Informacje o występach przekazywano najczęściej pocztą „pantoflową”, by uniknąć zaczepek ze strony gdańszczan niemieckiej narodowości.
Część Polaków mieszkających w latach trzydziestych w Wolnym Mieście słabo mówiła po polsku, a zdarzało się, że w ogóle nie władała naszym językiem. Szczególnie silnie obserwowano to na peryferiach i w wioskach, skąd daleko było do nielicznych w Wolnym Mieście polskich placówek oświatowych i kulturalnych. Z taką sytuacją próbowali walczyć działacze gdańskiej Polonii. W świetlicach Związku Polaków urządzano kursy językowe, czynne były biblioteki z polską literaturą i prasą, działały harcówki. Tu spotykano się na patriotycznych akademiach, zabawach choinkowych i rozmaitych imprezach towarzyskich i artystycznych. Rozmawiano tylko po polsku, śpiewano polskie piosenki i pieśni, deklamowano polskie wiersze.
Jedną z atrakcyjniejszych form krzewienia polskości była działalność amatorskich zespołów teatralnych. Najbardziej mobilny wśród nich był teatrzyk kukiełkowy „Skrzat”. Świadczy o tym proste zestawienie liczb: w latach 1936-1939 inne polonijne trupy zdołały wystawić łącznie 56 spektakli, a „Skrzat” dał taką samą liczbę przedstawień w okresie o rok krótszym, tzn. do 1938 roku. I obejrzało je prawie dziesięć tysięcy widzów. W najtrudniejszym 1939 roku wystąpił w Gdańsku aż dwadzieścia jeden razy, dwa razy w Tczewie i raz w Skępem. Jego repertuar był adresowany głównie do dzieci, ale wzruszali się przy nim i bawili również dorośli i młodzież.
Teatrzyk korzystał najczęściej ze świetlic Związku Polaków. Łącznie było ich bodaj osiemnaście: najwięcej w dzielnicach Gdańska oraz w Sopocie, a także we wsiach, w których występowały większe skupiska Polaków (między innymi w Trąbkach Wielkich, Ełganowie, Piekle). Występy w innych miejscach mogły spotkać się z oporem władz gdańskich, które z zasady okazywały nieprzychylność „polskiej mniejszości”. Tymczasem świetlice Związku posiadały dużą autonomię, którą zawdzięczały specjalnym zapisom umowy gdańsko-polskiej z 1932 roku. Swojej niezależności nie utraciły nawet wówczas, kiedy władzę zdobyła NSDAP.
Twórcą i reżyserem „Skrzata” był Alojzy Bartz (ur. 1909 w Gnieźnie, zm. 1992 w Gdańsku). W latach 1933-1935 był nauczycielem w wielkopolskim Gostyniu. W 1934 roku przeszedł kurs bibliotekarski i oświatowo-teatralny. Kiedy w marcu 1935 roku otrzymał propozycję pracy w Wolnym Mieście w charakterze instruktora świetlicowego przy Związku Polaków, nie zastanawiał się długo.
Bartz stworzył amatorski teatrzyk, który dysponował przenośną sceną z własnym elektrycznym oświetleniem (prawie cały Gdańsk był zelektryfikowany i niemal wszystkie świetlice miały dostęp do prądu). Z takim sprzętem nie musiał czekać na publiczność, ale sam jeździł do skupisk Polonii, niosąc ojczyste słowo do najdalszych zakątków Wolnego Miasta. Dość szybko, bo już w październiku 1935 roku, pozyskał pierwszych członków zespołu technicznego. Byli to: Jerzy Piotrowski (ur. 1912-?, pracował na kolei) i Juliusz Izaak Schwarzbard (1907-1979, absolwent zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego; był też mężem zaufania w Związku Polaków). Piotrowski już wcześniej dał się poznać jako dekorator i scenograf teatru Związku. Zgodził się nie tylko zaprojektować i wykonać lalki, ale również je animował i służył pomocą przy budowie sceny, którą zaprojektował i wykonał Schwarzbard.
Budowa przenośnej sceny (składała się z kilku segmentów) i kompletowanie zespołu trwało kilka tygodni. W wyszukiwaniu aktorów dużą pomoc okazała kierowniczka świetlicy „Stare Miasto” Maria Krzyżowska. Próby odbywały się w budynku byłej Dyrekcji Kolei. Aktorzy mieli kłopoty nie tylko z dykcją, ale też twardą pomorską polszczyzną.
***
Pierwsze widowisko oparte było na kanwie „Szopki Krakowskiej” Jędrzeja Cierniaka. Temat miał uniwersalne przesłanie i nie przemycał żadnej agitacji politycznej, co miało wtedy istotne znaczenie. Trwał przecież antagonizm między członkami Gminy Polskiej i Związku Polaków. Bartz zainteresowany był łączeniem Polaków, a nie lansowaniem programu jednego, czy drugiego ugrupowania.
Szefem zespołu, reżyserem i głównym głosem aktorskim był Bartz. Piotrowski tworzył lalki i je animował, a zespół przede wszystkim użyczał głosu postaciom, śpiewał i w trudniejszych scenach (np. bardzo rozbudowanych scenach zbiorowych) wspomagał głównego animatora, nazywanego tu „ruszaczem”.
Na dzień publicznego debiutu wybrano niedzielę, 12 stycznia 1936 roku. By oszczędzić sobie i zespołowi tremy przed publicznością w śródmieściu, która mogła być bardziej wymagająca, Bartz zdecydował, że premiera odbędzie się w niedużej świetlicy Związku w Brzeźnie, która działała na zapleczu budynku przy Neufahrwasserweg 1 (Krasickiego). Emocje były niemałe po obu stronach kurtyny, bowiem dla wielu zebranych na widowni było to pierwsze zetknięcie z polskim teatrem (a być może w ogóle z teatrem).
Kiedy wygasły światła i kolorowo zajarzyły reflektory sceniczne, trema nie krępowała długo artystów. „Już w parę chwil po rozsunięciu kurtyny, po pierwszej nastrojowej kolędzie przy stłumionych światłach, po (...) trochę niepewnych ruchach lalek, gdy odezwały się na początek dość nieśmiałe szmery na widowni, a potem śmiechy i głośne okrzyki podziwu, odetchnęliśmy z ulgą i już do końca wszyscy wykonywali swoje role jak w transie” – wspomina Bartz w spisanej osobiście monografii „Skrzata”. Publiczność żywo reagowała na bieg akcji, śpiewała kolędy z aktorami, spontanicznie biła owacje i wznosiła okrzyki. Sukces był całkowity. Potem okazało się, że podczas jedenastu pierwszych przedstawień szopkę obejrzało ponad 1600 osób.
Nadeszły kolejne spektakle i kolejne utwory, które adaptowano na potrzeby teatrzyku (jako drugi „Bajowe bajeczki i świerszczowe skrzypeczki – czyli o straszliwym smoku i dzielnym szewczyku, prześlicznej Królewnie i królu Gwoździku” Marii Kownackiej). Zespół intensywnie objeżdżał świetlice w Gdańsku i Sopocie. Bywały okresy, że występował cztery razy w tygodniu: we wtorki, w czwartki i dwukrotnie w niedziele.
Te częste wyjazdy ujawniły wszystkie niedoskonałości sprzętu. Zbudowano zatem nową scenę i zmieniono instalację oświetleniową. Nowy teatrzyk dał się spakować do kilku brezentowych pokrowców i jednej skrzyni. Sześć osób mogło go swobodnie przenieść nawet na dużą odległość. Nadawał się do przewożenia tramwajem albo autobusem. Jednak najczęściej korzystano z ambulansów polskich pocztowców, które nie podlegały kontroli gdańskich władz, również kontroli granicznej. Montaż nowej sceny zajmował niespełna kwadrans, a demontaż ze zniesieniem wszystkiego do samochodu – zaledwie pięć minut.
Przy przygotowywaniu jednej z kolejnych premier, Bartz zaproponował, by teatrzyk nazywał się „Skrzat”. Rozumiał to tak: „mieliśmy działać w »ciemności« i jak skrzaty wyrządzać psoty »złym«, a pomagać i umilać życie »dobrym«. Nazwa trudna do wymówienia – to dobrze. Polskie dzieci ją wymówią, a Niemcy niech sobie języki łamią” (napisał w monografii). Z tą misją teatrzyku, która polegała na podtrzymywaniu znajomości języka polskiego, zdarzały się nieporozumienia. Bywało, że w salach, gdzie lada chwila miał się rozpocząć spektakl, do osób pilnujących porządku podbiegały dzieci i – pokazując na rówieśników – wołały: „Tych nie wpuszczać! To Niemcy! Chodzą do niemieckiej szkoły!”. Tymczasem obecność takich widzów najbardziej cieszyła Bartza. Dla nich przede wszystkim powstał ten teatrzyk, bo oni najbardziej potrzebowali kontaktu z żywym polskim słowem.
1 września 1936 roku Bartz przeszedł na etat instruktora oświaty pozaszkolnej Macierzy Szkolnej, a w listopadzie ożenił się z Pelagią z domu Pawuła (1917-1998). Te zmiany zmusiły go do zaniechania pracy ze „Skrzatem” w sezonie 1936-1937.
Ale na jesieni 1937 roku ruszyły próby do nowej szopki z tekstami Cierniaka i Or-Ota („Szopka Polska”). Bartzowi udało się pozyskać nowych aktorów oraz harmonistę. W większym zespole przygotowania przebiegały sprawniej. Premiera odbyła się na początku stycznia. Po okresie gwiazdkowym zespół objeżdżał Gdańsk z „Bajowymi bajeczkami”.
Latem 1938 roku Polska Rada Kultury przekazała „Skrzatowi” jeden z pokoi w domu mieszkalnym przy Hansagasse 2, naprzeciw budynku byłej Dyrekcji Kolei. Powstała tam pracownia, sala prób i magazyn. Tam Leon Żynda (drugi obok Piotrowskiego scenograf) kierował pracami zespołu, który wykonywał zaprojektowane przez niego kukiełki do bajki „O Kasi, co gąski zgubiła”. Piotrowski zaprojektował i wykonał dekoracje.
***
Do sezonu 1938-1939 zespół przygotowywał się starannie, jakby przeczuwał, że może być ostatni. Nasilały się antypolskie wystąpienia, a brutalność Niemców stawała się coraz bardziej bezwzględna i ostentacyjna. Każdy wyjazd wymagał dużej odwagi. Ale zespół czuł swoją misję i do końca sezonu nie zszedł ze „sceny”.
Jednak obawy przed niemieckimi zaczepkami wpływały na zachowanie części Polaków. Pierwszy raz zespół „Skrzata” zetknął się z taką sytuacją w grudniu 1938 roku, w Ełganowie. Mieszkało tu wielu Polaków, jednak na umówioną z dużym wyprzedzeniem „Szopkę” przyszło zaledwie kilkanaście osób. Stało się tak, gdyż organizatorzy przestraszyli się niemieckich pogróżek o pobiciach i nie zawiadomili wszystkich zainteresowanych.
Na szczęście skończyło się tylko na pogróżkach i kuglarze Bartza nie poddali się presji strachu. Ruszyli z Ełganowa prosto do Trąbek Wielkich, „gdzie kierownik szkoły Macierzy Szkolnej Zygmunt Kurek i kierowniczka ochronki M.S., Kunegunda Pawłowska, zgromadzili dosłownie wszystkie polskie dzieci z okolicy, całą młodzież, a także starszych, na miarę pojemności sali”. Widzowie żywo reagowali na bieg akcji i wspierali aktorów głośnym śpiewem kolęd. W tej eskapadzie brała udział Pelagia Bartz.
Polonijny zespół nie przesadzał z brawurą i nie parł do konfrontacji z Niemcami. Dał tego dowód 5 lutego 1939 roku. W śnieżnej wichurze jechali ambulansem pocztowym do Bielkowa, gdzie mieli umówiony występ w świetlicy Związku w budynku stacyjnym PKP. Zawrócili jednak natychmiast, kiedy spotkany na drodze miejscowy Polak ostrzegł ich o hitlerowskiej bojówce czekającej na polski „Kasperle”.
Mimo rosnącego napięcia teatrzyk jeszcze raz pojechał do Ełganowa (26 lutego 1939). Tym razem organizatorzy nie zawiedli. W tym ostatnim przed wojną sezonie zespół odwiedził też po raz pierwszy Polaków w Szymankowie i Piekle. Szymankowo, jak wiemy, leży przy linii kolejowej do Malborka i jest dużą stacją kolejową. Natomiast Piekło było wsią wysuniętą najdalej na południe terytorium Wolnego Miasta, położoną na cyplu, który oblewają wody Nogatu i Wisły, gdzie stykały się trzy granice: gdańska, Polski i Prus Wschodnich. Na tym „końcu świata” utrzymywała się duża polska kolonia, która miała swoją szkolę, Dom Polski i wielki głód spotkań z rodakami spoza własnej wsi.
Obfitujący w niemałe emocje był właśnie wyjazd do Piekła, 5 marca 1939 roku. Był już wprawdzie Wielki Post, ale zespół jechał tam... z jasełkami. Posłuchajmy relacji Bartza:
„Była to już w założeniu iście wariacka impreza. Umawiany we wcześniejszych terminach wyjazd nie mógł dojść do skutku, głównie z braku możliwości przewiezienia zespołu i sprzętu. Użycie samochodu Poczty Polskiej w tym przypadku było wykluczone, przekonał nas o tym pierwszy wyjazd [w końcu 1938 roku]. Fatalny stan dróg na odcinku od Tczewa do Piekła i kosztowna, długa trasa nie pozwalały również na zaryzykowanie jazdy wynajętym ciężarowym samochodem.
Pozostało więc jechać koleją do Szymankowa i stamtąd spróbować dostać się furmanką drogą i wałem [przeciwpowodziowym, dostosowanym do ruchu kołowego] do Piekła (w jedną stronę około 20 kilometrów). Po kilkakrotnych rozmowach z Janem Hinzem, kierownikiem szkoły w Piekle, stanęło na tym, że ze stacji przewiezie nas furmanką Sylwester Domański, jedyny polski gospodarz z Piekła, posiadający konie, bardzo aktywny członek miejscowej filii Gminy Polskiej – Związku Polaków, a po przedstawieniu odwiezie nas z powrotem do Szymankowa.
Tego dnia już od rana zaczęło się fatalnie. Jeszcze przed terminem zbiórki, paręnaście minut po szóstej, zjawiłem się w siedzibie PRK przy Hansagasse 2. W oznaczonym czasie zamiast umówionych ośmiu zastałem tylko cztery osoby (B. Mionskowski, Fr. Krzyżewski, Jan Masa, H. Szymański). Sami mężczyźni. Jeszcze jeden, Jerzy Piotrowski, ruszacz, ożywiający większość lalek, miał oczekiwać nas po nocnej służbie jako dyżurny ruchu na stacji w Pszczółkach. Czas ruszać na dworzec. Nikt więcej nie nadchodzi. Czy w tym składzie damy radę? (...) Zawodu tym z Piekła zrobić nie można. Byli chyba najbardziej pozbawieni kontaktów z polskością, choć Polska była tak blisko, tuż za Wisłą. (...) Piekło było najbardziej polską miejscowością w W. Mieście Gdańsku – 85% mieszkańców stanowili z krwi i kości Polacy, choć duża część zależna od niemieckich pracodawców zmuszona była posyłać dzieci do przedszkola i szkoły niemieckiej. (...)
Zatem jedziemy! Nie można było od razu w piątkę przenieść całego bagażu. Jedna para musiała biegać dwa razy. Ledwo zdążyli, bo gdy za drugim razem wpadli na peron, pociąg już ruszał. (...) Na stacji w Pszczółkach druga niespodzianka: Piotrowski czeka na peronie, ale z obandażowaną połową twarzy. Kawał to, czy co? A kawały trzymały się go często. Może więc nic takiego? Okazuje się, że ma paskudnie zaprószone oko. Boli okropnie, a próby znalezienia przyczyny nie dały wyniku. Ładna perspektywa: po nieprzespanej nocy cały dzień w drodze, dwa przedstawienia i znowu odpowiedzialna służba nocna na stacji, w tym stanie, bez należytego odpoczynku.
Zbliżamy się do Szymankowa. Pociąg wjeżdża na stację. Bierzemy się do wy ładunku bagażu, a tu tymczasem przybiega dyżurny krzycząc z daleka: »nie wysiadać, nie wysiadać« i tłumaczy dlaczego. Domański nie mógł przyjechać bo mu zachorował koń, więc musimy jechać do Kałdowa i stamtąd pojechać autobusem do Piekła.
Jedziemy więc do Kałdowa. Schodzimy z bardzo wysokiego nasypu z trudem mocując się z bagażem, i idziemy drogą ni to do wsi, ni miasteczka. Naprzeciw wybiega gromadka małych dzieciaków, szwargocąc po niemiecku. Maluchy w wieku 5-10 lat. Podskakują wokół nas, klaszczą w ręce i wykrzykują: „Kasperle, Kasperle”. Zastanawiające, jak one odgadły, że jesteśmy teatrem lalek? Czy to jakaś dziecięca intuicja, czy spostrzegawczość?
Zbliżamy się do pierwszych zabudowań krzyżówki. Wychodzi nam naprzeciw umundurowany młodzian z puszką w ręku. Potrząsa nią i podtyka każdemu pod nos. »WHW« (niemiecka akcja pomocy zimowej). Nikt nie wrzuca ani feniga. Łamiemy więc podstawową zasadę solidarności wpajaną przez hitlerowców i ujawniamy w ich pojęciu niewybaczalną do nich wrogość. Działo się to niespełna trzy miesiące przed znaną prowokacją Niemców na stacji PKP w Kałdowie (20.05.39). Spalono wówczas barak, siedzibę Polskiej Straży Celnej.
Na rogu placyku przy stole siedzą jacyś umundurowani partyjni dygnitarze. Tradycyjnie zapewne miejscowy »Ortsgrupenleiter« z komitetem zbiórkowym. Miny ponure, jakieś wrogie spojrzenia. Mijamy ich obojętnie i kierujemy się do miejsca postoju autobusu. Jest na przystanku, niektórzy pasażerowie już wsiadają, kilkanaście osób stoi jeszcze w kolejce.
Daję pieniądze i proszę Mionskowskiego o kupno biletów. Ten za chwilę wraca: »szkoda Niemcom dawać tyle pieniędzy« (chodziło o kilkanaście guldenów). Popiera go Piotrowski i mówi: »my to urządzimy lepiej i taniej, znajdziemy jakiegoś gbura (gospodarza), który nas podwiezie – na pewno taki się znajdzie«. Rzecz wydawała się niegłupia. Tym bardziej, że sam dojazd do Piekła nie rozwiązywał sprawy. Trzeba było jeszcze po południu dojechać do Szymankowa, bo tam o siedemnastej mieliśmy mieć następne przedstawienie, a w ogóle zabranie nas do autobusu nie było pewne.
Odpowiedziałem im więc: »róbcie, jak chcecie, ale pamiętajcie, że odpowiadacie za zorganizowanie przejazdu«. Poszło więc dwu naszych w jedną i drugą stronę i wrócili z niczym. Nikt nie chciał z nami jechać za żadne pieniądze. Dopiero któryś gospodarz, mieszkający najdalej na peryferiach, wyjaśnił przyczynę odmowy: »chętnie bym pojechał, ale Ortsgrupenleiter posłał do wszystkich gospodarzy gońca na rowerze z poleceniem, by nikt nie ważył się jechać z polskim Kasperle, jeżeli ktokolwiek ten polski teatr podwiezie, spotka się z najostrzejszymi konsekwencjami władz«. Sytuacja stała się zupełnie jasna. Niemcy byli uprzedzeni o naszej wyprawie i robili wszystko, by nasze zamiary pokrzyżować. Jak niepyszni wróciliśmy tą samą drogą obok stolika z szyderczo uśmiechniętymi gębami hitlerowców i rozłożyliśmy bagaże w pustej poczekalni dworcowej.
Byłem zły, bo zbliżała się dwunasta, termin rozpoczęcia przedstawienia w Piekle, a my, w sytuacji bez wyjścia, jeszcze w Kałdowie. Pozostawało czekać na pociąg z Malborka i pojechać prosto do Szymankowa, z pominięciem Piekła. Tymczasem Piotrowski zdążył już się ułożyć do snu na ławce. Mionskowski też szukał miejsca, żeby odpocząć. Zwracam się do nich: »wzięliście odpowiedzialność za zorganizowanie przejazdu do Piekła, tam już ludzie na nas czekają, więc organizujcie«. Ciągnie jeden drugiego za rękę: »chodź – mówi – musimy coś poradzić«. I poszli.
Sytuacja wydawała się naprawdę beznadziejna, więc nie wierzyłem oczom, gdy za kilkanaście minut ujrzałem nadjeżdżające duże, czterodrzwiowe, czarne auto i wysiadających z niego obu naszych bohaterów. »Mamy taksówkę. Pojedzie z nami, gdzie tylko zechcemy. To Niemiec, ale antyhitlerowiec, często jeździ z naszymi inspektorami celnymi«. Byliśmy uratowani.
Przytroczyliśmy z lewej strony auta pokrowiec z konstrukcją, na dachu umocowaliśmy dekoracje, w niedomkniętym bagażniku umieściliśmy jedną skrzynię, na siedzeniach z tylu ulokowały się cztery osoby z drugą skrzynią na kolanach i drobnymi akcesoriami, ja obok kierowcy, a po mojej prawej stronie, ale na zewnątrz, za drzwiami, na stopniu stanął Mionskowski. Ruszyliśmy znowu przez Kałdowo.
Obawiając się dalszych wstrętów ze strony »dygnitarzy« przy stoliku, poleciłem, by kierowca w tym miejscu przyspieszył. »Nie« – powiada stanowczo Mionskowski – »wolniej jechać«. Kierowca zwolnił, a on, trzymając się lewą ręką klamki, zwrócił do stolika twarz z okropnym grymasem i dłonią z rozczapierzonymi palcami »zagrał na nosie«. Był tylko aktorem-amatorem, ale tę scenę odegrał po mistrzowsku. Przy stoliku zrobił się ruch, jakieś wygrażanie pięściami. Ktoś zerwał się z krzesła, ale kierowca dodał gazu i tyleśmy ich widzieli.
Do Piekła dojechaliśmy dopiero o trzynastej. Byliśmy zziębnięci i głodni ale zadowoleni. Gospodarze sami zaproponowali przesunięcie spektaklu na godzinę czternastą byśmy mogli nieco odsapnąć, napić się i coś tam przekąsić. »Widzowie mieszkający bliżej Domu Polskiego poszli do domów i czekają na przywołanie, a ci z daleka czekają już przeszło godzinę, to poczekają i dłużej«.
Zebraliśmy się wreszcie do ustawienia scenki i rozmieszczenia dekoracji, rekwizytów i lalek. Sprawiło to nieco trudności, gdyż na skutek braku prawie połowy aktorów musiały pozmieniać się nieco czynności każdego z nas. Dom Polski nie był podłączony do sieci elektrycznej, a więc trzeba też było zaimprowizować oświetlenie, bo choć zaledwie minęło południe, scena umieszczona w głębi sali na malej estradzie kryła się w cieniu. Użyliśmy do tego karbidówek dostarczonych na wyścigi z najbliższych domów.
Minęło napięcie wywałane przedpołudniowymi przejściami, czuliśmy się swobodnie i praca postępowała dość składnie. Potem gong, powitanie obecnych, sala wypełniona, 260 może 300 osób, wytłumaczenie powodu opóźnienia (»my do was jak trzej Królowie do Betlejem, a tu na drodze Herody«) i przeprosiny za tak duże spóźnienie. (...)
Byłem kolejno: aniołem, jednym z pasterzy, babą, znów jakimś bohaterem płci męskiej, potem królową, hetmanem i jeszcze kimś tam. Mówiłem grubszym głosem, to falsetem, znów normalnie, to trzymając się za nos, a wszystko w różnych pociesznych pozach. Podobno wyglądałem przekomicznie. Za scenką zaczęty się jakieś poszturchiwania, wskazywanie na mnie i śmiechy. Na widowni też było coraz weselej i głośniej. Dojrzał mnie wreszcie ruszacz, Piotrowski, i też zaczął się śmiać. Ale jak! Zaczęły mu podskakiwać barki, potem ramiona, wreszcie ruchy te przeszły na lalki, które zaczęły dziwnie podrygiwać i kiwać się na wszystkie strony, a w końcu na moment ułożyły się na podłodze. Wtedy ogólna wesołość doszła do szczytu, cała sala aż huczała i oklaskom nie było końca. Opanowaliśmy się wreszcie i jakoś szczęśliwie dobrnęliśmy do końca.
Po zasłonięciu kurtyny i pokazaniu się widzom słyszymy głosy: »co, już koniec?«. Gdy to potwierdzam, znów głos: „no to grajcie co innego«. A gdy mówię, że nie jesteśmy na to przygotowani, nie mamy lalek, dekoracji, pada znów głos: »inaczej was nie wypuścimy«.
»Kochani« – odpowiadam. „Wiecie, że pora spóźniona, a w Szymankowie już na nas czekają tak jak wy tu przedtem, więc chyba jednak nas puścicie«. »Puścimy, ale musicie przyrzec, że tu do nas prędko z nową sztuką przyjedziecie«. »Przyrzekamy!«. Los zdarzył jednak inaczej”.
Duże wrażenia na aktorach „Skrzata” pozostawił wyjazd do Trzepowa, w niedzielę 2 kwietnia 1939 roku. W kancelarii polskiego dworu dali przedstawienie dla siedemnastu widzów w wieku od trzech do dziewięćdziesięciu lat. Część dotarła z miejscowości oddalonych nieraz o kilkanaście kilometrów – jedni przyszli piechotą, inni dojechali furmankami. Wielu z nich pierwszy raz słyszało z „estrady” polskie słowo i polskie pieśni. Podziękowania były długie, serdeczne i mocno skropione łzami.
***
Ostatnie przedstawienie w pełnym składzie „Skrzat” dał 18 czerwca, w Tczewie, na zakończenie roku szkolnego w szkole powszechnej nr 2. By uniknąć pytań urzędników granicznych o zawartość bagaży i cel podróży, zespół wjechał do Polski przez „zieloną granicę” (zresztą nie pierwszy raz), ukryty w pozbawionym okien pocztowym ambulansie. „Skrzatowcy” często w ten sposób unikali konfrontacji z granicznymi urzędnikami. Zawsze się udawało. Ryzyko było jednak ogromne, bo czasem nadgorliwi urzędnicy zaglądali do środka.
Ostatnia próba w pełnym składzie odbyła się 22 czerwca 1939 roku. W lipcu był jeszcze krótki wyjazd do Skępego (obecnie w województwie kujawsko-pomorskim), gdzie w niepełnym składzie dali jeden występ w auli liceum pedagogicznego. Krótko później mężczyźni zaczęli masowo otrzymywać wezwania na ćwiczenia wojskowe.
W przewidywaniu wybuchu wojny prawie całe wyposażenie „Skrzata” (scena, dekoracje, lalki i rekwizyty) pozostawiono w Skępem, bo wydawało się tam bezpieczniejszej niż w Gdańsku. Na niewiele to się zdało. Według Bartza wszystkie lalki zostały stamtąd wyniesione przez żołnierzy niemieckich, którzy ustroili nimi swoje czołgi i samochody, a reszta sprzętu uległa stopniowemu zniszczeniu.
Alojzy Bartz brał udział w kampanii wrześniowej. Osadzony w oflagu w Murnau prowadził tam obozowy teatr lalek wspólnie z Henrykiem Rytlem, nauczycielem z Polesia, który po wojnie był dyrektorem teatrów lalkowych w Krakowie i Łodzi. Po wojnie Bartz już nie zajmował się teatrem, wrócił do Gdańska, gdzie podjął pracę w resorcie oświaty.
Trochę szkoda, że w opracowaniach i publikacjach, które dotyczą Polaków w Wolnym Mieście Gdańsku, wzmianki o „Skrzacie” pojawiają się niezmiernie rzadko.
Tymoteusz Jankowski
WYKORZYSTANO:
Bartz Alojzy, „Teatr Kukiełkowy »Skrzat« w W. M. Gdańsku 1935-1939 (wspomnienia, dokumenty, materiały). Na prawach rękopisu” (jeden egzemplarz w Bibliotece Gdańskiej PAN, drugi w bibliotece Wyższego Seminarium Duchownego w Gdańsku-Oliwie);
Jedliński Wiesław, „Dzieje oświaty i kultury w Wolnym Mieście Gdańsku i na Powiślu”, Malbork 1998;
Szwentner Stanisław K., „Polacy z Piekła rodem”, Gdynia 1966;
Waszkiel Marek, „Dzieje teatru lalek w Polsce”, Warszawa 1990.
Pierwodruk: „30 Dni” 2/2009