PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Ten uroczy pastor Jameson

Ten uroczy pastor Jameson
Pojawił się na kartach „Gdańskich wspomnień młodości” Johanny Schopenhauer jako dojrzały i chyba dość przystojny mężczyzna. Pastor Jameson towarzyszył jej od dzieciństwa, był jej nauczycielem, mentorem i przyjacielem.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Na ulicy Długiej, fragment rysunku Daniela Chodowieckiego, 1773
Na ulicy Długiej, fragment rysunku Daniela Chodowieckiego, 1773
Fot. Zbiory PAN Biblioteka Gdańska

Wątpić należy, aby młoda dziewczyna miała świadomość, że dopuszczając dojrzałego mężczyznę do bliskości, naraża go na przyszły, nieuchronny ból rozczarowania. Odrzucam myśl, że mogła to czynić z rozmysłem, wodząc go za nos trochę dla zabawy. Pastor Jameson był jej z pewnością bardzo bliski.

Wspomina o nim częściej niż o kimkolwiek innym i zawsze z ogromną serdecznością: „Czuwając nad moją młodą duszą pozostał przy moim boku i nie opuścił mnie, póki nie nadszedł czas, w którym ktoś inny na ślubnym kobiercu wziął na siebie wraz z moją ręką obowiązek troszczenia się o mnie”. Pastor, stały gość w domu Troisienerów, rodziców Johanny, stał się powiernikiem jej opowieści, wspierał ją z oddaniem i chyba mimowolnie ulegał zauroczeniu, tak tragicznemu w skutkach dla starszych panów, usiłujących w sposób tyleż zabawny, co rozpaczliwy, odnaleźć własną, utraconą młodość. Niby nie licząc na nic, liczą w rezultacie na wiele. Pastor Jameson, jeśli kiedykolwiek przyszłoby mu myśleć o Johannie inaczej niż o bratniej duszy, był bez szans, bo starszy również o wiele lat od narzeczonej Heinrich Floris Schopenhauer dysponował istotnym atutem, a mianowicie znacznym majątkiem. Związanie się z nim dawało gwarancje życia na wysokim poziomie – kamienicę w centrum miasta, letnią rezydencję i europejskie wojaże. Co z tego wyszło, to już inna historia. Raczej nic wesołego. Kiedy pastor, jakiś czas po ślubie wychowanicy, zdecydował się opuścić na stałe Gdańsk, Johanna nie zamierzała go zatrzymywać, wyraźnie uznała, że czas ich zażyłości się skończył.

 

Kaplica kościoła anglikańskiego

Kaplica kościoła anglikańskiego przylegała od lewej strony do domu rodzinnego Johanny Troisiener przy ulicy Św. Ducha (Heilige-Geist-Gasse) 81 (obecnie 111), słynnej „Kamienicy pod Żółwiem”. Co ciekawe, na prawo od posesji Troisienerów funkcjonowała cechowa gospoda (dawniej 82, obecnie 109). Pisarka skomentowała ten fakt z humorem: „Proszę jednak, aby nikt przy tym nie myślał o dawnym przysłowiu, wedle którego diabeł buduje sobie kapliczkę tuż obok domu bożego, gdyż ten anglikański kościół nie był właśnie niczym innym, jak miłą, domową kaplicą, którą tylko z uprzejmości nazywano kościołem. Nad starodawnym zaś domem żeglarskiej gildii, co najmniej cztery razy większym od kościoła, chociaż dom ten podobny był do zaklętego zamku, nie mógł też diabeł mieć władzy, gdyż jego mieszkańcy byli bardzo dzielnymi i uczciwymi ludźmi”. Wzniesiony w 1605 roku wyjątkowo okazały „Dom Żeglarzy” dominował nad okolicą, w późniejszym czasie, już w wieku XIX przejął go na swoją siedzibę Związek Przemysłowców.

Pochodzący z Anglii i Szkocji kupcy i rzemieślnicy zamieszkiwali wraz z rodzinami teren Gdańska i okolic od dawna, bywało, że od kilku pokoleń i nikomu w tym czasie nie przyszłoby do głowy, aby traktować ich jak obcych. Johanna tak opisała tę społeczność: „Domy ich szacowano na giełdzie na równi z pierwszymi miejskimi, a w zwyczajach i obyczajach nie różnili się niczym od reszty mieszkańców. Mówili po niemiecku, z nocy nie czynili dnia, jadali zwyczajem miejscowym o pierwszej godzinie w południe, w sposób nam właściwy wychowywali dzieci, które po większej części rodziły się wśród nas”. Podkreśliła również, że miejscowi Anglicy „zachowywali się tak, jak to czynią rozumni ludzie, którym nie chodzi o to, aby przez nierozsądne zachowanie się albo cudaczne dziwactwa utrudniać życie sobie i innym”.

To oni właśnie zorganizowali sobie w 1707 roku po sąsiedzku kaplicę. Wcześniej modlili się przy Mariackiej (Frauengasse) i w domu Aleksandra Becka przy ulicy Za Murami (Hintergasse). Kamienica, którą w tym celu wybrali, przy ulicy Św. Ducha 80 (obecnie 113), była wysoka i wąska, aby więc uzyskać jasną, obszerną przestrzeń, która pomieściłaby nie tylko wiernych, ale również małe organy i kazalnicę, przebito strop i połączono dwie kondygnacje – dolną i reprezentacyjne pierwsze piętro, nazywane wówczas „bel-étage”. Ważnym elementem wyposażenia tego domu bożego, stworzonego „wedle angielskiego zwyczaju”, był pulpit, przy którym odczytywano poranną modlitwę. W pozostałej części kamienicy znajdowało się mieszkanie dla wybranego przez gminę pastora, który, opłacany przez wiernych, był zobowiązany do świadczenia wszelkich przypisanych do tej funkcji posług.

Nasz bohater trafił do Gdańska w 1765 roku, co tak opisała Johanna: „Na zaproszenie angielskiej kolonii, która na równie zaszczytnych, jak i korzystnych warunkach powołała go na swego kaznodzieję, przybył do Gdańska prawie równocześnie z weselem moich rodziców doktor Richard Jameson”. Choć sama wspomina, że nie słyszała, aby wymieniano kogokolwiek jako jego poprzednika na tym stanowisku, to wiadomo, że był nim John Tukker. Jameson w chwili przybycia do Gdańska miał około trzydziestu pięciu lat i wedle relacji Johanny posiadał tytuł doktora teologii, który zdobył w Edynburgu. Miał „znacznie głębszy i szerszy zasób wiedzy, niżby tego wymagało jego stanowisko”, mimo to zachowywał się niezwykle skromnie – „nigdy nie wyrwało mu się oświadczenie, które by choć trochę zatrącało pedantyzmem lub wskazywało na to, że uważa się za bardziej uczonego, a tym samym lepszego od innych ludzi”.

Zawsze był bardzo punktualny, co stanowiło niewątpliwy atut w profesji, jaką wykonywał. Miała go też cechować głęboka życzliwość, nie tylko wobec świata i ludzi. Wedle Johanny „trudno byłoby spotkać człowieka o równie pogodnym jak on usposobieniu, o umyśle skłonnym do wszelkiej niezmąconej radości i żywego odczuwania wszystkiego, co szlachetne, wielkie i piękne, jak również każdego ludzkiego cierpienia, którego łagodzenie zdawało się być zadaniem jego życia. Współczującym, ciepłym uczuciem obejmował wszystko, co cierpi w przyrodzie, łącznie ze zwierzętami. Nie mógł patrzeć spokojnie, jeśli się z którymś z nich źle obchodzono, zaraz się za nim ujmował. Natomiast fałszywy, sztuczny, przesadny sentymentalizm, jaki za jego czasów wszedł w modę, był mu nad wyraz niemiły i prześladował go, szydząc niemiłosiernie, gdziekolwiek zauważył pojawiające się jego piętno”.

Także jego powierzchowność opisana została we „Wspomnieniach” dokładnie i z serdecznością: „Regularne rysy nie pięknej, ale miłej twarzy wskazywały, gdzie należy szukać jego ojczyzny: jasnoniebieskie oczy, jasne brwi i rzęsy od razu zdradzały Szkota. Postawy średniej i smukłej, zgrabny w ruchach, nosił okrągłą, ładnie ufryzowaną perukę i, jak rok długi, przy czarnych jedwabnych spodniach i pończochach jasnoszary surdut z czarnymi guzikami”. Widać, że dobrze, bardzo dobrze go zapamiętała. Odtwarzając wygląd pastora wyraźnie starała się podkreślać jego atuty. Zarówno jego charakter, jak i wygląd zewnętrzny, kojarzyły się młodej pannie z Yorikiem, głównym bohaterem niezwykle wówczas popularnych powieści Laurence'a Sterne'a: „Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy” i „Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy”. Jej zdaniem „przy całej właściwej mu pogodzie usposobienia zdradzał go jednak czasami ledwie widoczny rys troski, jakby odczuwał jeszcze ból po ciosach, które kiedyś złamały mu życie”. Tak sądziła dziewczyna, nie wyjawiła jednak, skąd wzięło się w niej takie przypuszczenie. Czy słyszała co nieco o przeszłości pastora, czy też zaufała budzącej się kobiecej intuicji? Jedno jest pewne – tajemniczy pastor nie zwykł wiele mówić o sobie, swojej rodzinie czy przeszłości: „Nigdy nie słyszałem, by wymieniał rodziców, krewnych albo zaufanych przyjaciół. Z dala od ukochanej ojczyzny, w zupełnie obcym mu świecie, tkwił w odosobnieniu ze swoim gorącym sercem”. Ostatnia, dotycząca serca uwaga, warta jest zauważenia.

Nie znamy wizerunku pastora Jamesona. Johanna Schopenhauer pisze, że jego charakter i wygląd zewnętrzny kojarzył się jej z Yorickiem, głównym bohaterem „Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy” L. Sterne’a; na rysunku „Yorick poszukujący pojazdu na drogę do Francji”, akwaforta Daniela Chodowieckiego z serii ilustracji do „Podróży”
Nie znamy wizerunku pastora Jamesona. Johanna Schopenhauer pisze, że jego charakter i wygląd zewnętrzny kojarzył się jej z Yorickiem, głównym bohaterem „Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy” L. Sterne’a; na rysunku „Yorick poszukujący pojazdu na drogę do Francji”, akwaforta Daniela Chodowieckiego z serii ilustracji do „Podróży”
Fot. Zbiory PAN Biblioteka Gdańska

Rodzice Johanny, Heinrich Christian Trosiener i Elisabeth z domu Lehmann, chętnie i szybko zawarli znajomość z tak zacnym i wykształconym sąsiadem. Jego również cieszyły zaproszenia do odwiedzin: „Pociągało go radosne życie rodzinne nowo pobranego małżeństwa, a dzięki sąsiadującym ze sobą przedprożom obu domów początkowo powierzchowna znajomość przeszła wkrótce w zaufaną zażyłość. Widywano się prawie co dzień”. Pastor wykorzystywał swoje wizyty do nauki niemieckiego, Johanna wspominała, że przyswoił sobie ten język w stopniu niemal doskonałym i jedynie odmienność wymowy niekiedy zdradzała w nim cudzoziemca. Wtedy też, w pewien słoneczny dzień, na przedprożu domu Troisienerów miało miejsce ich pierwsze spotkanie. Służąca wyniosła dziewczynkę na świeże powietrze. To był jej debiut, ujrzała niebo, słońce, drzewa przed domem i twarz sąsiada. Jameson bez wahania wziął ją na ręce. Johanna zauważyła po latach: „ta chwila, jak gdyby jeszcze silniej zadzierzgnęła węzeł, łączący go już wtedy z moją rodziną”.

 

Przyjaciel domu

Tak więc Jameson towarzyszył Johannie od samego początku jej dzieciństwa. Kiedy zaś podrosła, pastor został jej nauczycielem, spełniającym również rolę przewodnika, doradcy i towarzysza, często obdarzanego zaimkiem dzierżawczym „mój”. Razem spacerowali po mieście i doświadczali różnych przygód. Przyglądali się flisakom maczającym czarny chleb w beczce ze śledziami i służącym bogatych polskich rodzin, przebranym za czarnych niewolników, hajduków w żółtych uniformach i karzełków w turbanach. Dziewczyna szczególnie zapamiętała gońców z piórami na czapkach, którzy z pałeczką w rękach biegli przed pędzącymi pojazdami swych panów. Wspominała, że takie złe i poniżające traktowanie ludzi za każdym razem wywoływało gniew zacnego Jamesona.

W tym czasie pastor poświęcał jej wiele wieczornych godzin. Kiedy dziewczynka miała sześć lat, przestudiowała dokładnie podstawowy „Podręcznik z obrazkami”. Jameson dostrzegał, jak łatwo i z jaką przyjemnością uczyła się wszystkiego i bardzo go to cieszyło. Był nauczycielem wyrozumiałym wobec dzieci. Wiedział, że czas ich beztroski minie bezpowrotnie. Przyjacielsko mawiał do matki Johanny: „Pozwól się bawić małym ofiarom”. Pisarka przyznała, że wówczas nie rozumiała tych słów, zarówno ona, jak i jej matka. Pojęła ich znaczenie, kiedy nauczyła się angielskiego, „ale właściwego, głębokiego ich znaczenia nauczyło mnie dopiero znacznie później życie i świat”.

Nie było dnia, by Johanna nie odwiedziła pastora. „Wówczas całe jego gospodarstwo służąc mojej zabawie było w ciągłym ruchu!”. Trudno się dziwić, że bywała tam z przyjemnością. W dodatku Jameson lubił zwierzęta, a w jego domu mieszkał wielki czarny kot o imieniu Tamerlan i mały biały piesek Frei. Starsza już gospodyni, panna Conkordia, częstowała pomarańczami i cukierkami Johannę i jej siostry: Annę, Charlottę i Julianę. Jameson opowiadał bajki i rozmaite ciekawe rzeczy o egzotycznych zwierzętach i roślinach, a jeśli to nie zainteresowało wesołej gromadki, uruchamiał tajemniczą, elektrostatyczną maszynę, za pomocą której można było dokonywać „rozmaitych i miłych” sztuk czarodziejskich.

Przy tej zabawie Johanna prawie mimowolnie przyswajała nowy język: „Uczyłam się jakby mej ojczystej mowy, najpierw tylko w mówieniu, a potem w czytaniu i pisaniu”. Poznała także literaturę angielską, dla wprawy czytała pastorowi na głos fragmenty czasopisma „Spectator”. Rodzina Trosienerów, rozmaici krewni i przyjaciele, bardzo się temu dziwili, mówili: „Dziewczynkę uczyć po angielsku! Na co jej się to przyda?”. To było przykre i nie zachęcało do większego wysiłku. Johanna zaczęła się wstydzić swojej znajomości angielskiego i kilka lat później, mimo życzliwych nalegań Jamesona, porzuciła podjętą wcześniej naukę greki.

W pewnym momencie w domu Troisinerów pojawił się nowy nauczyciel, kandydat kaznodziejski Johann Michael Kuschel, którego dziewczyna określiła mianem człowieka „zgaszonego prozą życia”. Biorąc pod uwagę taki opis, trudno się dziwić, że nie jego, lecz Jamesona wybrała sobie na przewodnika w świecie poezji, w którym to pastor czuł się znakomicie. Johanna poznała Homera w przekładzie Aleksandra Pope’a, mroczne „Nocne myśli” Edwarda Jounga i Johna Miltona, czytała „Opowiadania z Genui” i „Listy z Italii” popularnej Mary Wortley. Panienka Jeannette, jak ją nazywano, mając lat dziewięć, potrafiła deklamować z pamięci Szekspira.

Jameson był niezwykłym nauczycielem, bardzo zaangażowanym i nieszablonowym: „Jak kierował moją nauką, czego mnie uczył, a w jaki sposób uczyłam się od niego – nie przyjdzie mi łatwo opisać. Chciałabym to określić słowem: bezwiednie, gdyż on pouczał, a ja się uczyłam, chociaż nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy”. Podczas wieczorów letnich pojawiał się na przedprożu, rozmawiał z odpoczywającymi pod kasztanem rodzicami i przy okazji wskazywał swojej „małej ulubienicy” gwiazdy, gwiazdozbiory, uczył ją mapy nieba.

Tymczasem dziewczynka rosła i przybywało jej obowiązków i zajęć. Czas od rana do południa, prócz spotkań z Kuschelem, wypełniał kurs tańca i robótki ręczne. Pod czujnym okiem doświadczonej gospodyni szyła bieliznę i cerowała pończochy. Wkrótce po obiedzie dziewczynki prowadzono do szkółki mademoiselle Ackermann, u której bawiły aż do siódmej wieczorem. Tam uczono ich francuskiego oraz dobrych manier, słowem tego, „czego wymaga przyzwoitość i towarzyskie obyczaje”. Godzinę przed kolacją mogła spędzić w nagrodę ze swoim „przyjacielem” Jamesonem. Gdy po szczepieniu przeciw ospie, skutecznym, ale z powikłaniami, które doprowadziły do kilkumiesięcznej niedyspozycji, przejściowej głuchoty i kłopotów z chodzeniem, Johanna wyzdrowiała zupełnie, Jameson i Kuschel zajmowali się nią „usilniej i pilniej niż kiedykolwiek, aby nadrobić stracony czas”.

To wtedy bardzo zainteresowała się malarstwem i rysunkiem, oddawała się również modnej na salonach zabawie w „łapanie cieni”, która polegała na tym, że profil siedzącej osoby starano się odwzorować na kartce, a następnie wycinano, tworząc galerie konturowych portretów. Traktowano to jako zabawę, jednak osoby posiadające szczególny w tym zakresie talent mogły liczyć na poklask małej widowni. Wiadomo, że pastor nie tylko w spotkaniach takich uczestniczył, postarał się również o deskę do rysowania dla swojej wychowanicy, rozmaite akcesoria malarskie i specjalny chiński tusz, który sprowadził z Anglii. Można sobie wyobrazić, jaką sprawił jej radość, gdyż „były to dla niej przedmioty dotąd nieznane”. Dziewczyna z zapałem zabrała się do rysowania. Pomniejszała, poczerniała, przy okazji – jak sama stwierdziła – psując wiele arkuszy dobrego papieru i doskonałego tuszu.

Kolejnym marzeniem było malarstwo. Wzorem do naśladowania stała się dla Johanny Angelika Kaufmann, urodzona w Szwajcarii artystka, której „pięknie, barwnie odbity miedzioryt świętej Cecylii” przyniósł w podarunku niezawodny jak zawsze Jameson. Dziewczynka zapragnęła zostać malarką i tworzyć dzieła sztuki, które byłyby „uosobieniem samego wdzięku”. Poprosiła zatem stryja, Davida Lehmanna, aby zabrał ją do Berlina i umieścił w jakiejś szkole malarskiej, najlepiej pod okiem Daniela Chodowieckiego. Z dziełami gdańskiego artysty zetknęła się poprzez rocznik genealogiczny „Kalendarz gotajski” (właściwie „Almanach gotajski” – „Almanach de Gotha”), gdzie zamieszczano jego grafiki. Kolejne wydania serii otrzymywała w podarunku oczywiście od swego nauczyciela. Zawartymi w almanachu miedziorytami przyozdobiła ściany w swoim pokoju. Była przekonana, że sztuka to jej przeznaczenie.

Sposób, w jaki rodzina odniosła się do jej pomysłu, pisarka określiła mianem „pierwszego rzeczywiście gorzkiego doświadczenia życia”. Krytykę przeżyła głęboko, szczerze wierzyła w swój talent: „Rodzice moi i krewni uważali nawet samą myśl za poniżającą mnie i całą rodzinę”. Z niecierpliwością wyczekiwała opinii przyjaciela, jemu ufała najbardziej: „Jameson rozumie to lepiej”. Niestety, on również nie był przychylny tej wizji, którą określił jako „przedsięwzięcie wysoce niewłaściwe i przewyższające moje skromne siły”. Jednocześnie działał jako mediator, starając się pogodzić Johannę z rodziną, ale przede wszystkim z samą sobą. Choć nie przyklasnął jej planom, to z oddaniem towarzyszył jej na ścieżkach sztuki. Wspierał ją, gdy doświadczała rozterek i niepowodzeń, choćby na polu muzyki: „Jameson był i pozostał moją jedyną pociechą. Jego życzliwość dla mnie nie ostygała, u niego i z nim, i z Shakespearem spędzałam obecnie moje najmilsze godziny”. Upływały kolejne lata, dziewczynka stawała się panną i czas, gdy mogła zupełnie „beztrosko u ramienia Jamesona” spoglądać w przyszłość, powoli mijał.

Okazało się, że panna Johanna zaczęła wzbudzać silne emocje. Nieporadny kandydat ewangelickiej teologii Kuschel pewnego dnia zupełnie stracił dla niej głowę. Obejmując Johannę, zdobył się na wyznanie: „Będziesz moją żoneczką”. Dla rodziców znak to był wyraźny, że trzeba się pilnie rozglądać za odpowiednim mężem dla dziewczyny. Mimo że Johanna w dalszym ciągu mogła wiele godzin popołudniowych spędzać ze starym przyjacielem, to ich lektury zaczynały się rozmijać. „Jameson nie czytał ze mną romansów” –wspomniała, musiała więc sama i to z wypiekami na twarzy przeczytać „Cierpienia młodego Wertera”. Czy mogła wówczas przypuszczać, że kiedyś pozna autora tej książki, a on sam stanie się jedną z najbliższych jej osób? Wieczorami Jeannette nie odwiedzała już swojego nauczyciela w jego domu.

 

Przyjaźń jest ważna, ale…

Kiedy pojawił się Heinrich Floris Schopenhauer, wszystko uległo zmianie. Krótkie narzeczeństwo, trwające od 14 kwietnia do 16 maja 1785 roku, obfitowało w kwiaty, które dostarczano narzeczonej codziennie. Inne relacje zeszły na plan dalszy. Ślub odbył się w kościele Wszystkich Aniołów we Wrzeszczu, pośrodku alei Lipowej. Po ślubie państwo młodzi i wszyscy goście pojechali do posiadłości na Polankach. Oczekiwali ich tam wuj Lehmann i pastor Jameson. Razem podbiegli do drzwi powozu i zanim pomogli nowożeńcom z niego wysiąść, spytali Johannę o nowe nazwisko – taki był zwyczaj. Zaskoczona panna młoda nie od razu potrafiła je wymienić: Johanna Schopenhauer.

Poranek był chłodny, uroczystość skromna, dzień minął w towarzystwie wąskiego grona przyjaciół. W podmiejskim dworze młodziutka dziewczyna miała spędzić wiele dni w samotności. Znosiła to źle, marzyła o podróżach, chciała cieszyć się majątkiem, który dzięki zamęściu zyskała: „I tu był Jameson moim pocieszycielem i doradcą. Wierny przyjaciel nie porzucił swego dziecka z wyboru. Rzadkie były dnie, aby mnie nie odwiedził. Do niego mogłam się zwracać jak zawsze ze wszystkimi małymi troskami i niepowodzeniami. Umiał on zawsze właściwie każdą rzecz mi wyjaśnić, a wówczas każda ciemna zawiłość zamieniała się w przejrzystą jasność”. Johanna miała dziewiętnaście lat i czuła się „poza właściwym życiem”. Jedną z niewielu radości były odwiedziny najbliższych: siostry Lotty, stryja Lehmanna i „nieoczekiwane zjawienie się Jamesona”. Tylko dzięki nim udawało się jej „trzymać z dala od siebie wszelką tęsknotę do życia bardziej ruchliwego i bogatszego w różne przyjemności”.

W tym czasie kandydat Kuschel, jej nieoczekiwany adorator, wygłosił pierwsze kazanie, które bardzo się wszystkim podobało. Wraz z matką, którą się opiekował, przeniósł się do nowego, wygodnego mieszkania. Nieoczekiwanie, w poniedziałek rano 28 września 1788 roku „znaleziono go w łóżku, śpiącego na wieki”. Johanna dowiedziała się o tym wydarzeniu, jednak Jameson unikał tematu, a potem wyjaśnień. Być może uznał, że Kuschel nie był jej zupełnie obojętny.

Potem były dalekie i zagraniczne podróże, ciąża i urodziny syna, Artura. Jameson znikał z kart wspomnień, gdy pojawił się na nich Frankfurt nad Menem, Bad Pyrmont, Paryż i Anglia, ważne osobistości, a nawet koronowane głowy. Nie było już dla niego miejsca przy boku młodej i światowej mężatki, stał się zbyteczny i chyba tak musiał to odbierać, zresztą wszystko wokół niego zmieniało się na niekorzyść, również on sam, postępujący w latach: „Jameson nie mógł patrzeć na ogólny żałosny stan miasta poznanego w rozkwicie dobrobytu, żeby tego z innymi nie odczuwać. Odnosił on wrażenie, jak gdyby się znajdował przy śmiertelnym łożu kogoś powoli gasnącego. W kole najbliższych jego przyjaciół następowały wciąż zmiany boleśnie go dotykające, a koleje losu wytwarzały coraz to nowe próżnie, co do których nie mógł mieć nadziei, że kiedykolwiek zostaną wypełnione. Skoro w końcu również i dom moich rodziców zamknął się i opustoszał, a on wedle dawnego zwyczaju przynajmniej z dziesięć razy w ciągu dnia otwierając okno, aby spojrzeć w nasze podwórze, nie mógł się dopatrzyć nikogo z niegdyś tak zaprzyjaźnionych, miłych postaci, doznał uczucia, jak gdyby zerwał się ostatni węzeł, który go utrzymywał w dotychczasowym środowisku. Ja dziecię jego serca, jego najwcześniejsza ulubienica, którą on z taką miłością i oddaniem wychował i prowadził, pozostałam mu wprawdzie, ale zajęta już innymi obowiązkami i przez inne stosunki wciągnięta, nie mogłam zastąpić mu tego, co stracił przez rozłączenie z bliskim, kochanym sąsiedztwem, do którego przyzwyczaił się w ciągu prawie trzydziestu lat, i ludźmi, których uważał za swoich najbliższych. Zaczął niedomagać na zdrowiu. Jedynie szybka decyzja zmiany mogła go ustrzec od stopniowego popadania w słabość i przygnębienie, a był jeszcze dość silny, żeby ją powziąć i wykonać. Zrezygnował ze swego stanowiska, wsiadł na okręt i wyjechał do swej pierwotnej, teraz prawie dla niego obcej ojczyzny, do swych gór w Szkocji. Jakie mu towarzyszyło uczucie, z jakim gorącym bólem przyszło rozstanie, tego nie usiłował wypowiedzieć, a ja chciałabym pójść jego śladem. Bo że ja również, oddalona od rodziców i rodzeństwa, po stracie ostatniego przyjaciela z mych najdawniejszych lat dziecinnych przeżywałam długie godziny zupełnego osamotnienia, to rozumie się samo przez się i nie trzeba na to wielu słów”. Ten obszerny akapit warto zacytować w całości, bo jest w nim wszystko, co Johanna mogła na ten temat powiedzieć. Na wakujące stanowisko pastora Anglicy wybrali niebawem doktora Williama Gardinera. Zajął się ogródkiem, który pewnie szybko zapomniał o poprzednim ogrodniku.

 

Kim dla niej był

Kiedy Johanna wracała wspomnieniami do krainy dzieciństwa, miała lat siedemdziesiąt dwa, a zmarła w trakcie ich spisywania. Był to swoisty rodzaj ostatniej woli – częściowo z faktów, a częściowo z rozbudowanych wyobrażeń tworzyła świat, do którego chciała przenieść się jej dusza. Sentymentalny wizerunek pastora Richarda Jamesona idealnie się weń wpasowywał. Wierny, w uroczysty i rycerski sposób składał ciche ofiary na ołtarzu ich oddanej przyjaźni, dopóki nie zastąpił go mężczyzna, z którym jego wychowanica postanowiła stanąć przed ołtarzem. Prawdopodobnie właśnie wtedy lub wkrótce potem podjął decyzję o wyjeździe z Gdańska. Zrozumiał, że powrót do poprzednich relacji z Jeannette, do beztroskich spacerów, wspólnych lektur i opowieści, jest niemożliwy. Europejskie wojaże nowo poślubionych małżonków i macierzyństwo Johanny prawdopodobnie spowodowały, że postanowił wyjechać jak najdalej. Z pewnością nie było mu łatwo opuścić na starość miejsce, gdzie doświadczył tylu chwil serdecznych i gdzie wciąż otaczał go krąg przyjaciół i znajomych. Mogła też nim powodować tęsknota za własną młodością.

Tajemnicą pozostają jego dalsze losy – gdzie osiadł, czy w dalszym ciągu zajmował się głoszeniem słowa Bożego, czy z oddalenia śledził losy swojej ulubienicy i doczekał jej pierwszych sukcesów literackich? We „Wspomnieniach” Johanna przydzieliła mu rolę pełnego delikatności i zrozumienia mądrego przyjaciela, Czy z jego strony była to przyjaźń, czy może jakaś forma platonicznej miłości, nie jesteśmy w stanie rozstrzygnąć. Najpewniej dyskretny Jameson zabrał tę tajemnicę do grobu. Gdybyż gdzieś w Edynburgu odnaleziono jego wspomnienia dotyczące lat spędzonych w Gdańsku, może udałoby się to wyjaśnić… Ale czy człowiek z jego przymiotami powierzałby notatkom tajemnice serca?

 

Waldemar Borzestowski

 

Wykorzystano:

Borzestowski W., „Urodziła się w dzień pocztowy”, „30 Dni” 3/2016;

Borzestowscy N. W., „Pani Goethe z Gdańska”, „30 Dni” 4-5/2016;

Damm S., „Christiana i Goethe”, Warszawa 2008;

Loew P.O., „Gdańsk i jego przeszłość. Kultura historyczna miasta od końca XVIII wieku do dzisiaj”, przełożył J. Mosakowski, Gdańsk 2003;

Loew P.O., „Gdańsk literacki (1793-1945)”, Gdańsk 2005;

Pultyn J., „Schopenhauer, filozof wiecznego mroku”, „30 Dni” 12/2000;

Schopenhauer J., „Gdańskie wspomnienia młodości”, w tłumaczeniu i z objaśnieniami T. Kruszyńskiego, Wrocław 1959;

Safranski R., „Schopenhauer. Dzikie czasy filozofii”, Warszawa 2008.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 4-5/2019