Jest rok 1935, może początek 1936. Breitgasse jest – jak i sześćdziesiąt lat później –rzeczywiście szeroka. I bogata. Mieszka przy niej i ma tu swoje gabinety wielu znanych lekarzy i dentystów, jest kilka restauracji, pracowni jubilerów, aptek, są duże sklepy renomowanych firm, redakcje gazet. W 1935 roku jest to ulica bardzo ruchliwa. Tłumy gdańszczan robią tu zakupy, tędy idą z Holzmarkt (Targ Drzewny) w kierunku Motławy, samochody (głównie mercedesy, fordy i ople) jadą w obu kierunkach przeraźliwie trąbiąc na nieliczne już furmanki zdążające do hali targowej. Co kilka minut ulicę przemierzają pracowicie żółte wozy tramwajowej „ósemki”. Linia rozpoczyna się i kończy pod Żurawiem, następnie biegnie przez Holzmarkt, Pfefferstadt (Rajska), Schuesseldamm (Łagiewniki) i Schichaugasse (Jana z Kolna) do Nowego Portu. Jeszcze kilka lat wcześniej „ósemka” dojeżdżała aż do Brzeźna, teraz, w roku 1935, pokonuje krótszą trasę.
Wyraźnie czuje się zapach... pieniędzy. Czasami dużych.
Fatałaszki i borowanie
Na spacer ruszam z Holzmarkt. Numer l przy Breitgasse znajduje się po prawej stronie ulicy. Numery po tej stronie rosną, aż do Żurawia. Tu przenoszą się na drugą stronę i, stale wzrastając, biegną znów ku Holzmarkt. Na początku ulicy, który jest równocześnie jej końcem, spotykają się więc numer najniższy z najwyższym. Tyle, że po przeciwnych stronach. Sześćdziesiąt lat później w tym miejscu nie będzie już zabudowy, od tej strony Targ Drzewny otaczać będą trawniki.
Róg Holzmarkt 24 i Breitgasse l, to obszerny, wysoki budynek, w którym swoją siedzibę ma Dom Handlowy Rudolfa Brzezińskiego. Tu może ubrać się, elegancko i w zgodzie z najnowszą modą, każdy. Firma Brzezińskiego oferuje paniom bluzki, spódnice i suknie (również suknie koktajlowe i balowe), a do nich buty, torebki, eleganckie paski, kapelusze i wszelkie inne damskie fatałaszki. W sezonie jesienno-zimowym pojawiają się oczywiście płaszcze i futra. Panowie mogą kupić u Brzezińskiego kompletne garnitury codzienne, ale również wieczorowe smokingi i fraki, eleganckie kapelusze, cylindry, laski, parasole, gustowne jesionki (również z wielbłądziej wełny!). Do tego męskie dodatki: spinki do mankietów i krawatów, eleganckie portfele z koźlej skóry, portmonetki. Jak każdy dobry kupiec, również Rudolf Brzeziński zapewnia, że u niego ceny są niskie, ale wiem, że mnie nie stać na zakupy u niego. Ruszam więc dalej, tym bardziej, że bojówka nazistowska właśnie wszczęła antysemicką burdę pod sklepem Brzezińskiego wywrzaskując: „Jude raus!”. I rzeczywiście, kilka lat później Rudolf Brzeziński, w wyniku wprowadzenia w Wolnym Mieście Gdańsku ustaw norymberskich, straci swój majątek i wyemigruje. Ten los czeka wielu mieszkańców Breitgasse.
Kilka domów dalej, pod drzwiami z numerem 6, jakiś wyraźnie skwaszony jegomość zastanawia się: wejść czy uciekać. Wejść jednak musi, bo tu ma swój gabinet Kurt Bluhm, dentysta, a ząb przecież boli niemiłosiernie. Mógłby, co prawda, pójść nieco dalej i kupić proszek przeciwbólowy w „Elefanten-Apotheke” Karla Diffricha, ale to przecież rozwiązanie na krótką metę. Wszedł.
Przechodząc skrzyżowanie z Laternengasse (Latarnianą), mijam – pod numerem 10 – dom, w którym Artur Cieślowski udziela lekcji muzyki na fortepianie i organach. Po przejściu przez Kohlengasse (Węglarska) zatrzymuję się na chwilę przy aptece Diffricha pod numerem 15 i spoglądam na mieszczącą się obok Spar- und Darlehnskasse. Ponieważ nie mam żadnych dokumentów stwierdzających moje gdańskie obywatelstwo nie mogę liczyć na pożyczkę.
Mijając dom pod numerem 17, gdzie umieściło się Theosophische Gesellschaft, z bólem myślę o tym, co za kilka lat stanie się z gdańskimi członkami amerykańskiej sekty; prawie wszyscy zginą w Auschwitz, a część w gdańskich więzieniach.
Coś na ząb
Przechodzę Ziegengasse (Kozią) i od razu zaczynam żałować, że nie mam przy sobie ani jednego guldena. Gdybym miał jakieś pieniądze, choćby złotówki lub marki, mógłbym wstąpić do kawiarni „Apart” Artura Partikela (nr 22/23) lub do eleganckiej restauracji „New York” Erny Kanter (nr 25). A tak, muszę iść dalej.
Po przejściu Goldschmiedegasse (Złotników) wchodzę w rejon wielce „kliniczny”. Już po numerem 30 spotykam pierwszą klinikę. Jest to, prowadzona przez Johanne Dietrich, Puppenklinik, w której zreperować można ukochana lalkę (zastanawiam się, co pani Johanna powiedziałaby na zdezelowaną Barbie) i kupić jeden z produkowanych przez właścicielkę... warkoczy.
Sześć numerów dalej przechodzę obok kolejnej kliniki: Kleiderklinik „Zur Altstadt”. Moje ubranie nie wymaga naprawy, wiec nic tu po mnie. Idę szybko dalej, bo chcę zobaczyć złoty zegar na szczycie Marii Panny. Mijam numer 37 i staję na rogu 1. Damm (Grobla I). Spojrzenie w prawo: jest. Na tle poczerniałych cegieł kościoła lśni nowym złotem właśnie co odnowiony, wspaniały zegar. Wielu przechodniów również zerka w tamtą stronę, bo przecież przez prawie dwa lata zegara nie było.
Przekraczam 1. Damm i przyspieszam kroku. Zdecydowanie nie odpowiada mi towarzystwo: pod numerem 43 mijam z obrzydzeniem i lękiem siedzibę Ortsgruppe Altstadt gdańskiej NSDAP. Odwracam ze wstrętem głowę, wolę popatrzeć na złoto-niebieski szyld apteki „Danziger Wappen” znajdującej się dokładnie naprzeciwko siedziby nazistów.
Mijając następną kamienicę czuję nagły przypływ głodu. Wraz z kilkoma innymi osobami zatrzymuję się przy wystawionym na chodniku menu restauracji „Peter von Danzig” Gustawa Dietricha. Spoza pleców innych głodnych nie mogę dostrzec spisu dań, ale wiem, że mogę tu liczyć na śledzia po gdańsku i... flaki po warszawsku! Do tego piwo żywieckie! Palce lizać. Mogę jednak tylko pomarzyć, przecież nie mam ani feniga.
Złoto w płynie
Już z daleka widzę jedną z najbardziej gdańskich firm: Likörfabrik „Der Lachs”. Sterczący nad trotuarem szyld z dumnym łososiem ogłasza: Der Lachs/Pod Łososiem.
Firma powstała 6 lipca 1598 roku. Założył ją, przybyły w 1567 roku z holenderskiego Lier Ambrosien Vermöllen. Przywiózł z sobą jedyną w swoim rodzaju receptę likieru, który do historii przeszedł jako Goldwasser, słynna gdańska wódka, o której pisali Mickiewicz, Lessing, von Kleist i pewien mój znajomy, który doświadczył potwornego kaca po wypiciu pół butelki „złotowy”. Sama firma, w reklamowej ulotce wydanej w roku 1923, o wspaniałości Goldwassera tak pisała: „nie jakieś namiastki lecz niezwykłe surowce i zioła oraz bardzo kosztowne ingrediencje dały likierowi »Łososia« światową renomę”. Ale nic więcej, bo receptura oraz technologia produkcji słynnej gdańskiej wódki była, jest i będzie ściśle strzeżoną tajemnicą firmy.
Patrząc na piękne drzwi kamienicy przy Breitgasse 52, do której z początkiem XVIII wieku sprowadziła się Likörfabrik, myślę o tragicznym, przyszłym losie tego pięknego budynku. Już za dziesięć lat zostanie po nim jedynie wypalona ruina. Zniknie bezpowrotnie XVIII-wieczna sień z bogato zdobionymi schodami, kunsztowna probiernia win i likierów, stare urządzenia i naczynia. Na szczęście przetrwa słynna Rezeptenbuch z 1606 roku, dzięki której potomkowie ostatnich właścicieli „Łososia” produkować będą w Nörten-Hardenbergu koło Getyngi prawdziwego Goldwassera.
W niewesołym nastroju ruszam więc dalej. Przekraczam Zwirngasse (Przędzalnicza) i staję na moment obok narożnego budynku Breitgasse 56. Za blisko pięćdziesiat lat będę oglądał zdjęcie tej kamienicy z początku wieku. Wówczas mieściła się tu redakcja „Gazety Gdańskiej”. Teraz są tu wyłącznie prywatne mieszkania.
Gdańszczanie z Warszawy
Powoli dochodzę do połowy ulicy. Wystarczy tylko przekroczyć Bootsmannsgasse (Bosmańska), by stanąć pod prawie czarnymi murami Żurawia. Wydaje mi się jakoś bardzo znajomy, bardzo podobny do tego, którego pamiętam z przyszłości. Bo tak jest rzeczywiście: Żuraw jest jedyną budowlą przy ulicy Szerokiej, która w tym samym kształcie stała przy Breitgasse.
Czas wracać. Przechodzę na drugą stronę ulicy. Pod numerem 69/70 mijam dom, którym zarządza Textilhandler Felix Warschawiak, a właścicielem jest warszawiak Daniel Kraushar, mieszkający w stolicy Polski przy Żurawiej 22. W kamienicy mieszka 16 dorosłych osób, więc domyślani się, że komorne pan Daniel ściąga należyte.
Przekraczam Drehergasse (Warzywnicza). Szybko natrafiam na szyld gabinetu lekarskiego: dr med. Jocha Rabinowitz (która właśnie co, w sierpniu 1935 roku, powróciła na Breitgasse) przyjmuje codzienne (oprócz niedziel) w godz. 9-11 i 4-6 po południu, I piętro. Czuję się dość dobrze, więc mijam dom pani doktor i zatrzymuję się przy następnej kamienicy. Moją uwagę przykuwają wystawione w witrynie… głowy. Na szczęście nie mieści się tu usługowy zakład gilotynowania, lecz salon fryzjerski M. Berkowicza. W swoim Damen- und Herren-Frisier-Salon mistrz grzebienia poleca trwałą ondulację, tlenienie włosów, ich farbowanie i układanie w fale. A wszystko to przy użyciu najnowocześniejszych aparatów i po starych cenach! Jednak fryzjer, to nie dla mnie. Postępująca łysina predestynuje mnie raczej do bycia klientem pani Johanny Dietrich, ale przecież nie będę nosił warkocza. Ruszam dalej.
Już w następnym budynku, pod numerem 83 spotykam to, co najbardziej mnie interesuje. W przebudowanej kilka lat wcześniej kamienicy mieści się bowiem Cafe „Krantor”, w której znalazł siedzibę Teatr Żydowski w Gdańsku. Ten zawodowy teatr powstał już w roku 1933 (jakby na przekór nazistom, którzy wówczas doszli do władzy), ale dopiero teraz, w roku 1935 znalazł stałą siedzibę przy Breitgasse. Prowadzi go wybitny aktor i reżyser Rudolf Zasławski mający do pomocy gwiazdy scen żydowskich z Warszawy i Krakowa, m. in. Renę Baumann, Niusię Gold, Salomona Naumowa, Sonię i Petera Amatinów, Hirsza Głowińskiego. Spoglądam na afisze wywieszone w witrynie teatru (od roku 1934, decyzją Senatu Wolnego Miasta Gdańska, reklamy teatru żydowskiego nie mogą pojawiać się na ogólnodostępnych słupach ogłoszeniowych). Sprawdzam repertuar. Jest na co popatrzeć: „Bóg zemsty” Szaloma Asza, „Bar Kochba” i „Szulamis” Abrahama Goldfadena, „Ojciec” Augusta Strindberga, „Klacz” Szaloma Jakowa Abramowicza, „Mirełe Efros” Jakuba Gordina, „Tewje mleczarz” Szolem Alejchema (ponad pół wieku przed realizacją w Gdyni!), „Dama Kameliowa” Aleksandra Dumasa i wiele, wiele innych tytułów z żydowskiego i światowego repertuaru. Doprawdy każdą z tych sztuk chciałoby się zobaczyć, ale cóż... Bilety drogie – po dwa guldeny. Spod teatru żydowskiego odchodzę jednak spokojny, bo wiem, że już za sześćdziesiat lat powrócę do niego jako historyk teatru.
Prasa to potęga
Przechodzę przez Tagnetergasse (Tandeta) i natychmiast staję oko w oko z jednym z największych wydawnictw Gdańska. W kompleksie budynków od 88 do 94 mieszczą się redakcje i drukarnie koncernu Hansa Fuchsa „Danziger Neueste Nachrichten”. To tu powstaje największy dziennik gdański, tu, w drukarni „DNN”, drukowane są książki i albumy. W oszklonych gablotach wywieszane są dwa razy dziennie kolejne wydania gazety. Gablot jest bardzo dużo, bowiem poranne i wieczorne wydanie „Danziger Neueste Nachrichten” wraz z dodatkami może liczyć nawet 36 stron. Ci, których nie stać na codzienne kupowanie gazety mogą ją przeczytać tu, za darmo. Mijam więc tłumek czytających, mijam – oglądaną wcześniej z drugiej strony ulicy –aptekę „Danziger Wappen” Stefana Kopczyńskiego i staję pod numerem 98. Ta kamienica również należy do mieszkańca Warszawy, Zeliga Głowińskiego, który na zarządcę wybrał kupca Wolfa Baumanna. Nie oni jednak mnie interesują, lecz pan Becker, który ma tu swój lombard. Pod zastaw damskiej lub męskiej garderoby, odbiorników radiowych, instrumentów muzycznych, aparatów optycznych, złota, srebra, zegarków, maszyn do szycia wypłaca natychmiast pieniądze. Zastanawiam się przez moment, czy nie zastawić u niego mojego elektronicznego zegarka. Dochodzę jednak do wniosku, że mogę wywołać niepotrzebną sensację.
Ruszam więc dalej szybko pokonując kolejne przecznice: 2. Damm, Priestergasse (Księża), Scheibenrittergasse (Szklary) i staję przed ładną kamienicą z numerem 117. Z pewnym wzruszeniem oglądam wystawę sklepu kolonialnego, w którym mogę znaleźć wszelkie delikatesy, owoce krajowe i południowe, koszerne wędliny, macę i wino, które swoim szanownym klientom poleca pani Lina Abramowicz, z domu Drucker. Wykorzystując nowoczesną technikę towar można zamówić do domu dzwoniąc pod numer 228-97. Dostawa oczywiście za darmo. Nie będę niczego zamawiał. Spoglądam jeszcze tylko na piramidy ananasów i ruszam dalej.
Za chwilę mijam kamienicę numer 120, z której codziennie rano wyrusza do swojego, nieodległego domu handlowego Rudolf Brzeziński.
Następna kamienica wydaje mi się jakoś znajoma. Przypominam sobie z przyszłości, że tu, pod numerem 121/122, mieścić się będzie Wydawnictwo „Dar Gdańska”, redakcje „Był sobie Gdańsk” i „Przeglądu Politycznego”, i że tu wyląduje na biurku redaktora moje sprawozdanie ze spaceru po Breitgasse. Ale na to trzeba poczekać sześćdziesiąt dwa lata. Teraz mieści się tu gabinet dentystyczny Adolfa Rosensteina, który objął praktykę po doktorze Zetsche. Dr Rosenstein, powołując się na swoją długoletnią praktykę, oferuje wstawianie kompletu zębów według najnowszych systemów, regulowanie i naprawę zębów oraz wstawianie złotych i porcelanowych koronek. Wszystko to można załatwić od poniedziałku do piątku w godz. od 9 rano do 6 po południu (z przerwą obiadową między l a 3 po południu). Nie sprawdzam już w jakich godzinach w soboty dr Rosenstein wstawia i reguluje, i szybko uciekam.
Codzienny geszeft
Przebiegam przez Junkergasse (Pańska) i staję pod sklepem Louisa Israelskiego (nr 123/124). Jego Konfektionsgeschaft znajduje się bardzo blisko Domu Handlowego Brzeziński, ale obaj panowie nie są dla siebie konkurencją. Ubrania oferowane przez Israelskiego są tak zwaną gotową konfekcją. Ceny są tu dużo niższe, obliczone na przeciętną kieszeń. Na przeciętną, czyli nie moją. Ruszam dalej.
Przechodzę przez Mauergang (Podmurze) i zauważam tablice z napisem po polsku. Tu, pod numerem 128/129, mieści się oddział gdański, wydawanej w Warszawie, „Codziennej Gazety Handlowej”. Kieruje nim od 1932 roku inżynier dyplomowany Otto Truenk. Oddział gdański należy do najstarszych oddziałów założonej w 1925 roku „Gazety”. Pracował już na początku lat dwudziestych. „jako ekspozytura obsługi kablowej i iskrowej Ajencji Wschodniej, dostarczając materjałów dotyczących zagranicznych notowań giełdowych i towarowych”. Gdański zespół „Codziennej Gazety Handlowej” zbiera nie tylko dane giełdowe, ale również informacje o zmianach „konjunktury gospodarczej na rynkach obcych. Potrafi włączyć publicystycznie gdańskie interesy handlowe do obrębu zainteresowań polskiej polityki gospodarczej”. Przygotowuje również dodatki specjalne „Gazety” takie, jak m. in.: „Gdańsko-polska Gazeta Handlowa”, „Gdańskie Wiadomości Rolnicze”, „Gdańska Gazeta Portowa” i wiele innych. Na łamach „Codziennej Gazety Handlowej” ukazuje się wiele gdańskich ogłoszeń: o gdańskich domach handlowych, o polskich sportowcach w Sopotach, o urokach Sopot w marcu, a również bardzo konkretne, jak to z lutego 1935 roku, w którym „biuro inżynierskie w Gdańsku poszukuje lukratywnego zastępstwa”.
Ponieważ jednak gdańsko-polskie stosunki handlowe specjalnie mnie nie interesują – idę dalej.
Trudne powroty
Mijam budynek nr 130, przy dawnym murze obronnym. Tu jeszcze do roku 1885 mieściła się dawna synagoga „gdańska”, w niej na modłach zbierali się prawie wszyscy mieszkańcy Breitgasse. Od czasu, gdy wybudowano Wielką Synagogę przy Reitbahn (Bogusławskiego) budynek stracił swój sakralny charakter. Teraz jest domem mieszkalnym i magazynem.
Ostatni dom przy Breitgasse. Numer 134/135, to równocześnie Holzmarkt 25/26. Mieści się tu Sparkasse der Stadt Danzig. Nic tu po mnie. Ruszam więc dalej na Holzmarkt.
I nagle dostrzegam, kilkanaście metrów dalej, wypięty w moją stronę zad wielkiego, kamiennego konia, na którym siedzi zwycięski król. W nozdrza wdziera się smród wielkiego miasta z końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Wróciłem.
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: Kwartalnik „Był sobie Gdańsk” 1/1997