i pewnie pojechałem do rodzinnego domu. Wyskoczyłem przez okno z pierwszego piętra.
W czasie minionych miesięcy legalnej działalności wielokrotnie słyszałem pełne zadufania wypowiedzi o sile dziesięciomilionowego związku, który z pewnością zdoła obronić się przed pacyfikacją. Nie bardzo w to wierzyłem, z czasów wczesnej młodości pamiętałem siłę stacjonujących w naszym kraju sowieckich wojsk, gotowych do „bratniej” pomocy. Poszedłem jednak do stoczni, w której ogłoszono strajk. Żałośnie to wyglądało. Mało ludzi, owszem niektórzy zdeterminowani, skłonni do podjęcia beznadziejnej obrony niosącej zagrożenie niepotrzebnymi ofiarami. Nic nie zapowiadało powszechnego protestu w całym kraju, przywódcy byli za kratami. Owszem, przed stoczniową bramą nr 2 można było zaobserwować budujące obrazki pewnego rodzaju zbratania wojska z mieszkańcami Gdańska; rozmowy, kwiaty wtykane w lufy czołgów. Niestety, ci przyjaźni społeczeństwu żołnierze zostali wycofani, wprowadzono inne oddziały. Świtem, 16 grudnia padła wyłamana brama i rozpoczęło się pacyfikacja. Wyłapywano i zatrzymywano przede wszystkim tak zwanych. Wichrzycieli, czyli osoby niezatrudnione w stoczni, natomiast wyprowadzano i kierowano w stronę „żółtego mostu” osoby posiadające dokumenty potwierdzające zatrudnienie w stoczni. Wyszedłem w tej grupie, żołnierze nie mieli dokumentów identyfikujących przedstawicieli stoczniowych władz związkowych.
Za to esbecja miała. Unikałem, oczywiście, stoczniowej kwatery, ale nie sądziłem, że wciąż tam na mnie czatują, uznałem, że mogę zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. No i wpadłem. Potem areszt śledczy na Okopowej, więzienie w Starogardzie, w końcu w Iławie. Typowa sytuacja więźniów politycznych tamtych czasów: przesłuchania, krzyki, wulgaryzmy, zastraszanie. – Pierwszy transport na Syberię już pojechał, pojedziesz następnym – ogłosił przesłuchujący mnie esbek. Nie wiem, czy nakazano im używać tego argumentu, czy była to osobista inwencja przesłuchującego. Nieco się zdziwił, kiedy odpowiedziałem: Byłem na pustyni, gdzie było ponad 40 stopni powyżej zera, mogę pojechać tam, gdzie jest 40 stopni mrozu.
Kiedy już znalazłem się w Iławie, gdzie w tym czasie siedzieli głównie stoczniowcy, proponowano mi paszport w jedną stronę i wyjazd, tym razem nie na wschód. Po kilku miesiącach nas, stoczniowców, zaczęto wypuszczać, z tym, że ja już nie byłem stoczniowcem. Jeszcze za kratami otrzymałem pismo z kadr o dyscyplinarnym zwolnieniu.
– Jednak wrócił Pan do stoczni, bo przecież w październiku 1982 po decyzji władz o delegalizacji „Solidarności” (13 XII 1981 związek został zawieszony) współorganizował Pan tam strajk protestacyjny. Tym razem nie miał Pan poczucia bezsensu w obliczu represyjności władz stanu wojennego?
– Tym razem protest miał znaczenie symboliczne. „Solidarność żyje” – krzyczały napisy na murach w wielu miejscach i choć je zamalowywano, miało to znaczenie, pokazywało wolę społecznego oporu. I tę właśnie wolę chcieliśmy wyraźnie podkreślić naszym strajkiem.
A do stoczni wróciłem dzięki wsparciu dyrektora Słabego, z którym dobrze nam się współpracowało, kiedy pełniłem funkcję wiceprzewodniczącego związku w okresie legalnej działalności. Ten strajk w 1982 roku przetrwał dwa dni, niestety, nie spotkał się z poparciem innych zakładów, nawet sąsiadującej Stoczni Remontowej. Zostałem wyprowadzony za bramę, nie wróciłem do stoczniowej kwatery, gdzie, jak się później dowiedziałem, przeprowadzono rewizję i co pewien czas esbecy dopytywali się o mnie.
Oczywiście, skontaktowałem się z przyjaciółmi ze środowisk opozycyjnych i zgłosiłem gotowość działania. Z Jurkiem Kowalskim, Januszem i Mirkiem Błaszkiewiczami zajęliśmy się drukiem i rozpowszechnianiem ulotek. Miałem w tej dziedzinie solidne doświadczenie. Musiałem też z czegoś żyć, ale gdziekolwiek usiłowałem się zahaczyć, kończyło się to najwyżej po paru dniach. Przychodzili smutni panowie i następnego dnia zatrudniający mnie dokonywali „restrukturyzacji” zatrudnienia. Ostatecznie przyjęto mnie do pracy w Przedsiębiorstwie Hydrogeo, ale musiałem wyjechać do oddziału w Szczecinie.
– Znalazł się Pan z dala od znanych Panu opozycyjnych środowisk, właściwie bez szansy działań podkreślających, że „Solidarność żyje”.
– Kontakt złapałem szybko z polecenia Konrada Marusczyka. W Szczecinie mieszkała jego rodzina zaangażowana w działalność opozycyjną. Dzięki nim skontaktowałem się także ze Stanisławem Wądołowskim, przewodniczącym regionu zachodnio-pomorskiego. Po jakimś czasie odesłano mnie ze Szczecina do pracy w Kołbaskowie. Znalazłem się w specyficznym środowisku. Praca była ciężka, niewielu chętnych przyciągała, więc znajdowali tam zatrudnienie ludzie po odbyciu wyroków więzienia. Co by nie powiedzieć, cenili oni politycznych (tych, którzy mieli za sobą odsiadkę za działalność polityczną). Dogadaliśmy się bardzo szybko. Bardzo chętnie włączali się w akcje malowania zakazanych napisów. To „Solidarność żyje” pojawiło się na murach w wielu miejscach.
W 1985 roku wróciłem do Gdańska i znalazłem się wśród swoich jako pracownik Spółdzielni Prac Wysokościowych „Świetlik”. Zatrudniło się tam wiele osób z opozycji pozbawionych pracy. Szefem był Maciej Płażyński. Pracował tam Donald Tusk, Mariusz Wilk, działacze Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Oczywiście, nadal podtrzymywałem kontakty z kolegami ze stoczni. Bardzo na tym zależało Lechowi Wałęsie i Jackowi Merklowi.
– Druga połowa lat osiemdziesiątych to czas widocznego zmęczenia, wręcz społecznego marazmu, czas obarczony poczuciem bezskuteczności oporu, codziennymi kłopotami z zaopatrzeniem.
– Trudno było zachęcić ludzi do otwartych protestów. Wtedy pojawił się świetny pomysł Stanisława Możejki, zaangażowanego działacza regionu zachodnio-pomorskiego. Chodziło o podejmowanie działań zmierzających do rejestracji związku „Solidarność” w poszczególnych zakładach pracy, co było zgodne z obowiązującymi wówczas przepisami. Wystarczyło, by taki wniosek złożyło do sądu co najmniej piętnastu pracowników danego zakładu. Na początku z oporami, potem powoli takie wnioski zaczęły wpływać do sądów. Z pewnym trudem udało mi się namówić piętnaście osób ze Stoczni Gdańskiej, które złożyły podpisy pod takim wnioskiem. Atmosfery protestu wśród załogi raczej nie było.
– A jednak w maju 1988 znowu należał Pan do inicjatorów kolejnego strajku w Stoczni Gdańskiej.
– Zostałem do tego niemal zmuszony przez Wałęsę i Merkla. Chodziło o poparcie strajkujących hutników w Hucie im. Lenina i Stalowej Woli. Nie widziałem jednak zapału ani determinacji wśród stoczniowców. Część załogi pracowała, stocznia była otoczona przez oddziały ZOMO, w dużej mierze skutecznie izolowana od ewentualnego poparcia z miasta. Lech, który obiecał aktywne włączenie się, ociągał się, a kiedy już dotarł do stoczni sam dostrzegł słabość tego strajku i nie zdecydował się nim pokierować. Przewodniczącym komitetu strajkowego został Alojzy Szablewski. Strajki hutników zostały brutalnie spacyfikowane. W Gdańsku w mediację między strajkującymi a władzą włączył się arcybiskup Tadeusz Gocłowski. Wcześniej przybyli delegowani z ramienia episkopatu Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Wielowieyski. W poczuciu niemożności zawarcia jakiegokolwiek porozumienia, 10 maja zdecydowaliśmy opuścić stocznię. W pierwszym szeregu szli w milczeniu, trzymając się pod ręce: Tadeusz Mazowiecki, Lech Wałęsa, Alojzy Szablewski. Strajk zakończył się niepowodzeniem, ale nie klęską. Znowu jakby wróciła nadzieja. Strajki sierpniowe w tym samym roku były już silniejsze i wtedy narodziła się idea okrągłego stołu, oczywiście pod warunkiem wygaszenia protestów.
– Podobała się Panu ta idea okrągłego stołu opozycji z władzą?
– Nie. Podobnie jak w sierpniu 1980 roku obawiałem się, że znowu komuna nas oszuka, nie wywiąże się z zawartych porozumień. Byłem człowiekiem walki, działania, dalekim od jakiejkolwiek dyplomacji. Wałęsa chciał, żeby stocznię reprezentował przy tym stole Edward Szwajkiewicz i ja. Nie chciałem. Ostatecznie na obrady pojechał Jacek Merkel i Szwajkiewicz. W sens, a nawet sukces okrągłego stołu, uwierzyłem dopiero w momencie, kiedy Tadeusz Mazowiecki został premierem. Wróciłem do pracy w stoczni, potem przez dziesięć lat pełniłem funkcję przewodniczącego stoczniowej „Solidarności”. Byłem też we władzach Komisji Krajowej. W 2002 roku objąłem funkcję dyrektora Fundacji Centrum Solidarności powołanej z inicjatywy Lecha Wałęsy.
– Pozostał Pan wierny związkowi, o który walczył, ale związkowcy już od dłuższego czasu Pana nie cenią.
– To są przykre podziały, niestety wynikające z upartyjnienia „Solidarności”, ścisłego związku z polityką jednej partii. Moje zaangażowanie po stronie innej spotkało się z ostrymi atakami. Podobny los spotkał wielu zasłużonych opozycjonistów i aktywnych działaczy „Solidarności”. Najbardziej bolały mnie zachowania w czasie ważnych solidarnościowych rocznic, to buczenie, wygwizdywanie tych, którzy wywalczyli wolność, przecież także tym buczącym. W trzydziestą piątą rocznicę Sierpnia ’80 przywódcy związkowi zorganizowali uroczyste obchody w historycznej Sali BHP. W trójkę: Bogdan Felski, Ludwik Prądzyński i ja, siedzieliśmy na ławce niedaleko tej sali. Nie zaproszono nas.
W 2015 roku, przed wyborami do sejmu i senatu zirytowany niewybrednymi atakami wywiesiłem na Przymorzu duży baner o treści: „Przepraszam za wolność. Borowczak”. Potem przepytywany przez media dodałem jeszcze: Przepraszam za wolność, NATO, Unię Europejską i demokrację… A składki na „Solidarność” płaciłem do ubiegłego miesiąca, do czasu przejścia na emeryturę.
Otrzymałem wiele wyróżnień i odznaczeń. Bardzo cenię przyznany mi tytuł Honorowego Obywatela Gdańska. Najbardziej poruszyło mnie przyznanie mi nagrody Peryklesa (był to ateński polityk żyjący w V w. p.n.e.) przez Stowarzyszenie na Rzecz Demokracji. Pomysłodawcą tej nagrody był Bronisław Geremek, a jej hasłem jest cytat z Peryklesa: „W naszym państwowym życiu kierujemy się zasadą wolności”. Chcę życzyć mojemu krajowi, by tak właśnie było. Na ile potrafię, chcę wspierać wszelkie działania zmierzające do tego celu.
Marzec 2023