„Szkodliwi ludzie” w „zlewisku herezji”
W dokumentach z tamtego czasu zapisano wiele mocnych wyrażeń, żeby nie powiedzieć – inwektyw którymi obarczały się obie strony konfliktu.
Dla większości gdańszczan jezuici byli – w najlepszym razie – wielce szkodliwymi ludźmi, swoimi poczynaniami wprowadzającymi zamęt w „spokojnym” protestanckim mieście. Z kolei motywy działania jezuitów najlepiej oddają słowa ich największego protektora, biskupa Hieronima Rozrażewskiego. W akcie fundacji kolegium w Starych Szkotach określił Gdańsk mianem „zlewu herezyi z okolicznych państw, z którego jak z źródła strumienie, na dyecezyę naszą płyną i sączą się (...) przewrotne dogmata”. Oba stanowiska doskonale wpisywały się w realia tamtej epoki. Pojęcie tolerancji oznaczało wtedy jedynie swoistą równowagę, która nie pozwalała na całkowite unicestwienie tych, którzy byli przeciwnego (a więc z założenia fałszywego) zdania.
Towarzystwo Jezusowe powstało w Rzymie w roku 1534, zanim jeszcze reformacja na dobre zadomowiła się na Pomorzu Gdańskim. Ale kiedy kardynał Stanisław Hozjusz ufundował pierwsze na ziemiach polskich kolegium jezuickie w Braniewie, Gdańsk (i inne, większe i mniejsze ośrodki Prus Królewskich) był już w 90 procentach protestancki. Jezuitom towarzyszyło miano przewodniej siły katolickiej kontrreformacji. Już wkrótce przypięto im łatkę „agentów hiszpańskiego króla”. Czy takie określenie mogło budzić jakiekolwiek obawy nad brzegami Morza Bałtyckiego?
Kilkanaście miesięcy po założeniu kolegium w Braniewie jezuici rozpoczęli misyjną penetrację Prus Królewskich. To wówczas (w roku 1567) pierwszy z nich, Piotr Phae, postawił nogę na gdańskim bruku. Dwa lata później, podczas rozmów z Komisją Karnkowskiego burmistrz Gdańska, Jerzy Klefeldt martwił się, że Wisłą do Prus już żeglują liczne statki z jezuitami i mnichami, aby nawracać protestantów. Obawy tamtego czasu można jednak uznać za całkowicie bezpodstawne. Nowy zakon zaledwie zdołał okrzepnąć, z trudem gromadził ludzi i środki na obsadzenie już pozyskanych fundacji i ani mu w głowie było porywanie się na najpotężniejszy luterański bastion w okolicy. Przez wiele lat zakonnicy z Towarzystwa Jezusowego traktowali Gdańsk jedynie jako port tranzytowy w drodze do Szwecji.
Kulisy pewnej intrygi
Założeniu stałej jezuickiej stacji misyjnej nad Motławą miały towarzyszyć dość niecodzienne okoliczności. Zgodnie z zapisem „Historii Rezydencji Gdańskiej” do miasta zaprosił jezuitów... luterański burmistrz Konstantyn Ferber! Zamierzał ich wykorzystać do walki z kalwinistami, którzy byli rywalami luteran. Przez swojego krewnego, kanonika warmińskiego Ekkarda a Kempen, nawiązał kontakt z biskupem Rozrażewskim i za jego pośrednictwem ściągnął do Gdańska, w roku 1585, na stałe pierwszego jezuitę, ks. Kaspra Sawickiego.
To dość szokujące stwierdzenie starsza, zwłaszcza niemiecka historiografia traktowała z pewnym niedowierzaniem. Brakowało bezpośrednich dowodów, że taki scenariusz miał miejsce, a konflikt między luteranami i kalwinistami o rząd dusz w mieście rozpalił się na dobre kilka lat później (tumulty roku 1590). Jednak w korespondencji biskupa Rozrażewskiego zachowały się pewne ślady kontaktów z gdańskim burmistrzem. Może więc to domniemanie nie było do końca wyssane z palca.
Podchody pod Świętą Brygidę
Jakkolwiek było, kilka lat później w Gdańsku zawrzało. Ordynariusz najpierw podarował jezuitom grunt w osadzie Stare Szkoty, która należała do posiadłości biskupów kujawsko-pomorskich (1592), a rok później przyłączył do fundacji pustoszejący klasztor św. Brygidy w samym mieście. Luterańscy i kalwińscy członkowie Rady Miasta połączyli się we wspólnym froncie przeciwko takim zamiarom. Chyba najbardziej obawiano się, że pod bokiem Gimnazjum Akademickiego powstanie konkurencyjna, dobrze zorganizowana katolicka szkoła średnia. A szkoły jezuickie były wówczas w rozkwicie. Chwalono je za nowoczesny (jak na owe czasy) model nauczania, ceniono poziom przygotowania profesorów, a do tego nauka była bezpłatna. Swoje dzieci posyłali do nich nawet protestanci.
Rada nie zgodziła się zatem na przekazanie klasztoru i nie ulękła się wyroków sądów królewskich, które były przychylne dla jezuitów. Budowa zakonnego ośrodka na Starych Szkotach też uległa opóźnieniu. Ofiarowany przez biskupa grunt, o nazwie Breberg, był wąskim wycinkiem ziemi na zboczu wzgórza, które miało znaczny kąt nachylenia. Nie sposób było postawić na nim potrzebnych budynków. Korzystając z życzliwości gdańskich proboszczów, jezuici zamieszkali na probostwie Kościoła Mariackiego, które pozostawało w gestii katolików. Do posługi duszpasterskiej wykorzystywali – ze zmiennym szczęściem – obiekty sakralne innych zakonów. Brygidki, które z pomocą protestanckiego miasta obroniły swój niezależny byt, nie miały nic przeciwko temu, by jezuici korzystali ze starodawnej Kaplicy Pokutnic, czyli kościółka św. Marii Magdaleny.
Nowa sposobność, by zakon zakorzenił się w mieście, nadarzyła się kilka lat później, na początku XVII wieku. Kościół św. Brygidy i budynki klasztorne wymagały renowacji. Jezuici pospieszyli brygidkom z materialną pomocą. Przy okazji usadowili się wewnątrz ich zespołu klasztornego, w dawnym klasztorku brygidianów. W sierpniu 1606 roku zaniepokojona tymi poczynaniami Rada usiłowała dokonać wizji lokalnej, lecz jej przedstawiciele nie zostali wpuszczeni na teren klasztoru. Jeszcze dziesiątki lat później miasto wypominało zakonnikom, że jego przedstawicieli przywitały groźne brytany na łańcuchach. Ale opór na nic się nie zdał. Zwyczajem tamtego czasu Rada kazała przybić do wrót kościoła św. Brygidy edykt banicyjny, który nakazywał jezuitom, by w trzy dni opuścili klasztor. Za słowami poszły czyny. Zabudowania otoczyły oddziały miejskich pachołków. Zakonnicy ustąpili przed siłą i wycofali się na powrót w mury mariackiego probostwa.
Rozpoczęły się miesiące, a nawet lata żmudnych zabiegów i negocjacji. Towarzystwo poparł król, miejscowi biskupi, lokalni dygnitarze, nawet część konwentu brygidek. Problem w tym, że Gdańsk w niewielkim tylko stopniu musiał się liczyć z takimi naciskami. Na końcu wszelkich negocjacji zawsze stawał jeden, za to bardzo poważny argument. Stale pusty skarb koronny potrzebował pieniędzy, a tych mógł dostarczyć potężny Gdańsk. Dziesięć lat starań nie przyniosło żadnego efektu. Okazało się jednak, że potężne miasto trafiło na godnego siebie przeciwnika. Z prowincji niemieckiej ściągnięto jezuitę Andrzeja Aigemanna, który pod przybranym nazwiskiem Andrzeja Antandera jako świecki kapłan ponad dziesięć lat pracował w kościele św. Brygidy. Potem zastąpił go inny jezuita z Niemiec – Jan Baptysta Molitor, przyjaciel i korespondent samego Kartezjusza. Praca incognito ustała, gdy jezuici uzyskali zgodę na jawną działalność w kościele brygidek. Doszło bowiem do istotnej zmiany sytuacji.
„Pod niebem najczystszym”
Jeszcze w 1601 roku zakonnicy zakupili w Starych Szkotach dom z ogrodem. O jego lokalizacji nic bliżej nie wiadomo, poza bardzo ogólnym stwierdzeniem, że znajdował się w korzystnym miejscu o zdrowym klimacie „pod niebem najczystszym”. Najprawdopodobniej więc wznosił się w górnej, wypełnionej ogrodami części Starych Szkotów, ponad kanałem Raduni. W roku 1615 biskup Wawrzyniec Gembicki w porozumieniu z opatem pelplińskim Feliksem Kosem, podarował zakonnikom grunt w dolnej części osady, na pograniczu Starych Szkotów i pelplińskich Chmielnik, na tzw. Krótkiej Redze. Granica pomiędzy posiadłościami biskupów i opatów biegła w tym miejscu środkiem głównego traktu do Gdańska (dziś jest to Trakt św. Wojciecha). Droga w pewnym miejscu rozwidlała się, okalając dwoma ramionami niewielką gruntową wysepkę – parcelę wypełnioną szeregiem domów i kilkoma pustymi placami. Do dziś zachował się jej kształt w okolicy stacji benzynowej, u stóp obecnego kościoła św. Ignacego.
Jezuici otrzymali grunt w północnej części tej wysepki. Już w następnym roku wznieśli swój pierwszy kościół. Wbrew utartym mniemaniom nie nosił on imienia założyciela zakonu. Ignacy Loyola został świętym dopiero w roku 1622. Świątyni nadano wezwanie Nawiedzenia NMP. Jak wyglądała, możemy zobaczyć na rycinie Idziego Dickmanna z tego samego mniej więcej czasu. Zgrabna wieżyczka kościoła i pruski mur świątyni rysują się doskonałe na tle innych budynków Krótkiej Regi.
Główne kolegium stanęło kilka lat później w górnej części osady, po dokupieniu nowych gruntów. Gdy kilkanaście lat później odwiedzał je Karol Ogier, uczestnik francuskiego poselstwa, stwierdził, że dom ów ma raczej wygląd „dworu wiejskiego niż uczonego kolegium, tak bardzo roi się od kur, gęsi i inszych rzeczy tego rodzaju”. Obok, w parterowym budynku szkoły uczyło się około dwustu uczniów. Tuż przed szwedzkim „potopem” jezuici dorobili się nowego, piętrowego budynku szkoły. Powiększono też kościół, dobudowano wieżę z kryptą oraz kaplicę cmentarną. Prace przy tej ostatniej kończono w listopadzie 1655 roku, gdy Szwedzi maszerowali już na Gdańsk.
Początek burzy i naporu
Można by sądzić, że po umieszczeniu głównej siedziby zakonu w Starych Szkotach w stosunkach między miastem i zakonem nastanie okres spokoju. I pozornie tak się stało. W staroszkockim kolegium jezuici erygowali szkolny teatr. Zwłaszcza w pierwszych latach jego istnienia publiczne występy uczniów przyciągały licznych widzów z miasta, patrycjuszy, profesorów i studentów konkurencyjnego gimnazjum. Protestanci interesowali się też dawno niewidzianymi w mieście obrzędami katolickimi, procesjami (te mogły się odbywać tylko poza miastem), praktykami pokutnymi podczas Wielkiego Postu. Jezuici nie zamierzali jednak zrezygnować z pracy w samym mieście, a protestanccy ojcowie miasta nie mogli pogodzić się z faktem, że założone w Starych Szkotach kolegium używa nazwy Kolegium Gdańskie.
Jeszcze w 1623 roku król Zygmunt III załatwił zakonnikom powrót do kościoła św. Brygidy w charakterze spowiedników nadzwyczajnych, byli kapelanami konwentu i pomocnikami gdańskiego proboszcza. Opiekowali się też Bractwem Najświętszego Sakramentu, które założyli przy Kaplicy św. Marii Magdaleny. Organizacja ta skupiała katolicką „diasporę” w mieście. Jednak te coraz aktywniejsze formy działalności nie były w smak gospodyni klasztoru, ksieni Barbarze Wichman. Nic zresztą dziwnego. Odnowiony (przy udziale jezuitów) konwent obawiał się o swoje lokum. Koegzystencja z prężnym i wpływowym Towarzystwem Jezusowym w pewnym momencie mogłaby wymusić konieczność odpowiedzi na zasadnicze pytanie: który z dwóch zakonów jest ważniejszy dla interesów katolicyzmu w protestanckim mieście?
Ksieni Wichman postanowiła nie czekać. Pod pozorem, że Kaplica Pokutnic popadła w ruinę, wyrzuciła z niej bractwo (i jezuitów) i nakazała zburzenie obiektu (w roku 1638). Jeszcze dobrze nie przebrzmiały gromy z tego powodu, a brygidki zamknęły jezuitom dostęp do swojej ambony (1641). Burza, jaka rozpętała się w tym momencie, oparła się o kongregacje i trybunały dalekiego Rzymu. W tym czysto wewnętrznym, katolickim sporze mniszki uzyskały pełne wsparcie protestanckiego Gdańska. Wyroki Stolicy Apostolskiej były wprawdzie korzystne dla Towarzystwa Jezusowego, ale władze gdańskie miały w zanadrzu argumenty nie do odparcia: oddziały wojska i wzburzenie tłumów. Władysław IV też deklarował się po stronie uczniów św. Ignacego, lecz przecież – jak zawsze - Rzeczpospolita potrzebowała pieniędzy.
Jezuici nie wrócili już nigdy do kościoła św. Brygidy. Co więcej, miasto przypuściło zdecydowaną ofensywę na zakon. Rada Miasta zapowiedziała, że nie będzie honorować wystawionych przez nich metryk chrztów i ślubów, zakazała dostarczania żywności i napojów jezuickim misjonarzom z probostwa, nie pozwoliła zakonnikom obsługiwać miejskich szpitali. To wtedy, w porozumieniu z jednym z gdańskich introligatorów (a w niezgodzie z etyką zawodową), skopiowano na użytek Rady tom „Historii Gdańskiej Rezydencji”, który zakonnicy oddali do oprawienia. Odpisy tej kroniki trafiały potem z rąk wrogów zakonu do zbiorów gdańskich bibliofilów.
Zakonnicy nie pozostali dłużni. W 1646 roku wyciągnęli (jak się potem okazało podrobiony przez najsławniejszego oszusta XVII-wiecznej Rzeczpospolitej, Krzysztofa Stanisława Janikowskiego) akt własności kościoła św. Piotra i Pawła na Żabim Kruku i przymierzali się do przejęcia tej najważniejszej w mieście świątyni kalwinistów. Z prowincji litewskiej przybył do Gdańska tęgi polemista jezuicki, Karol Kreitzen i rozpoczął wojnę na drukowane słowa z teologami protestanckimi.
Apogeum konfliktu
Gdy w 1655 roku Szwedzi runęli na Polskę, Rada Miasta postanowiła raz na zawsze unieszkodliwić ideologicznego przeciwnika. Okoliczności były sprzyjające: król pozwolił podjąć wszelkie kroki zmierzające do skutecznej obrony. Gdańsk postanowił zniszczyć przedmieścia, aby utrudnić Szwedom dostęp do murów. Przy okazji, w styczniu 1656 roku, zburzono jezuicki kościół na Krótkiej Redze, a w czerwcu budynek nowej szkoły. Ocalał jedynie, choć mocno zdewastowany, ów wiejski dwór z relacji Ogiera, czyli tzw. Stare Kolegium. Z konieczności zakonnicy schronili się w mieście. Pozwolono im tu zamieszkać jako osobom prywatnym. Niewiele brakowało, a nie mieliby dokąd wracać. Gdańsk za swoje zasługi w wojnie ze Szwedami domagał się zapłaty: chciał należących do biskupa przedmieść, w tym Starych Szkotów. Co więcej, ówczesny biskup Florian Kazimierz Czartoryski gotów był te posiadłości za pewną kwotę odstąpić. Gdyby tak się stało, nie byłoby tam już miejsca dla Towarzystwa Jezusowego. Szczęśliwie dla jezuitów na transakcję nie pozwoliła włocławska kapituła.
W następnych dziesięcioleciach dokonano powolnej odbudowy zakonnego ośrodka. W miejsce kościoła Nawiedzenia NMP uruchomiono na Krótkiej Redze cmentarną kaplicę pod wezwaniem św. Barbary. Znacznie później, obok niej umiejscowiono budynek bursy muzycznej. Właściwy kościół, prawdopodobnie już od początku pod wezwaniem św. Ignacego zbudował Bartel Ranisch na wysokim brzegu kanału Raduni w latach 1676-1677. Brak pośpiechu nie wynikał jedynie z powojennego kryzysu gospodarczego. Jezuici nie zapomnieli o dawniejszych swoich planach wzniesienia głównej siedziby w mieście. Takiej właśnie rekompensaty chcieli za bezprawne, ich zdaniem, zniszczenie szkoły i kościoła. I oto, zrządzeniem losu tuż pod bokiem ich misji na probostwie wzniesiono w roku 1681 Kaplicę Królewską.
W mieście znowu zawrzało. Dwa lata zwlekano z otwarciem obiektu. Po Gdańsku krążyły antyjezuickie paszkwile i satyry, odbywały się nawet swego rodzaju demonstracje z pochodniami i obnażonymi szpadami, podczas których domagano się sądu (a raczej samosądu) nad upartymi zakonnikami. To wtedy jezuickie przedstawienia w Starych Szkotach, które swego czasu cieszyły się wzięciem wśród mieszczan, nazwano pożałowania godnymi tragediami, a sam teatr – „krwawym teatrum”. Zakonnicy wytoczyli „armaty” ideologiczne. Atmosferę w mieście jątrzyły znakomite traktaty polemiczne pióra Jana Franciszka Hackiego.
Gdy kaplicę wreszcie uruchomiono, jezuici ledwie kilka razy zdołali do niej wejść, korzystając z wewnętrznego połączenia z plebanią. Miejscy pachołkowie z jednej, akcja dyplomatyczna miasta z drugiej strony skutecznie uniemożliwiły im korzystanie z nowego obiektu. Zamurowano nawet wewnętrzne przejście. Dopiero po tym kolejnym niepowodzeniu zakonnicy wznieśli w Starych Szkotach gmach mieszkalny, jakiego na przedmieściu jeszcze nie widziano. Wielkie komnaty, olbrzymi refektarz, korytarze tak przestronne, że mogły mieścić armie gości. Takiego refektarza, takich sal i przestrzeni nie było w żadnym innym kolegium na obszarze Rzeczpospolitej. Nic dziwnego, że chętnie zjeżdżali do kolegium monarchowie i dygnitarze, obce poselstwa i znamienici podróżnicy. W 1710 roku goszczono tu nawet pruski Sejmik Generalny. Na początku XVIII wieku kompleks budynków zakonnych uzupełniła nowa, dwukondygnacyjna szkoła, zbudowana w stylu włoskim, z dziedzińcem okolonym podwójnym „korynckim” portykiem.
Rozkwit i agonia
Jeszcze przez dwa pierwsze dziesięciolecia XVIII wieku gdańszczanie protestowali przeciw obecności jezuitów w Kaplicy Królewskiej. Później – zwłaszcza, gdy odbudowano ośrodek w Starych Szkotach – milcząco zgodzili się na erygowanie stacji misyjnej przy tym obiekcie (1719). Nie było już tumultów, bitew na pięści i słowa. Odosobniony incydent stanowiły „przypadkowe” zniszczenia jezuickich budynków podczas oblężenia w 1734 roku. Zmusiły one zakonników do zbudowania jeszcze okazalszej świątyni, znanego nam obecnie kościoła św. Ignacego, który konsekrowano dopiero w 1765 roku. Ale klimat w mieście, przynajmniej ten zewnętrzny, był taki, jak opisała go Joanna Schopenhauer, wspominając swoją gdańską młodość. Wedle jej opinii „panowała [wówczas] całkowita wolność wyznania”.
W takiej atmosferze przez kilka dziesięcioleci poruszali się i jezuici. Ich szkoła osiągnęła wówczas swoją największą efektywność, choć chyba nie najwyższy poziom. Pośród profesorów rzadkie były talenty i sławy na miarę architekta Bartłomieja Wąsowskiego, retora Teofila Rutki, teologa Jana Franciszka Hackiego czy przyrodnika Gabriela Rzączyńskiego. Przez kilka lat przebywał w Gdańsku incognito sławny matematyk Adam Adamandy Kochański, który na zlecenie króla Jana III Sobieskiego badał spuściznę po Janie Heweliuszu. Ale więcej było przeciętnych, tkwiących po uszy w scholastyce i sarmatyzmie belfrów w rodzaju Jana Działowskiego, któremu niezbyt piękną laurkę wystawił Józef Wybicki, najsławniejszy chyba absolwent kolegium w Starych Szkotach.Nieco żywsze prądy pojawiły się w latach sześćdziesiątych XVIII wieku. Nowych, praktycznych przedmiotów uczyła młodsza, bardziej otwarta na nowości kadra, wyposażona w najnowocześniejsze, jak na owe czasy, pomoce naukowe (globusy, mapy, mikroskopy, tajemniczą machina electrica). Języka francuskiego uczyli rodowici Francuzi, jezuici wydaleni z granic królestwa Ludwika XV w 1764 roku. Ci wygnańcy byli zwiastunami nadchodzącej katastrofy.
Na skutek nacisków dworów Francji, Hiszpanii, Portugalii papież zdecydował się skasować Towarzystwo Jezusowe. W październiku 1773 roku stosowne „brewe” dotarło na ziemie polskie. Tyle tylko, że wcześniej wydarzył się tu pierwszy rozbiór. Pomorze (ale bez Gdańska) znalazło się w granicach Królestwa Pruskiego. Fryderyk II przybrał rolę protektora jezuitów i nie dopuścił do ogłoszenia papieskiego dokumentu w swoim państwie. To posunięcie oznaczało dla Kolegium Gdańskiego sytuację przedziwnego rozdarcia: „brewe” obowiązywało w Gdańsku, nie obowiązywało zaś w Starych Szkotach. Z tego powodu przez kilka lat placówka funkcjonowała w oderwaniu od miasta, dla którego powstała. Coraz mniej profesorów, coraz mniej uczniów, coraz większe trudności materialne, bo majątki domu przejął zaborca.
Wspaniałomyślność Fryderyka skończyła się w 1780 roku. „Brewe” „odmrożono” i nakazano w trybie pilnym rozwiązać kolegium. W jego miejsce król pruski powołał Królewski Instytut Szkolny, w którym chciał zatrudnić eks-jezuitów. Jednak niewielu ich pozostało. W 1808 roku, gdy szkolę przejęło napoleońskie Wolne Miasto, w kadrze nauczycielskiej nie było już ani jednego zakonnika z dawnego składu kolegium. Nie przetrwały też budynki jezuickiego kompleksu. Sale mieszkalne, wielki refektarz, szkołę zmiotły artyleryjskie salwy oblężenia z 1813 roku. W tej pożodze przepadła też zabudowa Krótkiej Regi z kaplicą cmentarną i bursą. Ocalał tylko kościół św. Ignacego i fragment części mieszkalnej. Już wkrótce na zgliszczach powstała nowa zabudowa.
Post scriptum
Jezuici potrzebowali stu pięćdziesięciu lat, by zbudować w miarę trwały ośrodek w sąsiedztwie potężnego i nieprzychylnego im miasta. Aż dziw bierze, że walcząc z niechęcią mieszczan, z klęskami wojen, wydarzeń losowych, epidemii, znajdowali jeszcze czas i siły na normalną działalność duszpasterską i dydaktyczną. Czy była to działalność skuteczna z punktu widzenia interesów Kościoła Katolickiego?
Jezuici działali w mieście i w Starych Szkotach, na terenie gdańskich przedmieść i w szeroko pojętym terenie. Od Żarnowca po Gniew prowadzili okresowo kilkanaście stacji misyjnych. Byli misjonarzami dworskimi i ludowymi, katechetami i kaznodziejami. Jeśli wierzyć imiennym sprawozdaniom zakonników, co roku nawracali na katolicyzm od trzydziestu do pięćdziesięciu innowierców, wszystkich żyjących tu wyznań i stanów. Ale była to właściwie kropla w morzu ówczesnego protestantyzmu. Wiarygodne źródła poświadczają, że gdy zakonnicy zmagali się z luteranizmem w mieście, „pod latarnią”, czyli w samych Starych Szkotach, znacznie wzrosła liczba ludności luterańskiej, i to kosztem katolików. Jeśli więc doszukiwać się zwycięzcy w tej grze wyznaniowych interesów, to jezuici odnieśli sukces „pośmiertny”, po latach, gdy do miasta – jeszcze przed 1945 rokiem – napłynęli katolicy z obszaru Pomorza, a w tej liczbie potomkowie ich licznych wychowanków.
Czy przywołana w tytule sentencja okazała się trafna? Jedna odpowiedź jest oczywista: kto inny wypędził jezuitów znad Raduni i Motławy, a kto inny zgubił tamto dumne gdańskie emporium.
Sławomir Kościelak
Pierwodruk: „30 Dni” 5/2004