Zasoby biblioteki obejmowały już w dniu otwarcia około tysiąca woluminów. Były to w większości dzieła o wyraźnie protestanckiej proweniencji, wytłoczone w drukarniach Bazylei, Norymbergii, Lyonu, Krakowa oraz innych miast rozrzuconych po całej Europie. Kto i kiedy zdążył tyle ksiąg nagromadzić? Nie ujmując niczego gdańszczanom, potrafiącym wszak ów księgozbiór docenić i odpowiednio uhonorować, nie oni tego dokonali. Uczynił to podczas licznych europejskich wędrówek pewien nietuzinkowy markiz przybyły tutaj z Orii, leżącej w mało komu znanej Apulii – z samego obcasa „włoskiego buta”.
Szlachetny fundator przesławnej Biblioteki Gdańskiej to Jan Bernard Bonifacio d'Oria (1517-1597). Postać bez wątpienia charakterystyczna dla epoki renesansu, kiedy na drogi Europy wyległa cała rzesza obieżyświatów, już nie średniowiecznych błędnych rycerzy, będących zazwyczaj analfabetami, szukającymi przygód i sławy, ale wykształconych niespokojnych duchów, poszukiwaczy prawdy, wertujących księgi oraz toczących nieskończone dyskusje. Porzucali domy i uprawiane zawody –czy uciekając przed prześladowaniami ze strony nietolerancyjnego otoczenia, czy powodowani wewnętrznym przymusem „rzucenia wszystkiego” i pójścia „za głosem”. Nazywano ich włóczęgami reformacji.
Należał do nich Jan Bernard Bonifacio d'Oria. Markiz Bonifacio, przeciwnie do większości reformacyjnych włóczęgów, nie tylko upajał się swobodną dyskusją w gronie podobnych mu wolnomyślicieli czy studiowaniem ksiąg. On księgi skupował i gromadził. Nazywał je najczulej – „dziećmi”. Wszędzie je woził w specjalnych kontenerach (Bücherfässer) na wynajmowanych wozach. Zachowały się zapiski sumujące niemałe koszty bibliofilskiej pasji markiza. Łączny koszt przewozu trzech osób i bagażu, ważącego około 1200 kilogramów, z Norymbergi do Bazylei mieścił się w cenie około 120 guldenów – tyle ówcześnie zarabiał w ciągu roku profesor na fakultecie artystycznym Uniwersytetu Bazylejskiego. Księgozbiór markiza nazywano Biblioteką Doriańską – Bibliotheca Doriana. Mógł swoje włóczęgostwo osładzać taką pasją, bo był bogatym arystokratą. Przez długi czas szerokim gestem roztaczał mecenat nad biedniejszymi braćmi w tułactwie.
Epoka kontrastów
Renesans to po spokojnym średniowieczu epoka burzliwa, odsłaniająca na nie znaną dotąd skalę szczyty mądrości, ale też i bezdenną głupotę człowieka. To czas głoszenia najwznioślejszych definicji wolności, tolerancji i odnowy moralnej (reformacji), a zarazem lata inkwizycji, stosów i demoralizujących wojen religijnych. To również epoka naznaczona wspaniałymi, ale i niebezpiecznymi skutkami rewolucyjnego odkrycia Gutenberga, umożliwiającego prędkie upowszechnianie wszelkich idei za pomocą druku. Właśnie Gutenberga – dla jego fenomenalnego odkrycia – cenił prawie na równi z Erazmem z Rotterdamu, Lutrem czy Melanchtonem.
Zwichnięta kariera
Ojciec Jana Bernarda był człowiekiem porywczym, ale też świetnym organizatorem. Pełnił dziedziczny urząd justycjariusza Uniwersytetu Neapolitańskiego, a była to godność pierwsza po rektorze. W 1500 roku otrzymał od cesarza tytuł markiza z nadaniem posiadłości Oria, porównywalnej wielkością i dochodowością z latyfundiami sarmackich magnatów z dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej. W neapolitańskim pałacu Bonifaciów przy Portanova 15, czy w ich zamczysku w Orii bywali częstymi gośćmi najświatlejsi uczeni i inne nieprzeciętne osobistości, z którymi Jan Bernard pewno nie raz rozmawiał, może nawet próbował dyskusji.
Wiadomo, że był uczniem zdolnego latynisty neapolitańskiego, księdza Kwintusa Mariusza Corrado, od którego otrzymał staranne, nowoczesne wykształcenie, oraz że w latach wczesnej młodości podróżował jakiś czas po Hiszpanii, Francji i Włoszech, gdzie uzupełniał wykształcenie. W dokumentach Uniwersytetu Neapolitańskiego nie występuje jednak jako student. Kiedy miał dziewiętnaście lat, ojciec zmarł i Jan Bernard stał się dziedzicem pałacu w Neapolu oraz feudum w Apulii z ponad dziesięcioma tysiącami poddanych. Przejął również dziedziczne urzędy oraz dochody z ceł. Gdyby interesowała go dyplomacja i ekonomia... Od najwcześniejszych lat interesowały go księgi, dyskusje filozoficzne, próbował twórczości literackiej.
W 1540 roku szeroko otwierającą się karierę Bonifacia dodatkowo „zwichnęło” spotkanie z niejakim Juanem de Valdesem, „niebezpiecznym” propagatorem nowin religijnych. Dzięki tym spotkaniom trafił markiz na „zaszczytne” pierwsze miejsce listy sporządzonej przez szpiegujących te „schadzki” jezuitów, mających znaczny udział w zwalczaniu „nowinek Lutra i innych herezjarchów”. Wtedy właśnie d'Oria na dobre zasmakował w lekturze Pisma Świętego i mistyce, łyknął też bakcyla reformacji. Czytanie i gromadzenie ksiąg stało się jego pasją. Nie stronił od zakupu druków, znajdujących się na indeksie Świętego Oficjum. Interesował się nauką Marcina Lutra i Filipa Melanchtona. Pstrzył te swoje nabytki rozmaitymi notatkami, uwagami oraz sobie tylko zrozumiałymi znaczkami, skreślanymi na wolnych od druku marginesach.
Nie posiadając krzty talentu ani zapału do gospodarowania posiadłością w Apulii, za zgodą panującego monarchy puścił ją w 1545 roku w korzystną dzierżawę. Sześć lat później zrzekł się wszystkich urzędów. Zamiast pomnażać nagromadzony przez pokolenia majątek, bez skrupułów go trwonił. Do schyłku życia „skonsumował” go prawie do końca.
Banita
Mógłby spokojnie mieszkać w pałacu przy Portanova i rozwijać humanistyczne zainteresowania, mając zapewniony regularny dopływ niemałej gotówki, gdyby blisko lata 1557 roku nie został zobowiązany, by w październiku stanąć przed trybunałem inkwizycji. Dumny markiz ani myślał dzielić losu niedawno co uwięzionych kilku znanych mu „odszczepieńców”. Nie czekając jesieni, jeszcze latem z taborem wozów załadowanych księgami i najniezbędniejszymi sprzętami opuścił Neapol na zawsze. Towarzyszył mu dawny nauczyciel Sirleto i kilkoro służby.
Ruszył w podróż po Europie, poszukując idyllicznej krainy, gdzie mógłby zamieszkać pośród ludzi żyjących w zgodzie i szanujących się nawzajem. Odwiedził na początek najwybitniejsze ośrodki reformacji, jak Zurych, Bazylea, Strasburg i Wormacja. Podróżowanie musiało mu odpowiadać, skoro często zaznaczał, że zostawił ojczyznę wyłącznie z własnej woli – „sponte sua”. W istocie był jednak wygnańcem. Tak zaczęła się trwająca bite czterdzieści lat włóczęga markiza-banity, przerwana dopiero przez śmierć, która przyszła po niego w Gdańsku, w celi zsekularyzowanego klasztoru franciszkanów.
Czy odnalazł swoją „ziemię wytęsknioną”? Nie udało mu się to w zawłaszczonej przez Kalwina Bazylei, gdzie trafił na całkiem nietolerancyjną dla niekalwinistów atmosferę ani w arystokratycznej republice dożów, gdzie zamieszkał w kwietniu 1558 roku, nabywając weneckie obywatelstwo za niemałą sumę 10 skudów. Właśnie w Wenecji, już w lipcu, powtórnie czując na plecach oddech Świętego Oficjum, czmychnął z miasta lagun, nie zdążywszy nawet zabrać wszystkich ksiąg. Wrócił po nie potajemnie dopiero w następnym roku.
Odjechał na pociągającą północ, ale też – jak się prędko przekonał – pod wieloma względami nieprzychylną. Przede wszystkim czuł się wyobcowany przez nieznajomość języka niemieckiego. Nie od razu oswoił się z nową kuchnią, chociaż i tak dość prędko wyznał w jednym z listów (napisał ich co najmniej kilka setek): „niemieckie posiłki zaczęły mi odpowiadać, a włoskie odchodzą od gustu”. Było jego szczęściem, że nie musiał, jak inni jego rodacy, przystosować się do braku dobrych win i soczystych południowych owoców. Pił tylko wodę. Codzienne picie wina jako środka na wypróżnianie, rozgrzanie, wyluzowanie i dobry sen, spełniającego elementarne potrzeby Włochów, dla niego nie miało znaczenia. W każdym niemal miejscu zauważał ogromną przepaść pomiędzy wysoko rozwiniętą kulturą materialną północy i południa. Inny też był temperament ludów północy, inna uczuciowość.
Coś za coś
D'Oria prędko stał się klientem i dobrym znajomym wydawców. Nieustanne rozjazdy, tropienie interesujących ksiąg, czytanie, rozmyślania oraz dyskusje tak go zajmowały, że nigdy nie znalazł czasu na założenie rodziny. Głosił wręcz „wrogość do kobiet”, co nie mogło do końca być prawdą, skoro w czytanych księgach każdą wypowiedź na ich temat zaznaczał i „studiował z wyraźnym zainteresowaniem”.
Podczas pierwszego pobytu w Bazylei w roku 1557 „z powodu kobiet” nabawił się poważnych kłopotów. W tym mieście, będącym „stolicą z wyboru” niedawno co zmarłego Erazma z Rotterdamu, pragnął znaleźć lokum na dłuższy czas. W Bazylei mieszkali Bonifacy i Bazyli Amerbachowie, ojciec i syn, z których pomocy markiz często korzystał przy zakupie ksiąg. Bonifacy był niegdyś blisko związany z Erazmem. Bazyli piastował godność rektora Uniwersytetu Bazylejskiego. Bonifacio utrzymywał z nimi bardzo serdeczne kontakty.
W swoich podróżach najchętniej zatrzymywał się w wynajmowanych zamkach, pałacach, wiejskich dworkach, w wielkomiejskiej Bazylei zadowoliłaby go nawet kamienica. Mieszkający w tym mieście Włosi, zawiedzeni zbyt skąpo roztaczanym nad nimi mecenatem d'Orii, zapewne też podszczuci przez kalwinów niechętnych zbyt proluterańskiemu ich zdaniem markizowi, z zemsty zarzucili mu niemoralne utrzymywanie „haremu”. Podobno d'Oria woził ze sobą nie tylko przesławną bibliotekę, ale również trzy ciemnoskóre niewolnice. W gorących krajach chrześcijańskiego południa nie było to niczym niezwykłym, ale mogło prowokować do gorszących podejrzeń stateczniejszych chrześcijan północy. Władze bazylejskie dały posłuch plotce (a może nie plotce?) i „niemoralnie” prowadzący się markiz mieszkania w ich mieście nie znalazł.
Pokój i zgoda
Dla jednych Bonifacio pozostawał katolikiem o zabarwieniu erazmiańskim, dla innych heretykiem albo – bez różnicy – luteraninem bądź arianinem. Sam natomiast nie identyfikował się z żadną konfesją. Z rodzimym Kościołem Katolickim nie bardzo się utożsamiał zgorszony działalnością inkwizycji oraz niemoralnymi postępkami niektórych duchownych, na które – zanim opuścił ojczyznę – żywo reagował, pisząc listy do biskupa Neapolu, a na co tamten zdaje się przymykał oczy. Sądzić można, że markiz był subtelnym idealistą, znajdującym w każdej konfesji coś niezadowalającego.
Przede wszystkim pozostawał humanistą, głoszącym fundamentalną ideę: „pokój i zgoda”. Praktyki tępienia przez Kalwina inaczej myślących chrześcijan, posunięte do spalenia w 1553 roku w Genewie francuskiego antytrynitarza Michała Serveta, nazywał przez porównanie ze stosami inkwizycji „drugim papiestwem”.
Od czasu spotkań z Valdesem bez kompleksów rozczytywał się w Biblii i pisanych do niej wszelkich komentarzach – często heretyckich. Lekturę Pisma Świętego nazywał za Erazmem „nawrotem do źródeł”. W swoim księgozbiorze miał wiele wydań łacińskich Biblii, niemało nagromadził psałterzy. Pisał po łacinie własne parafrazy psalmów.
Perpetuus viator
Jako niezależny intelektualista, markiz pozostawiał sobie samemu prawo ostatecznego definiowania, czym są prawda, dobro i szczęście. Przy takiej konstytucji wewnętrznej trudno o pełną akceptację otoczenia. Nigdzie zatem nie zagrzał miejsca. Dość długo zakotwiczył gdzieś pod Norymbergą, gdzie zamieszkał w łatach 1575-1578 w celi pokartuskiego klasztoru. Tutaj do woli rozczytywał się w dziełach odkupionych mu przez Amerbacha po zmarłych proboszczach z Lörrach za sumę 11 florenów i 18 soldów (razem około 20 tytułów), zaglądał też do nieodstępującej go wiernej biblioteki. W innych miejscach – były to zazwyczaj kolonie włoskie albo ośrodki reformacji – wytrzymywał nie dłużej jak kilka kwartałów, czasami rok, półtora.
Dom odnaleziony
Stokroć lepiej niż w „wyzwolonych” przez reformację Niemczech i Szwajcarii, czy w porzuconym cieniu rodzimych Apeninów, poczuł się dopiero w tolerancyjnej i gościnnej Sarmacji, której obraz w środowiskach reformackich malowano jako idylliczną krainę, gdzie trybunały biskupie nikogo nie osądzają z powodu wiary, a mądrzy królowie strzegą wolności obywatelskich. Bonifacio przemieszkał w Polsce w latach 1560-1597 z przerwami łącznie kilkanaście lat. Za pierwszych pobytów, aż po rok 1580, zatrzymywał się w Krakowie i okolicy, gdzie osiadła wcale liczna kolonia włoska. Później przeniósł się na Litwę, trzymając się blisko przychylnych mu Radziwiłłów. Do swojego przyjaciela Sebastiana Castelliona, profesora greki prześladowanego w Bazylei przez kalwinów, pisał stąd w 1561 roku: „Znaleźć tutaj możesz wymarzoną wolność, w tym pełną swobodę tworzenia i drukowania, bo nikt tutaj nie jest cenzorem, i spotkasz ludzi, którzy cię będą kochali oraz bronili, myślących podobnie jak ty”.
Jedyny bodaj szwank tej krainy, o którym lojalnie informował, to brak dobrych i tanich win – „Kraj ten byłby wcale przyjemny, gdybyś tylko mógł zadowolić się piwem”. W liście z tego samego roku, pisanym do Bonifacego Amerbacha, zwierzał się z takiej rozterki: „Dotąd waży się sprawa, czy stanę się Sarmatą, czy Niemcem”. O tym, jak dobrze d'Oria musiał czuć się w Polsce, niech poświadczy jego testament spisany około 1579 roku przed niebezpieczną wyprawą do muzułmańskiego Konstantynopola, podjętą po śmierci ostatniej służki dla zakupienia nowej niewolnicy. Spadkobierczynią swojego majątku czynił samą Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Z zapisu wyłączał jedynie cztery tysiące florenów na stypendia dla studentów (jedno koniecznie dla Włocha). Niewolnicę zakupił, ale zbiegła mu po drodze. Wrócił sam, cały za to i zdrowy. Przypuszczalnie i w tej podróży towarzyszyła mu jak zawsze „najjaśniejsza pani” – Bibliotheca Doriana.
Dziwak
Nie znajdując w Polsce bezwzględnie posłusznej i niepyskatej służki (przez niejaką zbiegłą Julię czuł się wręcz oszukiwany), markiz osobiście zajął się gospodarstwem. Z mięsa zupełnie zrezygnował, bo przyrządza się je mozolnie, a zjada za szybko. Sam sobie pichcił mleczno-jajeczne zupki zagryzane byle chlebem.
Zamiast piwa i wina pijał deszczówkę zbieraną w porozstawiane naczynia, żeby nie taszczyć cebrów z głębokiej studni. Ubierał się więcej niż niechlujnie, prawie po dziadowsku. Zaniedbywał wyczesywania brody długiej niemal do pasa. Za wiernego towarzysza służył mu jakiś pies, podobno złośliwy i szpetny kundel.
Bibliotheca Doriana
Jak notuje Bazyli Amerbach, w roku 1574 księgozbiór doriański liczył tysiąc tomów albo i więcej, a ważył ponad tonę. „Dzieciarnia” d'Orii wożona była w pięciu albo i więcej kontenerach, załadowanych już to na pięć albo i więcej wozów lub łodzi (jednego roku spławiał się Renem z Lörrach do Strasburga). Była bodaj jedyną taką biblioteką na świecie. By jak najwięcej „dzieci” pomieścić w skrzyniach i żeby najmniej ważyły, markiz zamawiał dla nich najlżejsze pergaminowe oprawy. Unikał też egzemplarzy wielkoformatowych.
Książki, będące w częstszym użyciu, trzymał w podróżnych sakwach; obok innych zawsze była tam jakaś pozycja medyczna.
D'Oria namiętnie pisał po książkach. Na wyklejkach książek trzymanych w sakwie notował tytuły nowych nabytków, nazwy mijanych miejscowości i rzek, recepty. Lubił też skreślać adnotacje w rodzaju: „emptus” – „kupiona” czy „ligatus Cracoviae Anno...” – „oprawiona w Krakowie w roku...”. Skrobał jednak przede wszystkim spontaniczne uwagi, nierzadko polemiczne albo krytyczne, jak ta w zbiorze pism św. Ambrożego: „Salva pace tua, Domine Ambrosi, ego magis credo Christo, quam tibi” – „Daj spokój, panie Ambroży, wierzę bardziej Chrystusowi niż tobie”. Na pewnej księdze umieścił i takie wyznanie: „Nunquam poenituit magis me, aliquo Libro horas perdidisse, quam in isto” – „Nic nie sprawiło mi większej przykrości niż to, że marnowałem czas nad taką książką jak ta”. Często po tych marginaliach odróżnia się dzisiaj w Gdańsku tomy pochodzące z najstarszego doriańskiego nabytku. Dotąd rozpoznano około pięciuset dzieł początkowego zbioru pierwszej w Gdańsku biblioteki publicznej. Niewykluczone, że wszystkie zostaną wydobyte z przeszło półmilionowego obecnie księgozbioru Biblioteki Gdańskiej. Wymaga to żmudnej pracy, przed 1945 rokiem bowiem, mimo że biblioteka pracowała bez zarzutu, nie wyodrębniono w katalogu woluminów markiza.
Księgozbiór w wodach ponurzany
Szerząca się gwałtownie zaraza zimowa z lat 1589/1590 wygnała Bonifacia spod Wilna aż do Londynu. Uciekał, nie bacząc na niebezpieczeństwa zimowej żeglugi, jednak otrzymawszy w następnym roku krzepiące wieści z Litwy, markiz pożegnał londyńską kolonię włoską (samych Anglików unikał „dla ich ksenofobii”) i zjechał do londyńskiego portu, gdzie załadował bibliotekę na niewielki żaglowiec, by korzystając z dobrego wiatru wracać tam, gdzie najlepiej – przez Gdańsk na Litwę do Radziwiłłów, do domu.
Dopiero co ukończył 74 lata. Z powodu ślęczenia nad książkami od roku poważnie szwankowały mu oczy; prawie nie mógł czytać. Z notatki prowincjała jezuickiego Giovanni Paolo Gampano (jezuici mieli markiza stale „na oku”) dowiadujemy się, że ogólny stan zdrowia Bonifacia przed jego podróżą do Anglii był zadowalający. Stwierdzał to również zaprzyjaźniony medyk Omodeo, towarzyszący arystokracie w podróży. W księdze farmakologicznej tajemniczego Jahja Ben Maseweih, w akapicie „De scabie oculorum” Bonifacio doczytał się, że powodem utraty wzroku mogła być infekcja spowodowana przez wszy odzieżowe.
Był sztormowy dzień 25 sierpnia 1591 roku, kiedy angielski żaglowiec, wiozący neapolitańskiego arystokratę z jego bezcennym skarbem, zostawił za rufą wody poszarpanego falami Bałtyku i wpłynął szczęśliwie do ujścia Wisły Po wyminięciu twierdzy Wisłoujście statek zawinął do gdańskiego portu. Nie zdążył dobić do nabrzeża, kiedy inny żaglowiec, ruszony nagłym podmuchem, staranował go, przewrócił i zatopił. Wypadki potoczyły się błyskawicznie, uniemożliwiając ewakuację bagażu. Szczęściem wszyscy uszli z życiem.
Przypuszcza się, że zatonęło łącznie 1190 ksiąg Bonifacia. Mimo że szybko je wydobyto i poddano żmudnemu zabiegowi osuszania, jednej ósmej księgozbioru nigdy nie odzyskano.
Bibliotheca Senatus Gedanensis
Od chwili utworzenia w Gdańsku Gimnazjum Akademickiego przy dzisiejszej ulicy Toruńskiej, uwagę Rady Miejskiej zaprzątała myśl ufundowania dla niego biblioteki. Brakowało jednak ksiąg, odpowiadających jego protestanckiemu duchowi. Luterańskie miasto nie było w stanie zaproponować innych ksiąg jak tomy, pochodzące z sekularyzowanych bibliotek klasztornych i kościelnych. Na początek niewielki zbiorek ofiarował w roku 1558 rektor gimnazjum Jan Hoppiusz.
Tymczasem w sierpniu i wrześniu 1591 roku Bonifacio zamieszkiwał przy ulicy Ogarnej w domu kupca Jana Luchsa. Zgromadził tam uratowane księgi i przemyśliwał nad swoją sytuacją. Czytać już nie mógł, a na wynajmowanie lektora nie miał dość pieniędzy. Wskutek częstych podróży i katastrofy statku jego kapitały skurczyły się do tego stopnia, że zaledwie mógł zapłacić Luchsowi miesięczny czynsz. Jedyny skarb, jaki mu pozostał, to poznaczone wodą księgi. Postanowił rozstać się z nimi. Zadecydował, że podaruje księgozbiór komuś, kto go najlepiej doceni, a jemu samemu pomoże honorowo wyjść z niezręcznej sytuacji powstałej po katastrofie statku.
Jan Luchs znał marzenia Rady Miejskiej i widział też sytuację Bonifacia. Podjął się mediacji. Zgodę markiza na przekazanie księgozbioru miastu przyjęto entuzjastycznie. W porozumieniu spisanym w 28 dniu września 1591 roku Rada Miejska przyjmowała od d'Orii „szczątki księgozbioru wydobyte z rozbitego statku w celu ufundowania specjalnej biblioteki na wieczną pamiątkę jego imienia”. Dumny Bonifacio nie zgodził się na kupiecką transakcję sprzedaży za gotówkę. Przyjął za to z wdzięcznością celę z przedsionkiem w dawnym klasztorze przy ulicy Toruńskiej, przyznaną mu z opałem, opieką oraz tygodniową pensją w wysokości jednego guldena węgierskiego.
Czego mógł więcej pragnąć! O kilka kroków od zajmowanego przezeń lokum miała znaleźć się biblioteka – osuszona, wystawiona w czterech przestronnych salach. Na całym terytorium Prus Królewskich tylko Toruń szczycił się podobną instytucją miejską, uruchomioną w 1594 roku. Gdańską bibliotekę publiczną Bibliotheca Senatus Gedanensis otwarto uroczyście 22 czerwca 1596 roku.
Ziemia obiecana
Część ksiąg dostawała po osuszeniu nowe oprawy; dotykając ich grzbietów markiz nie wszystkie rozpoznawał. Przede wszystkim nie mógł ich czytać. Miał za to stały kontakt ze światłymi profesorami gimnazjum, a to cenił ogromnie. Częstym gościem bywał u Bonifacia profesor gimnazjalny Andrzej Welser. Zachodził doń ławnik Holten i kupiec Luchs.
W 1594 roku mimo ślepoty i wieku ruszył w ostatnią daleką podróż. Jechał do Wilna, zaproszony przez tamtejszą wojewodzinę Elżbietę Radziwiłłową, zwracającą się do starca wypowiadanym z atencją słowem „ojcze”. Jechał sam, bez przekazanych Gdańskowi ksiąg. Wrócił niespodziewanie prędko, gnany miłością do swoich „dzieci”. Eskapadę wileńską mocno odchorował. Z łóżka prawie nie wychodził. „W dniu 21 marca 1597 roku przybyły w odwiedziny przyjaciel schorowanego Bonifacia, profesor Andrzej Welser, znalazł leżące przy nim dwie książki: Horacego oraz traktat św. Cypriana o śmierci. Dając gościowi do ręki egzemplarz poety rzymskiego starzec prosił, by uczynił próbę jego sprawności pamięciowej. Otwarłszy podany egzemplarz natrafił Welser na znaną odę Beatus ille qui procul negotiis, którą Bonifacio jak najdokładniej wyrecytował; po czym dodał: jakich to fraszek dotąd się trzymam, gdy tymczasem użyteczniejsze i bardziej konieczne zarzuciłem w niepamięć, wśród których ten oto traktat św. Cypriana o śmierci wymienił. Poprosiwszy o przeczytanie z niego wyjątku nawiązał następnie do utworu na ten sam temat Erazma (Oratio de morte)”. Welser wspomina, że markiz odchodził ze świata w zasadzie pogodzony ze swoim losem. Żałować miał tylko jednego... że się nie ożenił.
Trzy dni później Jan Bernard Bonifacio d'Oria zmarł. Przyczyną było przypuszczalnie zapalenie płuc. Był dzień 24 marca 1597 roku. Zaledwie dwa i pół tygodnia brakowało markizowi do ukończenia osiemdziesięciu lat. Prosił o skromny pochówek i taki miał – 26 marca pochowano go blisko ukochanych ksiąg, w kościele Św. Trójcy, należącym do zespołu zsekularyzowanego konwentu franciszkańskiego. Rada nie bardzo była przekonana do stosowności właśnie tego miejsca, ponieważ nie do końca była znana konfesja Bonifacia, który deklarował się tylko jako chrześcijanin. Otoczenie ciekawe było wiedzieć, kim czuł się najbardziej: luteraninem czy kalwinem, ale to pozostanie tajemnicą.
Nowe czasy
Wygłaszane często życzenie markiza, by jego księgi nigdy nie trafiły w ręce jezuitów, było respektowane przez władze gimnazjalne. Pierwszym wszelako korzystającym z zasobów tej biblioteki w „odrodzonej” Polsce Ludowej, w czerwcu 1946 roku, jeszcze przed oficjalnym jej uruchomieniem, był pewien naukowiec z Warszawy, Włodzimierz Kamiński. Jezuita. Niewykluczone, że korzystał z woluminów doriowskich.
Tadeusz T. Głuszko
Pierwodruk: „30 Dni” 5/2000