Maria Mrozińska: – Jest Pan niemal rówieśnikiem polskiej niepodległości. Pańskie losy wpisały się w historyczne wydarzenia minionego stulecia.
Marian Drożdż: – Tak rzeczywiście było od moich narodzin, a właściwie jeszcze wcześniej. Ojciec udał się na wojnę polsko-bolszewicką w 1920 roku. Pozostawił w domu ciężarną żonę. Kiedy szczęśliwie wrócił z wojny, zastał niemowlę w kołysce. Urodziłem się w górskiej miejscowości Królówka w powiecie bocheńskim, gdzie rodzice mieli gospodarstwo. Niestety, mamę straciłem bardzo wcześnie, umarła na gruźlicę, kiedy miałem półtora roku. To w zasadzie zaważyło na moich losach we wczesnej młodości. Bardzo chciałem się kształcić, ale po powtórnym ożenku ojca i pojawieniu się przyrodniego rodzeństwa moje marzenia o kontynuowaniu nauki w bocheńskim gimnazjum po ukończeniu szkoły podstawowej okazały się niemożliwe do realizacji. Wszelkie późniejsze osiągnięcia w dziedzinie edukacji zawdzięczam tylko sobie.
Szkołę powszechną skończyłem w Nowym Wiśniczu, bo tam przeniosła się rodzina. Duży wpływ na rozbudzenie moich zainteresowań wiedzą, kulturą miała moja nauczycielka, Maria Serafińska. Mieszkała w dworku Koryznówka, który w swoim czasie odwiedzał Jan Matejko zaprzyjaźniony z rodziną Giebułtowskich, wówczas właścicielami Koryznówki. Jego żoną została Teodora Giebułtowska. Według miejscowej tradycji właśnie w Koryznówce miał powstawać obraz „Bitwa pod Grunwaldem”. Te opowieści i rozmowy z nauczycielką budziły ciekawość świata, potrzebę kształcenia się. Poza tym chłonąłem książki. W Wiśniczu, ku mojej radości, była całkiem dobrze zaopatrzona biblioteka. W ostatniej klasie szkoły powszechnej bardzo zainteresowałem się fizyką, ciekawie wykładaną przez dyrektora szkoły, Władysława Wojasa. Wielkie zainteresowanie budziło wtedy radio. W Wiśniczu było tylko dwóch szczęśliwców, którzy mieli radio głośnikowe. Bardzo chciałem mieć choćby takie na słuchawki, oczywiście nie na prąd, bo go nie było, ale kryształkowe, nie wymagające zewnętrznego zasilania. Wraz z kolegą postanowiliśmy je zbudować.
– Mieliście dostateczną wiedzę, żeby to zrobić?
– Tak, ale wymagało to pewnej sumy pieniędzy. Potrzebne rzeczy można było nabyć w Bochni za sumę pięciu złotych. Wtedy była to znacząca kwota. Ostatecznie te pięć złotych wyasygnowała moja ciocia, siostra nieżyjącej matki. Nie bardzo wierzyła w moje możliwości, była zdumiona, ale i zachwycona, kiedy z satysfakcją założyłem jej słuchawki na uszy i usłyszała głos z Radia Warszawa. Ja słuchałem namiętnie nocami.
– Ten widoczny głód wiedzy, więcej, umiejętność jej praktycznego wykorzystania nie stanowił przekonującego argumentu za dalszym kształceniem?
– Niestety, zasadniczym argumentem były koszty kształcenia. Czesne w bocheńskim gimnazjum wynosiło 35 złotych miesięcznie, do tego dochodziły opłaty za bursę (internat). Ojca po prostu nie było na to stać. Ludność Galicji wtedy była na ogół uboga. Po latach zaniedbań ze strony austriackiego zaborcy młode polskie państwo borykało się z wieloma trudnościami.
Zostałem więc w domu przy rodzinnej gospodarce. Ojca, który dostrzegł te moje możliwości, jakoś to jednak męczyło. Udało mu się podzielić tymi rozterkami z sekretarzem sądu grodzkiego w Wiśniczu, który przyrzekł, że przyjmie mnie do swojego wydziału i nauczy pracy biurowej. I tak się stało. Moim obowiązkiem było też zajmowanie się istniejącą w sądzie biblioteką. Stało się to dla mnie przepustką do bądź co bądź pracy umysłowej. Nauczyłem się tam pisać na maszynie, wtedy nowoczesnym cudzie techniki. Ta umiejętność okazała się później znacząca w moim życiu. W sądzie grodzkim pracowałem i uczyłem się dwa lata. Bywał tam miejscowy adwokat Izajasz Fragner, przyglądał się mojej pracy i ostatecznie zaproponował mi pracę kancelisty u siebie. Był to dla mnie nieprawdopodobny awans. Na dodatek dostałem pensję, 30 złotych miesięcznie i szansę zdobywania dodatkowej wiedzy. Fragner był adwokatem wysokiej klasy, zasymilowanym Żydem, polskim patriotą. Niestety, w czasie wojny wraz z całą rodziną stał się ofiarą Holocaustu.
– W II Rzeczypospolitej duże znaczenie przywiązywano do patriotycznego wychowania młodzieży. Jest pan z rocznika, który w literaturze zyskał miano pokolenia Kolumbów (od tytułu powieści Romana Bratnego „Kolumbowie. Rocznik 20”). Jak kształtowały się pańskie poglądy społeczno-polityczne?
– W szkole o to wychowanie patriotyczne dbali nauczyciele, byli legioniści Piłsudskiego. Uroczyście obchodziliśmy wszystkie rocznice związane z Marszałkiem. Byliśmy więc kształtowani w duchu jego kultu. Chciałem wstąpić do Związku Strzeleckiego, ale tu zderzyłem się z ojcem, który kategorycznie mi tego zabronił. Był zwolennikiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, bardzo szanował Wincentego Witosa, nie znosił Piłsudskiego.
W 1936 roku zostały powołane Junackie Hufce Pracy. Była to organizacja podlegająca Ministerstwu Spraw Wojskowych zrzeszająca młodzież w wieku 18-20 lat, głównie ze środowisk wiejskich. Zajmowała się przysposobieniem do służby wojskowej oraz pracami na rzecz obronności kraju. Odpowiadało to moim patriotycznym przekonaniom. Zadeklarowałem ochotnicze wstąpienie do tej organizacji i w styczniu 1939 roku otrzymałem powołanie. Zostałem skierowany do 16. Pułku Piechoty w Tarnowie. Otrzymaliśmy umundurowanie, w zasadzie wojskowe, różniące się tylko kształtem czapki. Broni nie otrzymaliśmy. Naszą rolą było budowanie umocnień wojskowych: okopów, fortyfikacji, zapór przeciwczołgowych. Zanim jednak podjęliśmy te zadania starano się przydzielać poszczególnych junaków do prac odpowiadających ich umiejętnościom nabytym w cywilu. Kiedy powiedziałem, czym się zajmowałem, przydzielono mnie do kwatermistrzostwa, wraz z którym zostałem przeniesiony na wschodnią granicę do miejscowości Kostopol (dziś Ukraina, obwód Równe).
– Czy junacy odbywali też szkolenie wojskowe?
– Broni nie dostaliśmy, ale każdego dnia odbywaliśmy szkolenie dotyczące obchodzenia się z nią, a także strzelania, co przydało się, kiedy ostatecznie trzeba nas było w tę broń wyposażyć w obliczu zagrożenia wojennego. Pod koniec lutego 1939 batalion, do którego należałem, został przeniesiony w pobliże zachodniej granicy, do Rudy Śląskiej. Stacjonowaliśmy tam do lipca. W sierpniu nastąpiła ewakuacja do Chorzowa, przedtem otrzymaliśmy mundury wojenne oraz broń.
– Znaczyło to, że wojna jest nieuchronna. Tak Pan to wtedy rozumiał?
– Nie skończyłem jeszcze dziewiętnastu lat, nie byłem specjalnie obyty politycznie, wierzyłem w propagandowe: silni, zwarci, gotowi. Boleśnie zderzyłem się z wojenną rzeczywistością. My junacy, co tu dużo mówić, nie za bardzo jeszcze wyszkoleni, mieliśmy zabezpieczać tyły a niejednokrotnie nagle znajdowaliśmy się na pierwszej linii, ponieważ zgrupowanie wojskowe tej pierwszej linii zostało rozproszone. Byliśmy skazani na ustawiczne potyczki, wielu ginęło, towarzyszyły nam łuny płonących okolicznych wsi. Wciąż się cofaliśmy, aż pod Zamość. Tam nastąpiło przegrupowanie i zostaliśmy, wtedy już zgodnie z rozkazami, skierowani do działań na pierwszej linii.
Następne dni to wycofywanie się, obrona stanowisk, wycofywanie się, obrona… To już była mieszanina: junacy, regularni żołnierze. My mieliśmy tylko karabiny, żadnej broni ciężkiej. Oficerowie starali się organizować opór, ale i tak wciąż się cofaliśmy aż dotarliśmy do Kowla na Polesiu. Ustał ostrzał, padł rozkaz skierowany do junaków: uformować szeregi. Pojawił się dowódca naszego 9. Batalionu Junaków, pułkownik Julian Olszewski. Poinformował nas o rozwiązaniu batalionu. Powiedział też: – Kto chce dalej walczyć, może udać się do Kobrynia pod dowództwo generała Kleeberga.
– Czy Pan i pańscy koledzy, szeregowi żołnierze, mieliście świadomość zbliżającej się całkowitej klęski? Co Pan ostatecznie postanowił?
– Jednak dalej walczyć. Nie miałem, tak jak i inni, większego rozeznania sytuacji. Widzieliśmy przecież, że nie mamy ciężkiej broni, ale nie wiedzieliśmy o agresji wojsk sowieckich 17 września, co skazywało naszą walkę na ostateczną klęskę. Wtedy generał Kleeberg nakazał marsz w kierunku oblężonej Warszawy. Postanowiłem dołączyć do tej grupy, gdzie skierowała się też większość oficerów naszego batalionu. Maszerowaliśmy więc na północ w kierunku Brześcia, by stamtąd ruszyć prostym szlakiem do stolicy. Ten marsz i następujące później wydarzenia zapisały się w mojej pamięci w szczegółach, jak na filmowej kliszy. Zmęczenie, niedożywienie, utrata sił. Kiedy zasłabłem, koledzy położyli mnie na wozie przewożącym karabin maszynowy ciągniętym przez dwa konie. Sprzęt wojskowy przeważnie był tak przewożony, samochodów było bardzo mało. Dotarliśmy do miasta Maloryta (dziś Białoruś), które okazało się miejscem większego zgrupowania naszych sił. Tam, złożony w jakiejś szopie, wyczerpany usnąłem. Rano obudził mnie warkot silników kukuruźników (sowieckie dwupłatowe samoloty ćwiczebne, w czasie wojny używane do celów bojowych) i intensywne serie strzałów z karabinów maszynowych. Jak się później okazało był to raczej lot zwiadowczy, bo ostrzał ustał.
Niebawem w kierunku linii naszych stanowisk obronnych ruszyła piechota sowiecka. Wywiązała się bitwa. Z miasta wyjechały w naszą stronę dwa potężne czołgi. Siła ognia nacierającej piechoty wroga była o wiele potężniejsza od naszej. Widziałem padających rannych i zabitych naszych żołnierzy. Nie mieliśmy żadnego działka artyleryjskiego, a samą bronią maszynową i ręczną niewiele mogliśmy zdziałać. Wycofywaliśmy się w kierunku pobliskiego lasu. Dziwiłem się, że jeszcze żyję. Kompletny zamęt, nie wiedzieliśmy nawet dobrze, kto nas atakuje: Niemcy czy Sowieci. Następnego dnia w okolicach wsi Lachowce nasze kilkusetosobowe zgrupowanie zostało otoczone przez żołnierzy Armii Czerwonej. Zostaliśmy rozbrojeni i popędzeni z powrotem w kierunku Maloryty. Tam oddzielono oficerów od szeregowców i rozmieszczono nas w nieczynnym tartaku: szeregowcy w opuszczonych barakach, oficerowie w piwnicznych magazynach.
– Założeniem sowieckiej polityki było zniszczenie elit, szeregowych żołnierzy uwalniano.
– Tak właśnie było w naszym wypadku. Jak się później dowiedziałem, dowódca naszego batalionu zginął w Katyniu. Nas, żołnierzy, wypuszczono, choć jakoś tak na wpół oficjalnie. Po paru dniach przetrzymywania otworzyły się drzwi baraku, a stojący w nich sowiecki oficer powiedział: – uchaditie, pażałusta! (wychodźcie). Niektórzy się wahali, wietrząc podstęp, ja i wielu innych skorzystaliśmy natychmiast, ruszyliśmy biegiem każdy w swoją stronę. Postanowiłem przedostać się do domu, do Wiśnicza. Oznaczało to: spod okupacji sowieckiej pod niemiecką. Takie były wtedy dramatyczne wybory.
Wędrowałem nocami z dala od głównych dróg. Musiałem przeprawić się przez trzy rzeki: Bug, Wieprz i San. Udało mi się znaleźć jakieś przeprawy przez dwie pierwsze działającymi jeszcze promami. Dotarłem do Ulanowa, miasteczka leżącego przy granicy stref okupacyjnych. Coraz większym problemem stawało się moje umundurowanie. Spotkani okoliczni mieszkańcy pomogli mi zaopatrzyć się w jakieś cywilne łachmany. Ulanów leży nad Sanem, próbowałem więc skorzystać z promu, ale nie dopuścił mnie żołnierz Grenzschutz Ost (Straż Graniczna Wschód). Dwa tygodnie w tym Ulanowie szukałem jakiejś możliwości przedostania się na drugi brzeg Sanu, rzeki, której pokonanie wpław na ogół kończyło się utonięciem. Zmęczony, wygłodniały, powlokłem się do miejskiego urzędu, gdzie pracowali przecież Polacy. Może znajdę tam jakąś pomoc – myślałem. I udało się. Spotkałem życzliwego urzędnika, który zaopatrzył mnie w niemieckojęzyczne zaświadczenie stwierdzające, że posiadam pole po drugiej stronie Sanu, które muszę uprawiać. Dla uwiarygodnienia tej wersji potrzebowałem jeszcze jakichś narzędzi. Życzliwi ludzie wyposażyli mnie w motykę, jakieś grabie i ruszyłem na prom. Udało się! Do Wiśnicza dotarłem pod koniec października.
– Niezależnie od szczęśliwego powrotu do rodzinnego domu znalazł się Pan w rzeczywistości niemieckiej okupacji.
– Zarządzenia władz okupacyjnych należało bezwzględnie wykonywać pod groźbą śmierci. Na rolników nałożone były wysokie kontyngenty dotyczące całej produkcji rolnej. Obowiązkowo trzeba było wywiesić na drzwiach domu tabliczkę o treści: tu mieszka rolnik z wyszczególnieniem imion i nazwisk wszystkich mieszkańców. Trzeba było pracować na rzecz okupanta, inaczej było się posądzonym o sabotaż. Praca musiała być tym bardziej intensywna, by poza kontyngentami pozostało coś na wyżywienie rodziny. Podjąłem więc pracę w rodzinnym gospodarstwie.
Czułem jednak potrzebę włączenia się w działania przeciw okupantom. Wiosną 1940 roku skontaktował się ze mną kolega Tadek Salamon, przed wojną związany ze Związkiem Strzeleckim. Zaproponował przyłączenie się do powołanej już w październiku 1939 organizacji o nazwie Związek Odbudowy Rzeczypospolitej, która później przyłączyła się do Związku Walki Zbrojnej, w 1942 roku przekształconego w Armię Krajową. Złożyłem przysięgę, którą potem powtórzyłem w strukturach Armii Krajowej.
– ZWZ, później AK stworzyło zbrojną armię działającą w podziemiu. Jak wyglądało to na waszym terenie?
– Kiedy my, młodzi, usłyszeliśmy i odczuliśmy to, że reprezentujemy nadal żyjącą Polskę, tylko w konspiracji, w podziemiu, gotowi byliśmy na wszystko. Z założenia Związek Odbudowy Rzeczypospolitej był organizacją wojskowo-polityczną. Na początku uczyliśmy się zasad funkcjonowania w czasie okupacji, później rozpoczęliśmy ćwiczenia z bronią. Nietrudno było się w nią zaopatrzyć, pozostało wiele porzuconej po działaniach wojennych. Na początku poza szkoleniem mieliśmy zajmować się wywiadem: ruchami stacjonujących w okolicy Niemców, śledzeniem ewentualnej kolaboracji miejscowych z okupantem, wątpliwymi przyjaźniami z żołnierzami i oficerami Wehrmachtu. Niestety, nastąpiła wsypa, sporo kolegów znalazło się w Auschwitz. Ukrywałem się, nie sypiałem w domu. Nasza działalność, jeszcze w strukturach Związku Odbudowy Rzeczypospolitej, została na jakiś czas zawieszona. Był też pewien okres dezorientacji we władzach podziemia po ataku Niemiec na Związek Sowiecki.
W 1942 roku po powołaniu władz Armii Krajowej zdecydowanie rozwinęły się w naszej okolicy działania partyzanckie. Chciałem dołączyć do partyzanckiego oddziału, tym bardziej, że dostałem powołanie do Baudienstu (służba budowlana w czasie okupacji, jedna z form pracy przymusowej). Dowództwo miało jednak dla mnie inne zadanie. Polecono mi zgłoszenie się na strażnika więziennego w więzieniu w Wiśniczu Nowym. Od XVII wieku był tam klasztor karmelitów bosych. W czasie zaborów cesarz austriacki dokonał kasaty zakonu a klasztor zamienił w więzienie. Więzienie to na początku wojny Niemcy zamienili w obóz koncentracyjny wykorzystywany do czasu powstania Auschwitz. Później wróciło do swojej więziennej funkcji. Przetrzymywano tam przede wszystkim działaczy ruchu oporu.
Więźniów przybywało, front wschodni wiąż potrzebował żołnierzy, Niemcom zaczęło brakować kadry do tej więziennej służby. Ogłosili więc nabór, co postanowiło wykorzystać dowództwo AK. Tadek Salamon powiedział mi:– W tym więzieniu jako strażnik pracuje jeden z naszych dowódców, od niego będziesz dostawał rozkazy. I tak się też stało. Moim zadaniem było wspomaganie więźniów, dostarczanie im żywności, przekazywanie informacji ich rodzinom. Natomiast mojemu dowódcy poza więzieniem przekazywałem informacje o warunkach, w jakich przebywają więźniowie, przesłuchaniach, o nowo przybyłych więźniach o rozlokowaniu w poszczególnych celach ważnych dla nas więźniów, a także o samym budynku. To były przydatne informacje podczas przygotowania akcji odbicia więźniów. Udało się to w lipcu 1944 przy zaangażowaniu placówki AK z Lipnicy Murowanej. Uwolnieni zostali polityczni więźniowie w przeddzień ich transportu do Auschwitz. Ocalonych zostało ponad stu dwudziestu osadzonych.
– Wykonał Pan powierzone zadanie. Czy skończyła się wtedy pańska więzienna służba?
– Nie od razu. Musiałem zgłosić gotowość do pracy, by nie budzić podejrzeń. Skończyło się to wraz ze zbliżaniem się wschodniego frontu. Zarządzający wiezieniem Niemcy po prostu je porzucili. Natomiast mój uniform strażnika okazał się przydatny w nowej roli, którą mi powierzył Marian Wojciechowski, jeden z uwolnionych moich więziennych podopiecznych. Po uwolnieniu został zadołowany we wsi Rajbrot. Stamtąd kierował działaniami pobliskich ugrupowań. Zostałem jego kurierem. Przekazywałem rozkazy i informacje, krążyłem między Rajbrotem a podkrakowską wsią Bieńczyce, gdzie odbierał je jeden z mieszkańców (niestety, nie pamiętam jego nazwiska). To były spore odległości, w pokonaniu których bardzo pomagał mi rower, o który wystarał się dla mnie ojciec Mariana, wdzięczny za opiekę nad synem, kiedy ten przebywał w wiśnickim więzieniu. Mundur natomiast był ochroną w obliczu częstych kontroli. Rolę kuriera pełniłem aż do momentu wkroczenia Sowietów,
– … z którymi miał Pan okazję spotkać się w 1939 roku. Jakie były pańskie oczekiwania u kresu wojny, bo z jednej strony sowiecka ofensywa zapowiadała klęskę Niemiec i zakończenie okupacji, z drugiej rodziła obawy.
– W styczniu 1945 generał Okulicki wydał rozkaz rozwiązania Armii Krajowej. Osobiście zostałem zwolniony z przysięgi 5 lutego. Na nasze tereny wkroczyli żołnierze 2. Armii Wojska Polskiego. Zaczęło się organizowanie powojennego życia. Dość szybko okazało się, że odbywa się to pod dyktando sowieckich oficerów, a właściwie jeszcze gorzej, dyktando NKWD (sowieckiej służby bezpieczeństwa). Przywrócona została funkcja więzienia w Wiśniczu, do którego trafiali często ludzie niepodległościowego podziemia. Pod odpowiedzialnością karną nakazano zgłosić się byłym strażnikom. Okazało się zresztą, że wiedzieli, kto tam pracował. Przyznałem się, że zatrudniłem się na polecenie AK. Nie chciałem przecież uchodzić za osobę służącą Niemcom. Trudno zresztą rozstrzygnąć, co w oczach ówczesnej bezpieki było gorsze. Pod byle pretekstem otrzymałem trzymiesięczną karę karceru, po czym mnie i jeszcze jednego kolegę (też zresztą z AK) skierowano na kurs strażników więziennych do Warszawy. Jechaliśmy tam pod eskortą uzbrojonego opiekuna.
– Zapowiadało to albo pranie mózgu na tym szkoleniu i ostatecznie bezwzględne wykonywanie rozkazów, nawet tych skierowanych przeciwko kolegom z AK albo znalezienie się po drugiej stronie więziennych krat.
– Tak właśnie widziałem moją sytuację. Zrozumiałem, że jedyną szansą jest ucieczka. Udało mi się to podczas przesiadki w Krakowie. Przez miesiąc przebywałem u rodziny mojej ciotki we wsi Potok Wielki w lubelskim. Ostatecznie uznałem, że jedynym wyjściem jest ucieczka za granicę. Wyobrażałem sobie, że spróbuję dostać się na jakiś statek handlowy i w ukryciu, ale za wiedzą życzliwego członka załogi, dotrzeć do jakiegokolwiek zagranicznego portu. Takie wyobrażenia na podstawie przeczytanych lektur.
Ruszyłem więc do Gdańska. Poza pomysłem ucieczki nie miałem nic, żadnych pieniędzy, znajomych, możliwości zatrzymania się Kiedy dotarłem tam, zresztą „na gapę” towarowymi składami, wędrowałem pieszo po zrujnowanym mieście. Ktoś wskazał mi drogę do Nowego Portu. Udało mi się znaleźć tam marynarza, który twierdził, że jest możliwość przemycenia mnie na odpływający statek, ale dopiero za kilka dni. Czy tak by było, nie wiem, bo ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu. Dziś mogę powiedzieć, że Gdańsk przygarnął mnie i dał mi to, czego pragnąłem, przede wszystkim szansę kształcenia się, potem awansu zawodowego, tu związałem się na dziesięciolecia z gospodarką morską.
Tu też poznałem moją żonę, rodowitą gdańszczankę, tu zanurzyłem się w wielokulturową historię tego miasta. Losy rodziny mojej żony to przykład przenikania się, niwelowania różnic narodowościowych. Ojciec żony pochodził z rodziny niemieckiej, pracował jednak dla polskiej kolei, a ożeniwszy się z Polką poniekąd został naturalizowanym Polakiem. Zaakceptował wychowanie dzieci w duchu polskości i kształcenie ich w polskich szkołach. Moja żona Ksawera ukończyła Gimnazjum Polskie, potem z rekomendacji Komisarza Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku została skierowana na studia do Warszawy, które ukończyła z dyplomem nauczycielki. Podjęła pracę w Szymankowie, gdzie była polska szkoła. Było to w końcówce lat trzydziestych, na terenie Wolnego Miasta działały faszystowskie bojówki, rozpoczęły się prowokacje, ataki na polskie placówki i organizacje. Dotyczyło to też szkoły w Szymankowie, w której okna nieraz poleciały kamienie. 1 września 1939 Ksawera nie mogła już dotrzeć do pracy pociągiem. Most w Tczewie został wysadzony przez polskich saperów w celu utrudnienia ruchu wojsk niemieckich.
3 września Ksawera wraz z matką zostały aresztowane i umieszczone w budynku Victoriaschule (dziś budynek Uniwersytetu Gdańskiego przy ulicy Kładki), który na początku wojny pełnił rolę przejściowego więzienia dla gdańskich Polaków. Potem zostały przewiezione do innego obozu przejściowego, skąd Ksawera młodsza (jej matka nosiła to samo imię) została skierowana do najgorszych poniżających prac w gdańskiej restauracji dla niemieckich oficerów. Kazano jej szorować toalety. Wielokrotnie słyszała opatrzone niewybrednymi wulgaryzmami stwierdzenie, że jest to najwłaściwsze miejsce dla polskiej nauczycielki. Tak spędziła większość okupacyjnego czasu. Pod koniec przerzucono ją do niemieckiej firmy budowlanej. Matka po dwóch latach została zwolniona. Obie mimo upokorzeń szczęśliwie ocalały, co nie było dane wielu polskim gdańszczanom.
– Wróćmy do pańskich losów. Lato 1945, zrujnowane miasto, tysiące ludzi z różnych stron Polski szukających swego miejsca i samotny młody człowiek bez środków do życia. Jak to się stało, że znalazł Pan miejsce dla siebie w tych warunkach?
– Tak zwykle bywa, że w trudnych warunkach w niektórych ludziach budzą się najgorsze instynkty, ale u większości (tak sądzę) uruchamiają się wielkie pokłady dobra i ludzkiej solidarności. Ludzie zaczęli organizować życie, ofiarowywali sobie wzajemne wsparcie. Pojawiły się środowiskowe stołówki, punkty informacyjne dotyczące pracy, możliwości zamieszkania.
– Co zadecydowało o porzuceniu starań o ucieczkę za granicę?
– Na początku ogłoszenie wywieszone na drzwiach budynku gimnazjum w Oliwie (dziś V Liceum Ogólnokształcące), gdzie zawędrowałem tego pierwszego dnia. Przeczytałem, że 1 września rozpoczyna się tam nauka i zaprasza się osoby chętne do uzupełnienia edukacji i to bezpłatnie. Bardzo mnie to zainteresowało, zawsze chciałem się kształcić, a barierą był brak pieniędzy. Zapisałem się do tej szkoły. Na razie sypiałem na plaży. Przypadek sprawił, że niebawem spotkałem znajomego z konspiracji z Lipnicy Murowanej. Był to czas wędrówek ludzi, a więc i odnajdywania się, niespodziewanych spotkań. Ten, dowiedziawszy się, że nie mam gdzie mieszkać skierował mnie do leśniczówki w Oliwie, gdzie jego matka prowadziła kuchnię dla potrzebujących. Za pomoc starszej pani uzyskałem dach nad głową i wyżywienie.
Później, też w ramach wzajemnego wsparcia, podejmowałem różne prace, organizowałem bibliotekę w budynku przejętym przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. W budynku tym funkcjonowała też nauczycielska stołówka, którą prowadzili sami nauczyciele. Tam właśnie poznałem moją przyszłą żonę, nauczycielkę matematyki. A ja w pierwszej klasie gimnazjum, dystans ogromny. Tym bardziej mnie to zmobilizowało do intensywnej nauki, choć łatwo nie było. Nad lekcjami siedziałem po nocach przy świeczce, bo jeszcze nie naprawiono instalacji elektrycznej. Później udało mi się podjąć pracę umysłową w urzędzie miejskim, znowu pomogła mi umiejętność pisania na maszynie. Uczyłem się oczywiście w szkole wieczorowej, bo przecież musiałem zarabiać na życie.
– Wtapiał się Pan w życie wcześniej nieznanego miasta, bardzo odmiennego od środowiska, w którym Pan dorastał i działał.
– Tak. W mojej rodzinnej wsi i okolicach mieszkali ludzie osiadli tam często od pokoleń, w mniejszym lub większym stopniu wszyscy się znali. Wtedy, po wojnie w Gdańsku większość mieszkańców była napływowa. Przywieźli ze sobą własne obyczaje, tradycje. I byli rodowici gdańszczanie, niejednokrotnie z rodzin mieszanych, polsko-niemieckich. Trzeba było czasu, by wszyscy poczuli się po prostu gdańszczanami. Z ruin podnosiło się miasto, coraz wyraźniej w odbudowywanych budynkach widać było jego historię.
– A jak oceniał Pan ówczesną rzeczywistość polityczną?
– Z obawą. Coraz częściej pojawiały się propagandowe publikacje atakujące formację, z którą byłem związany i w której służyłem. Z murów krzyczały hasła: „AK zapluty karzeł reakcji” albo „Sługa amerykańskiego imperializmu”. Pojawiły się też prasowe informacje o procesach akowców. W 1947 roku ogłoszono amnestię, skierowaną przede wszystkim do partyzantki niepodległościowej. Korzystali z niej także akowcy niezwiązani już z tą partyzantką. Też ujawniłem swoją akowską przeszłość, ponieważ funkcjonowałem wtedy jeszcze pod fałszywym nazwiskiem, które podałem zapisując się do gimnazjum. Chciałem mieć świadectwo maturalne z prawdziwym nazwiskiem. Niestety, władza nie dotrzymała amnestyjnych obietnic, wielu żołnierzy niepodległościowego podziemia zostało aresztowanych. W moim wypadku ta akowska przeszłość utrudniała awans zawodowy. W 1953 roku zostałem przez agentów Urzędu Bezpieczeństwa wyprowadzony z zakładu pracy na przesłuchanie. Trwało to trzy dni: ciągłe dopytywanie o szczegóły działalności, o kolegów z AK (w tej sprawie naturalnie milczałem), wielokrotne pisanie życiorysu prawdopodobnie dla zarzucenia kłamstwa w wypadku najmniejszych rozbieżności. Ostatecznie zostałem zwolniony, ale w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych wciąż istniała obawa zaostrzenia kursu wobec okupacyjnego akowskiego podziemia. Dopiero zmiany po październiku 1956 pozwoliły swobodniej oddychać.
– A jak było z tym awansem zawodowym? W tamtych czasach zależał on w głównej mierze od przynależności do jedynie słusznej partii.
– Widziałem swoją przyszłość w gospodarce morskiej, po maturze podjąłem pracę w katowickim Przedsiębiorstwie Produktów Przemysłu Węglowego, które miało filię w Gdańsku, Dział Przeładunków Morskich. Nie pracowałem tam zbyt długo. Pracę zmieniałem kilkakrotnie, ale zawsze była związana z gospodarką morską. Podjąłem także studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie na Wydziale Transportu Morskiego. Studiując w trybie wieczorowym równocześnie pracowałem w Zarządzie Portu Gdańsk Gdynia. Siedziba Zarządu mieściła się we Wrzeszczu przy ulicy Morskiej (dziś Do Studzienki), ale praca wiązała się z obecnością w basenach portowych, gdyż z czasem powierzono mi bardzo trudne zadanie. Zostałem włączony do zespołu zajmującego się oczyszczaniem torów wodnych prowadzących do portu z zalegających tam wraków. Szczególnym problemem był wrak potężnego pancernika „Gneisenau” spoczywający w kanale portowym w Gdyni. Niezależnie od ogromnych trudności z jego podniesieniem w grę wchodziła kwestia demontażu. Chodziło o tysiące ton stali. Powołana została międzyresortowa komisja ds. demontażu wraku. Z czasem zostałem jej sekretarzem. Chodziło o selekcję pozyskanego z wraku materiału.
Jeśli chodzi o przynależność partyjną, to zostałem zaproszony (oznaczało to: wezwany) przez sekretarza POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) w Polskich Liniach Oceanicznych, gdzie pracowałem od 1960 roku na stanowisku specjalisty od racjonalnego zarządzania gospodarką materiałową. Tenże sekretarz, nie pytając o nic, położył przede mną formularz przystąpienia do PZPR. Odmówiłem jego wypełnienia. Naciski powtórzyły się jeszcze wielokrotnie i w końcu, przyznaję, poszedłem na tak zwany „zgniły kompromis”, wstąpiłem do Stronnictwa Demokratycznego, nazywanego wówczas stronnictwem sojuszniczym. Tu przynajmniej nie było takiej indoktrynacji jak w PZPR, choćby w kwestii zwalczania Kościoła.
Okres mojej pracy w gospodarce morskiej to czas wielkich przemian i technologicznego skoku, przejścia na transport kontenerowy, informatyczną analizę ruchu przewozów kontenerowych. Pamiętam budzący podziw komputer Odra wielkości solidnej szafy wyprodukowany na początku lat siedemdziesiątych.
– Środowisko pracowników PLO wyróżniało się spośród innych środowisk pracowniczych. W mniejszym stopniu odczuwało niedobory na rynku i codzienne trudności życia. Było więc mniej skłonne do działań opozycyjnych wobec władzy.
– To prawda także dlatego, że załogi statków były rozproszone, zaokrętowane na swoich jednostkach. Wybuch robotniczych protestów w grudniu 1970 roku był dla mnie szokiem. Z okna naszego biurowego budynku przy 10 Lutego w Gdyni widziałem maszerujący gniewny tłum niosący ciało legendarnego „Janka Wiśniewskiego”. Władza strzela do robotników? Właściwie nigdy nie miałem złudzeń wobec tej władzy, ale sądziłem, że i dla niej istnieją nieprzekraczalne granice. Ten dramat na ulicach Gdyni bardzo mną wstrząsnął.
Bardzo się obawiałem powtórki w 1980 roku. Jako kierownik Działu Kontenerowego Transportu Lądowo-Morskiego byłem wtedy w rejsie. Odwiedzałem porty europejskie w celu analizy ruchów przewozów kontenerowych. Docierały do mnie szczątkowe informacje o rosnącym strajku w Stoczni Gdańskiej. Wróciłem już po podpisaniu porozumień. Zaangażowałem się w powołanie związku „Solidarność” w naszym zakładzie. Rzeczywiście nasze środowisko było mniej skłonne do oporu przeciwko władzy, ale jednak do wolnego związku zapisało się 80 procent pracowników.
Czas nadziei skończył się jednak po kilkunastu miesiącach. Moje wsparcie dla „Solidarności” na dodatek w środowisku kierowniczym Polskich Linii Oceanicznych budziło szczególną irytację władz partyjnych, a tym samym władz stanu wojennego. Krótko po jego wprowadzeniu zostałem wysłany w kilkumiesięczny rejs do Japonii. Wróciłem w maju 1982. Sytuacja w kraju nie napawała nadzieją. Wiele osób było internowanych. Zrozumiałem, że może to dotyczyć także mnie. Skorzystałem z uprawnień kombatanckich umożliwiających przejście na wcześniejszą emeryturę. Przestałem więc pojawiać się w zakładzie, gdzie jednak przychodzili parokrotnie ludzie ze Służby Bezpieczeństwa i dopytywali się o mnie, chyba rzeczywiście sprawdzali, czy nie pojawiam się w pracy i nie podejmuję zakazanych działań. Ostatecznie odpuścili emerytowi. Mam jednak osobisty żal do autorów stanu wojennego, który zabrał mi dwóch synów. Obaj zdecydowali się na emigrację. Wcześniej sam też miałem taką możliwość. W czasie podróży służbowych proponowano mi pracę i w Nowym Jorku, i w Hamburgu. Nie chciałem skorzystać z tych propozycji, chciałem pracować tu, w kraju, chociaż był on pod kuratelą Moskwy.
– Jak Pan ocenia sytuację naszego kraju po przemianach 1989 roku?
– Los dał mi długie życie. Jako dorastający młody człowiek mogłem cieszyć się odzyskaną po zaborach wolnością, której wkrótce trzeba było bronić, a potem walczyć o jej odzyskanie w okupacyjnym podziemiu. Wolność, którą przyniosła Armia Czerwona okazała się połowiczna. W czasach PRL, kiedy odwiedzałem służbowo kraje zachodnie, marzyłem o podobnej im wolnej, demokratycznej Polsce. Dziś mogę powiedzieć: chwała ci Polsko za to, co osiągnęłaś.
Luty 2024