Maria Mrozińska: – Poświęcił Pan Gdańskowi, jego historii, sporo pozycji książkowych, a także liczne publikacje, z całym poświęceniem angażuje się Pan w działania służące zachowaniu i rekonstrukcji zabytków naszego miasta. Skąd ta szczególna miłość do Gdańska?
Andrzej Januszajtis: – To historia szczególnego uwiedzenia, ponieważ związków rodzinnych z Gdańskiem nie miałem. Jestem pierwszym gdańszczaninem w rodzinie. Nazwisko, które noszę wskazuje na kresowe korzenie. Mój dziadek. Konstanty Januszajtis, autentyczny Litwin, jednak kulturowo związany z Polską, był nauczycielem, kierownikiem polskiej szkoły w podczęstochowskiej miejscowości. Jego synowie zaangażowali się w walkę o odrodzenie Polski. Mój ojciec i jego najstarszy brat walczyli w legionach Piłsudskiego. Tenże brat, Marian Januszajtis, pseudonim Żegota, dosłużył się stopnia generała dywizji. Związany był z endecją, nie poparł więc Piłsudskiego w czasie przewrotu majowego w 1926 roku i odtąd uważany był za opozycjonistę.
Urodziłem się w Lidzie, ale rodzice nie mieli już kresowych powiązań, a w Lidzie przebywali czasowo. Ojciec legionista, emerytowany major, otrzymał tam koncesję na prowadzenie hurtowni tytoniu. Rodzina nie zapuściła tam jednak korzeni, ponieważ okazało się, że talentów biznesowych ojciec, absolwent seminarium nauczycielskiego, raczej nie posiada. Kiedy miałem pięć lat, przeprowadziliśmy się do Lublina, do dziadków. Mama była rodowitą lublinianką. Rok przed wojną zamieszkaliśmy w Łodzi, gdzie ojciec otrzymał posadę. Wybuch wojny zmusił rodzinę do ucieczki przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi. Ruszyliśmy więc z powrotem do Lublina. To była dramatyczna ucieczka. Przeżyliśmy po drodze bombardowanie Warszawy, przeprawę łodzią przez Wisłę, z trudem udało się wydostać z płonącej wsi ostrzelanej pociskami zapalającymi, w ostatniej chwili udało się nam schronić w lesie przed nadlatującymi samolotami. To wszystko zapisało się w pamięci jedenastoletniego chłopca, którym wtedy byłem. Potem przez dziesięciolecia nasłuchałem się wypowiedzi światowych przywódców głoszących: „Nigdy więcej wojny!”.
Dziś dramat Ukrainy przywołuje obrazy tamtej wojny i każe się zastanowić nad moralną kondycją społeczeństw.
– Dorastał Pan w mrocznych czasach, w których wybory moralne miały zasadnicze znaczenie.
– Było zupełnie naturalne, że ojciec, legionista, któremu nie udało się przedostać przez Rumunię na Zachód, podjął działania zmierzające do organizowania oporu przeciw okupantom. Niestety, został zadenuncjowany, aresztowany przez gestapo i ostatecznie wysłany do Auschwitz, gdzie zginął w grudniu 1941 roku. Rodzinie udało się przetrwać dzięki pracy mamy w ochronce prowadzonej przez Radę Główną Opiekuńczą.
Dla mnie, podobnie jak dla ojca, wybór był także oczywisty. Kiedy ukończyłem szkołę podstawową i podjąłem naukę w szkole budowlanej, ponieważ tylko szkoły zawodowe były dostępne dla Polaków, wstąpiłem w szeregi podziemnego harcerstwa. Podejmowaliśmy różne akcje, pisaliśmy na murach hasła wzywające do oporu. Zajmowałem się także szkoleniem dotyczącym materiałów wybuchowych. Wygłaszałem wykłady dla naszych drużyn, ale też dla drużyn z innych hufców.
– Wkraczająca Armia Czerwona niosła budzące wątpliwości „wyzwolenie”. Stawiało to przed koniecznością kolejnych wyborów.
– Byłem wtedy nastolatkiem. W moim harcerskim środowisku mieliśmy świadomość sytuacji. Jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej na naszym terenie dość duże wpływy miała komunistyczna Polska Partia Robotnicza, przygotowująca się do objęcia władzy. Wtedy pisaliśmy na murach: „PPR wróg”. Wiedzieliśmy, co oznaczać może władza komunistyczna i czym jest jej zalążek, powstały w lipcu 1944 rząd lubelski. Uważam jednak, że nasi dowódcy podjęli mądrą decyzję o zakończeniu działań i złożeniu broni. Mieliśmy też polecenie zbierania i zabezpieczenia porzuconej broni. W naszym mieszkaniu na peryferiach Lublina Czechówce (z mieszkania dziadków w centrum zostaliśmy wysiedleni na początku okupacji) było kilka sztuk broni. Czekałem na polecenie władz harcerskich, gdzie je przekazać. Niestety, odkryli je funkcjonariusze tworzącej się Milicji Obywatelskiej, którzy przeszukiwali wtedy mieszkania w ramach akcji przeciw szabrownictwu. Zostałem aresztowany wraz z mamą. Tłumaczyliśmy, że broń mieliśmy właśnie oddać milicji, a na razie była zabezpieczona przed wykorzystaniem przez niepowołane osoby. Uratowało nas zwyczajne przekupstwo. Sąsiad wiedział, gdzie mama ukryła złote XIX-wieczne pięciorublówki i posłużył się nimi, by nas uwolnić.
Udało mi się uzupełnić naukę i zdać maturę w Lublinie. Postanowiłem podjąć studia na Politechnice Gdańskiej.
– Co zadecydowało o wyborze tej właśnie uczelni w dalekim od Lublina Gdańsku?
– Tu dochodzimy do pierwszego zauroczenia Gdańskiem. Jeszcze przed wojną w domu moich dziadków, którzy dużo podróżowali, zafascynowały mnie albumy i widokówki z pięknego miasta Gdańska. Marzyłem, że kiedyś tam pojadę. Niestety, pierwszy raz znalazłem się tu w grudniu 1945 roku. kiedy miasto było ruiną. Na prośbę sąsiada z Lublina asekurowałem jego matkę w drodze do Sopotu, gdzie zdobył mieszkanie. Była to podróż z przygodami przez zniszczony wojną kraj. W każdym razie po dotarciu do celu, postanowiłem zostać kilka dni i odwiedzić Gdańsk. Chodziłem wśród tych ruin litościwie otulonych śniegiem niby bandażem. Spod tego śniegu gdzieniegdzie błyskało złoto, złocone figury, złocone ornamenty. Gdańsk był piękny nawet po śmierci.
– Wtedy zakochał się Pan w naszym mieście?
– Nie mogę powiedzieć, że dokładnie wtedy, ale właśnie wtedy chciałem koniecznie uwierzyć, że to piękno, znane mi z albumów, zostanie wskrzeszone. Potem byłem jeszcze dwa razy na obozach harcerskich w Orłowie i, oczywiście, odwiedzałem Gdańsk. Postanowiłem zdobyć sprawność przewodnika po wielkim mieście. Wybrałem Gdańsk, uczyłem się z dostępnych drukowanych przewodników i oprowadzałem harcerzy wśród tych ruin, częściowo już zabezpieczonych.
Natomiast jeśli chodzi o politechnikę, to niezależnie od chęci studiowania w tym właśnie mieście interesował mnie istniejący na tej uczelni wydział lotniczy. Chciałem być konstruktorem samolotów. Niestety, miałem pecha, bo właśnie wtedy zlikwidowano ten wydział. Wybrałem więc jako specjalność konstrukcję samochodów na Wydziale Mechanicznym. Mimo, że zdałem z drugą lokatą, omal nie znalazłem się poza gronem przyjętych, ponieważ obowiązujące wówczas zasady dające pierwszeństwo osobom kierowanym przez organizacje partyjne, młodzieżowe, zakłady pracy, spychały mnie w dół.
– Studiował Pan w najgorszych, stalinowskich czasach nacisku komunistycznej ideologii. Jak Pan to odczuwał?
– Nacisk ideologiczny odczuwaliśmy nie tylko na przedmiotach ideologicznych. Zmuszano nas do podpisywania apeli przeciw amerykańskiemu imperializmowi, starano się wymusić przynależność do partii, uzależniając od tego karierę zawodową.
– Wybronił się Pan?
– Nie wyobrażałem sobie wstąpienia w szeregi PZPR. W mojej rodzinie stosunek do komunistycznej władzy był jednoznacznie negatywny. Używałem jakichś wybiegów podobnie jak w rozmowie z jednym z kolegów, zaciekłym zetempowcem (członkiem Związku Młodzieży Polskiej komunistycznej przybudówki partii), który był bardzo zgorszony, że chodzę do kościoła. Powiedziałem mu, że modlę się za Stalina. To śmieszne, ale on zdawał się w to wierzyć.
Natomiast przed uzyskaniem dyplomu inżyniera (studia były dwustopniowe: inżynierskie, potem magisterskie) odbywały się rozmowy polityczne a raczej przesłuchania. Staliśmy w kolejce przed wskazaną salą, co jakiś czas ktoś wchodził, po czym niektórzy wychodzili z wypiekami na twarzy, spuszczoną głową i nie patrząc na nikogo jak najszybciej się oddalali. Kiedy wszedłem, zobaczyłem jednego z profesorów, bladego, niemal trzęsącego się ze strachu i jakiegoś osobnika o wypisanej na twarzy profesji. Ten ostatni przeglądał papiery, po czym napastliwym tonem niemal wykrzyczał: – Wasz ojciec zginął w Oświęcimiu? W jakiej był organizacji? Kiedy odpowiedziałem, że mnie, dziecku, którym wtedy byłem, raczej się nie zwierzał, zostałem jeszcze ostrzej zakrzyczany. Tak to się odbywało. Było to świadome upokarzanie i zastraszanie ludzi. Jestem przekonany, że ci, którzy wychodzili ze spuszczonymi głowami, spotkali się z propozycją współpracy z UB. Jak reagowali, nie wiem. Wiem natomiast, że byli wśród nas koledzy absolutnie zaczadzeni ideologią, płaczący po śmierci Stalina.
Osobną sprawą było szkolenie wojskowe i wykłady prowadzone przez politruków najgorszego rodzaju ględzących o moralności socjalistycznej. Kiedy byłem na szkoleniu w Pile, jeden z tych socjalistycznych etyków tak się upił w czasie wizyty jakiegoś generała, że chodził za nim na czworakach. Jednocześnie z ust tych ludzi często padały wielkie słowa o miłości ojczyzny i potrzebie jej obrony. Do dziś mam uczulenie na ludzi nadużywających patriotycznej retoryki.
– Po październiku 1956 nacisk ideologiczny nieco zelżał. Na politechnice w 1957 roku powołany został pierwszy w Polsce parlament studencki. W tym czasie był Pan już pracownikiem naukowym uczelni.
– Wcześniej musiałem stoczyć batalię o możliwość podjęcia tej pracy, ponieważ obowiązywały wówczas nakazy pracy. Studia ukończyłem w 1954 roku. Zostałem skierowany do POM-u, czyli Państwowego Ośrodka Maszynowego gdzieś pod Koszalinem. Za niestawiennictwo we wskazanym miejscu zastraszano mnie i grożono przymusowym doprowadzeniem na stanowisko pracy. Jakiś czas trwały przepychanki, wreszcie profesor Ignacy Adamczewski załatwił sprawę na szczeblu ministerialnym. Już sam ten fakt był dowodem pewnej odwilży. Zostałem pracownikiem naukowym w katedrze fizyki porzuciwszy kwestie konstrukcji samochodów. Fizyka znacznie bardziej mnie interesowała. Był to czas, kiedy wszem i wobec głoszono wyższość socjalizmu, także w dziedzinie badań naukowych, dostęp do publikacji zachodnich był więc utrudniony. Zajmowałem się dozymetrią, czyli pomiarami i określaniem dawek promieniowania jonizującego.
W tym czasie musiałem podjąć trudną decyzję. Równocześnie studiowałem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (dziś Akademia Muzyczna). Niestety konieczność wielogodzinnych ćwiczeń na pianinie i równocześnie praca nad doktoratem wzajemnie się wykluczały. Wybrałem fizykę.
– Muzyka nadal jednak pozostała ważna w Pańskim życiu.
– I w życiu mojej rodziny. Moja żona jest pianistką, obie córki zostały skrzypaczkami. Młodszej, która zginęła tragicznie w Tatrach, poświęcone jest powołane przez naszą rodzinę i przyjaciół Towarzystwo Promocji Młodych Skrzypków organizujące konkursy. Mam nadzieję, że w przyszłym roku odbędzie się piętnasta już edycja tego konkursu.
Jestem miłośnikiem muzyki klasycznej, a także dawnej muzyki gdańskiej. Z zadowoleniem kibicowałem narodzinom zespołu madrygalistów, który z czasem, uzupełniony o instrumentalistów, jako Capella Gedanensis uzyskał status instytucji kulturalnej Rady Miasta Gdańska. Towarzyszyłem Capelli w jej wyjazdach zagranicznych jako prelegent. Informacji o dawnej muzyce gdańskiej wykonywanej przede wszystkim w Dworze Artusa szukałem już dużo wcześniej w gdańskiej siedzibie Archiwum Państwowego i Gdańskiej Bibliotece PAN, mogłem więc dzielić się tą wiedzą w czasie koncertów.
– Praca naukowa, muzyka i Gdańsk…
– …tak, Gdańsk, który zawsze był w moim sercu. Wiedzę o Gdańsku zacząłem pogłębiać w czasie studiów. Zrobiłem profesjonalny kurs przewodnika, a po ukończeniu studiów wiele czasu spędzałem we wspomnianym archiwum i Gdańskiej Bibliotece. Jako pracownik naukowy miałem łatwiejszy dostęp do archiwaliów i cennych starodruków. Wiele z nich zapisano gotykiem, ale znałem to pismo ze szkoły średniej, mogłem więc z nich korzystać. Ponieważ na kursie przewodników słyszałem różne, czasami sprzeczne ze sobą informacje, chociażby dotyczące Kościoła Mariackiego, postanowiłem je osobiście sprawdzić. Zmierzyłem powierzchnię rzutu, dzięki czemu mogłem dowieść, że gdański kościół jest największym na świecie kościołem zbudowanym z cegieł. Jest oczywiście kilkadziesiąt większych, ale zbudowanych z kamienia. Ostatnio jednak odkryłem, że kościół św. Petroniusza w Bolonii, przedstawiany jako zbudowany z kamienia, jest jednak ceglany i nieco większy od gdańskiej świątyni, która tym samym znalazła się na drugim miejscu.
– W latach powojennych toczyły się spory o sens odbudowy Głównego Miasta. Były pomysły zbudowania tak zwanego nowoczesnego miasta na wzór socrealistycznego MDM w Warszawie.
– Na szczęście tak się nie stało ale i w latach bezpośrednio powojennych, i później, trzeba było toczyć boje o konieczność zachowania zabytkowej zabudowy we właściwej formie, a także o powrót zabytkowego wyposażenia. Na początku lat sześćdziesiątych, kiedy obserwowało się wyraźne zwolnienie tempa odbudowy, w ramach PTTK powstała Gdańska Komisja Ochrony Zabytków. Wszedłem w jej skład. Należał do niej także architekt Maciej Kilarski, syn Jana, autora książek o Gdańsku z cyklu „Cuda Polski” i powojennego przewodnika. Jana Kilarskiego nie miałem okazji poznać, ale uważam go za swojego nauczyciela. W komisji działali również architekci – Janusz Ciemnołoński i Stanisław Michel – oraz inżynier Aleksander Ślusarz, którzy brali udział w odbudowie Gdańska. Organizowaliśmy wystawy pokazujące, jak wyglądały obiekty jeszcze nieodbudowane i zabiegaliśmy o podjęcie decyzji w sprawie ich odbudowy. Uporczywie wydzwanialiśmy do Komitetu Wojewódzkiego PZPR w sprawie zasłaniania propagandowymi hasłami zabytkowych obiektów opatrzonych herbami Gdańska i Polski. Na powielaczu umieszczonym w portierni politechniki drukowaliśmy biuletyny informujące o naszej działalności.
– Tak bez cenzury?
– I o to właśnie wybuchła awantura. Uwagę władz przyciągnęły nasze protesty przeciw rozbiórce nawy kościoła św. Barbary, gdzie zaplanowano budowę jakiejś arterii komunikacyjnej, co zresztą nigdy się nie stało. Rozbiórki jednak dokonano szybko i sprawnie w ciągu jednej nocy. Nasze działania wzbudziły irytację towarzyszy z Komitetu Wojewódzkiego PZPR i stąd awantura o powielacz, który na dodatek okazał się niezarejestrowany, a wtedy każde takie urządzenie podlegało urzędowej rejestracji. Wszystko skrupiło się na Bogu ducha winnym woźnym z tej portierni, ale udało się jakoś sprawę załagodzić. Wszak chodziło o zabytki!
Wiadomości o naszej zdecydowanej działalności sprowadziły do nas bosmana z gdańskiego portu, pana Talagę (niestety, nie pamiętam jego imienia) z niewiarygodną wręcz informacją o planowanym wysadzeniu wartowni nr 1 na Westerplatte, jedynej ocalałej. Był rok 1966, przygotowywano poszerzenie kanału portowego, do którego miały prowadzić tory kolejowe, na drodze których stała właśnie wartownia.
– Decydentom tamtych czasów nie zależało na zachowaniu świadectwa bohaterskiej obrony Westerplatte?
– Najwyraźniej nie. Natomiast naszej komisji zależało. Wykorzystaliśmy wszelkie możliwości, poruszyliśmy niebo i ziemię, zaangażowaliśmy wpływowego w partyjnym środowisku pisarza Zbigniewa Załuskiego, który obiecał interwencję u ówczesnego szefa Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Janusza Wieczorka. Równocześnie zabiegaliśmy o ekspertyzę dotyczącą możliwości przesunięcia wartowni. Precedens już był. W Warszawie został przesunięty o ponad dwadzieścia metrów kościół pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Zwróciliśmy się o pomoc w kwestii ekspertyzy do profesora Stanisława Rydlewskiego, późniejszego rektora Politechniki Gdańskiej. Z Warszawy przyszła wiadomość, że ostateczna decyzja należy do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej, Piotra Stolarka. Udaliśmy się do niego w trójkę: Janusz Ciemnołoński, Aleksander Ślusarz i ja. Nie bez trudności uzyskaliśmy audiencję, podczas której najpierw na nas dosłownie wrzeszczał, kazał łączyć się z Warszawą, by ostatecznie wściekle rzucić: – Róbcie sobie tę ekspertyzę, przesuniemy wam tę ruinę! W końcu ekspertyzę samodzielnie przygotował inżynier Ślusarz. Dyrektor Stoczni Gdańskiej po dłuższym wahaniu w końcu zgodził się wyznaczyć ekipę i dostarczyć sprzęt potrzebny do przesunięcia wartowni. 6 marca 1967 roku przyszliśmy tam pełni obaw, czy się uda. Byli też westerplatczycy. Budynek wartowni został odcięty od podłoża, wciągarki zaczęły pracować, liny się napięły… i nic, wartownia ani drgnęła. Jakieś poprawki, jeszcze jedna próba i wreszcie zaczęła powoli się przesuwać. Radość, oklaski. Zatrzymała się siedemdziesiąt metrów dalej.
To był naprawdę sukces. W tymże roku udało się doprowadzić do wpisania Dworu Artusa do rejestru zabytków i tym samym uchronić go przed planowanym urządzeniem w nim muzeum ruchu robotniczego, co, oczywiście, wykluczałoby przywrócenie zabytkowego wnętrza. Upomnieliśmy się także o Ratusz Głównego Miasta, gdzie bezsensownie planowano umieścić Urząd Stanu Cywilnego. Na szczęście w końcu stał się siedzibą Muzeum Miasta Gdańska.
– Pańska aktywność, często niepokrywająca się z zamierzeniami władz, raczej nie mogła się tym władzom podobać.
– No i znalazłem się na „ławce kar”, jak to określał wtedy Jerzy Waldorff. Przestano mnie zapraszać do telewizyjnych programów poświęconych Gdańskowi, jego zabytkom, historii, kulturze. Program zniknął z anteny. Szczęśliwie nie dotknęło to programów dotyczących fizyki, które prowadziłem od 1967 roku.
– W wielu środowiskach pojawiło się wyraźne znużenie proponowanymi socjalistycznymi wzorcami kultury. Studenckie protesty w marcu 1968 zaczęły się przecież od przedstawienia mickiewiczowskich „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka. Po latach Gustaw Holoubek, występujący wtedy w roli Konrada, przyznał, że miał świadomość, iż „publiczność przyszła nie tylko po to, by zobaczyć »Dziady«, ale także by doświadczyć prawdy i mocy słów, tak kłamliwie wykorzystywanych w oficjalnym obiegu”.
– Władza najwyraźniej też to sobie uświadomiła, bo przestraszyła się tego przedstawienia, ale decyzja o zdjęciu go z afisza tylko sprowokowała wybuch niezadowolenia. Studenckie protesty rozlały się po kraju. W Gdańsku centrum protestu była właśnie politechnika. Byłem na wiecu w holu uczelni, na którym pojawił się Stanisław Kociołek, ówczesna „nadzieja” partii. Na zdecydowane oskarżenia ze strony studentów dotyczące brutalnego rozprawiania się ze studenckim protestami, wciąż powtarzał: – To nieprawda. Ostatecznie został wygwizdany, a rektor Rydlewski z trudem zdołał opanować zgromadzonych. Jego decyzja o odwołaniu kolejnego wiecu doprowadziła do rozruchów na ulicach. Wielu studentów zostało pobitych i to, niestety, przy udziale ormowców (członków Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej) formowanych przeważnie z robotników. Solidaryzowałem się z odezwą wydaną przez senat mojej uczelni potępiającą metody stosowane wobec studentów.
– Rozpętana wtedy antysemicka nagonka dotknęła środowisko naukowe, z którym Pan współpracował?
– Dużą przykrość sprawiła mi informacja o sytuacji jednego z kolegów współpracującego przy realizacji telewizyjnych wykładów z fizyki. Do udziału w tych programach pierwotnie zgłosiło się kilkudziesięciu naukowców z Polski. Ostatecznie pozostała nas czwórka. Świetnym wykładowcą był fizyk z Warszawy, profesor Ryszard Gajewski żydowskiego pochodzenia. Niestety, został zaszczuty i zdecydował się opuścić Polskę. Władza pozbawiła wtedy nasz kraj wielu wybitnych naukowców z różnych dziedzin.
Chciałbym podkreślić, że właściwie nigdy nie byłem zainteresowany działalnością polityczną. Interesowały mnie sprawy społeczne i angażowałem się w nie całym sercem. Jednak trudno było pozostać obojętnym na wydarzenia w kraju, a przede wszystkim w moim mieście we wspomnianym 1968 roku, a szczególnie w dramatycznym Grudniu ‘70.
Na uczelni zajęcia zostały zawieszone. Kiedy wracałem do domu, przechodziłem ulicą Garncarską w bezpośrednim sąsiedztwie płonącego budynku, siedziby wojewódzkich władz partii. Zabrzmi to jak ponury żart, ale przecież wiedziałem dokładnie, że budynek ten został zaprojektowany w 1916 roku jako siedziba Towarzystwa Ubezpieczeń od Ognia. Jego projektantem był Albert Carsten, ten sam, który był także projektantem gmachów Politechniki Gdańskiej.
Robotniczy protest został krwawo stłumiony. Byłem wstrząśnięty zbrodniczymi metodami jego tłumienia. Widziałem nadjeżdżające czołgi obsadzone żołnierzami z bronią wycelowaną w kierunku domów, obok których przejeżdżały. Później słyszeliśmy, że podobno tym młodym żołnierzom, pochodzącym z różnych wojskowych formacji spoza Wybrzeża, wytłumaczono, że ruszają tłumić niemiecką zbrojną akcję zmierzającą do oderwania Gdańska od Polski.
– W komunistycznej propagandzie często posługiwano się antyniemiecką kartą.
– Nie rozumiem tej antyniemieckiej fobii, która dawała i daje o sobie znać nie tylko w czasach komunistycznej propagandy. Niestety, jest żywa także dzisiaj i na dodatek wykorzystywana do manipulowania nastrojami społecznymi. Bardzo szkodzi Gdańskowi, kiedy w społecznej przestrzeni pojawiają się nieodpowiedzialne sugestie. Mam liczne kontakty z różnymi środowiskami w Niemczech, byłem tam jako fizyk na trzymiesięcznym stażu, prowadziłem wykłady, nieraz wykłócałem się o sprawy historyczne, ale nigdy nie odczułem śladu wrogości. Niemcy jako naród włożyli wielki wysiłek w przepracowanie nazistowskiej przeszłości i wychowanie kolejnych pokoleń w atmosferze poszanowaniu pokoju.
Udało mi się nawiązać dobrą współpracę z przedstawicielami wielu środowisk, dzięki czemu można było odzyskać ważne zabytki wywiezione z Gdańska w czasie wojny. Do Kościoła Mariackiego wróciło jedno ze skrzydeł ołtarza Ferberów, a to w końcu skłoniło Muzeum Narodowe w Warszawie do zwrócenia pozostałej części ołtarza. W czasie wspomnianego stażu naukowego poznałem ostatniego pastora Kościoła Mariackiego, Gülzowa, od którego dowiedziałem się o miejscach przechowywania paramentów i szat liturgicznych wywiezionych z Gdańska.
Wiele udało się też uzyskać dzięki działaniu w Towarzystwie Przyjaciół Gdańska, powołanym w 1970 roku, które władza usiłowała zawłaszczyć, ale nie do końca to się udało. W każdym razie inicjatywa towarzystwa przysłużyła się przywróceniu do życia Jarmarku Dominikańskiego, którego tradycja sięga XIII wieku. Kolejną istotną sprawą było nawiązanie partnerskiej współpracy z Bremą, do czego trzeba było przekonać ówczesne władze Gdańska. Dla ustalenia zasad bliższej współpracy delegacja Towarzystwa Przyjaciół Gdańska udała się do Bremy. Byłem w jej składzie, co zaowocowało nawiązaniem bliskich kontaktów z ówczesnym burmistrzem Bremy, Hansem Koschnikiem. W kolejnych latach zaangażował się on w wiele spraw służących Gdańskowi, za co w 1994 roku został przyjęty w poczet honorowych obywateli naszego miasta.
– Wtedy, w 1976 roku było to pierwsze w historii partnerstwo zachodnioniemieckiego miasta z miastem zza żelaznej kurtyny. Od tego czasu minęła cała epoka bogata w historyczne wydarzenia.
– Tak. Przede wszystkim trzeba podkreślić zmiany ustrojowe zapoczątkowane przez solidarnościową rewolucję w naszym kraju. Oczywiście, popierałem niezależny związek, wstąpiłem w jego szeregi. Wiązałem z „Solidarnością” wiele nadziei, gdyż zawsze dla ludzi komunistycznego systemu byłem obcym ciałem. Brak przynależności do partii ograniczał moje możliwości na wielu polach. Pierwszy raz wyjechałem za granicę, kiedy miałem ponad czterdzieści lat. Przez długie lata miałem utrudniony dostęp do zachodnich publikacji naukowych.
– Na zmiany ustrojowe trzeba było jednak poczekać niemal całe dziesięciolecie.
– W moim wypadku poświęcone głównie Gdańskowi a konkretnie odtworzeniu zegara astronomicznego w Kościele Mariackim. Uważałem, że właśnie wtedy, w czasach stłamszenia społecznego oporu, warto było podjąć wspólne środowiskowe działania jednoczące wokół ważnej i ciekawej sprawy. Kiedy rzuciłem tę myśl podczas wykładu na temat historii gdańskiej techniki, zaowocowała po kilku miesiącach powołaniem Stowarzyszenia Horologium (po łacinie zegar). Zegar ten został stworzony przez Hansa Düringera w 1470 roku. Wtedy był największym zegarem astronomicznym na świecie. Wskazywał godziny, daty dzienne, miesięczne i roczne a także pozycje Słońca i Księżyca oraz znaki Zodiaku. Na galeryjkach przy wtórze organów paradowały postacie apostołów, a Adam i Ewa wybijali na dzwonach kwadranse i godziny. Na początku prac rekonstrukcyjnych sądziłem, że zachowała się tylko wielka tarcza kalendarza, ale okazało się, że mamy osiemdziesiąt procent fasady. To było naprawdę wielkie przeżycie przywrócić do życia wspaniałe dzieło techniki i sztuki. W 1990 roku, po 437 latach zegar (działał niecały wiek, w 1554 roku przestał chodzić) zaczął znowu odmierzać czas. Było to symboliczne wydarzenie, wręcz metafizycznie łączące czasy sprzed wieków z naszymi i przyszłymi.
– Rok 1990 okazał się przełomowy także dla Pana osobiście. Wbrew deklarowanej niechęci do polityki zdecydował się Pan wziąć w niej udział na szczeblu samorządowym. Z listy Komitetu Obywatelskiego zostaje Pan wybrany radnym miasta Gdańska, a wkrótce jej przewodniczącym. Jak z dzisiejszej perspektywy ocenia Pan działania tego pierwszego samorządu po zmianach ustrojowych?
– Społeczne oczekiwania były ogromne, a możliwości ich zaspokojenia ograniczone. Radni nie zostali wybrani z list partyjnych. Prowadziło to do przeciągających się wielogodzinnych sporów, uzależnionych od wybujałych indywidualności niektórych z nich, ale miało też i dobre strony. Rządziliśmy się sami, żadne ogólnokrajowe władze partyjne nie narzucały nam rozwiązań. Udało się opracować i uchwalić ponad sześćset uchwał prawa miejskiego i przygotować się do zbliżających się obchodów tysiąclecia miasta. Zabiegaliśmy o to, by Gdańsk był miastem nowoczesnym, ale równocześnie szanującym tradycję. Starałem się wpływać na politykę władz przede wszystkim w kwestiach dotyczących zachowania wielokulturowej tkanki miasta.
Moim zdaniem najważniejszym osiągnięciem pierwszego samorządu było otwarcie na świat, udział w międzynarodowych konferencjach, liczne kontakty bezpośrednie, inicjatywa powołania Związku Miast Bałtyckich. W czasie tych zagranicznych kontaktów spotykaliśmy się z ogromnym szacunkiem dla Polski i Polaków, z wielką otwartością i chęcią pomocy. Z żalem myślę, że nieodpowiedzialne działania władz państwowych w ostatnim czasie spowodowały roztrwonienie tego szacunku.
Wracając do spraw samorządowych muszę z całym przekonaniem stwierdzić, że uważam reformę samorządową za jedną z najważniejszych i najbardziej udanych w dobie przemian ustrojowych.
– Gdańsk docenił Pańskie zaangażowanie i liczne inicjatywy służące zachowaniu śladów wielowiekowych dokonań miasta oraz ich popularyzacji w Polsce i za granicą. Został Pan wyróżniony tytułem Honorowego Obywatela Gdańska. Czym jest dla Pana to „urbs Gyddanyzc” (najstarsza zapisana nazwa miasta)?
– Jest miastem, któremu poświęciłem całe swoje dorosłe życie, w którego wielokulturową historię zanurzyłem się przed laty i która uwodzi mnie do dziś. Wciąż zabiegam o właściwą dbałość o zabytki, z których niektóre niszczeją. Szczególnie mam na myśli figury zdobiące budowle. Jest bardzo wiele do zrobienia, nadal trzeba zabiegać o odzyskanie wielu wywiezionych zabytków jak choćby dzwony z Kościoła Mariackiego. W kościele św. Katarzyny znajduje się niszczejący prospekt najstarszych organów w Polsce. Wciąż leży mi na sercu kwestia ich renowacji, o ile jest to jeszcze możliwe. Zanim obdarzono mnie honorowym obywatelstwem, stałem się obywatelem Gdańska z własnego wyboru. Napis „Nec temere nec timide” umieszczony przed wiekami przez ówczesnych obywateli na Złotej Bramie jest także moją życiową dewizą.
Kwiecień 2022