Powoli przyzwyczajamy się do tego, że nie ma już dzisiaj takich zim, które rozpoczynały się nawet w listopadzie i przeciągały do przełomu lutego i marca. Ale takie zimy bywały w Gdańsku i okolicy. Aby o nich przypomnieć, przywołamy kilka obrazów z przełomu grudnia i stycznia w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku, a pomogą nam w tym informacje z archiwalnych numerów „Gazety Gdańskiej”.
Ostra zimowa aura przynosiła wiele niebezpieczeństw najbiedniejszym, a więc przede wszystkim bezrobotnym. Zimą było ich najwięcej, bo kończyły się prace sezonowe. W Gdańsku znajdowali się oni pod szczególną kuratelą Dzieła Pomocy Zimowej (Winterhilfswerken), organizacji wspieranej przez władze Wolnego Miasta. I podobnie po sąsiedzku, w międzywojennej Gdyni, nad tamtejszymi biednymi roztaczał opiekę Komitet Pomocy Zimowej dla Bezrobotnych. Obie organizacje prowadziły akcję propagandową na rzecz ubogich i uliczne kwesty oraz organizowały zbiórkę ciepłej odzieży. Dzięki nim niejedna rodzina nie przymierała zimą głodem.
Nie była to pomoc we wszystkich przypadkach bezwarunkowa. W grudniu 1938 roku, kiedy z powodu silnych mrozów wstrzymano prace w portach, na budowach i wielu innych miejscach, dwa tysiące trzystu gdyńskich bezrobotnych, którzy otrzymali różnorodne zasiłki, zostało zobowiązanych do odpracowywania przyjętych świadczeń.
Oczywiście, w takich trudnych chwilach pewną pomoc świadczyły też różne związki wyznaniowe, organizowano bale charytatywne z loteriami (dochód ze sprzedaży fantów kierowano na pomoc ubogim) i podejmowano inne akcje.
***
Kiedy nadchodziły mroźne dni, zamarzała woda w Zatoce, rzekach i kanałach. Lód utrudniał, a czasem wręcz uniemożliwiał funkcjonowanie portu (zdarzyło się tak między innymi w styczniu 1935 roku, kiedy żegluga zupełnie zamarła). Jego kruszeniem zajmowały się holowniki i lodołamacze, które były w posiadaniu Rady Portu (w 1937 roku Rada miała siedem lodołamaczy). Holownikami łamano lód głównie na Motławie. Zasięg działania lodołamaczy sięgał Ostaszewa na Dolnej Wiśle, gdzie istniała przeprawa promowa Leszkowy-Ostaszewo. Gdańskie „łamacze lodu” wchodziły do akcji, by przeciwdziałać powstawaniu lodowych zatorów, a także usuwać inne zagrożenia. Szczególną troską darzono przeprawy między Świbnem i Mikoszewem, gdzie kursował prom linowy, oraz między Kiezmarkiem i osadą Rotebude (w gminie Ostaszewo, obecnie nie istnieje jako osobna jednostka terytorialna), gdzie kursował prom parowy. Oczywiście, chroniono też prom pod Sobieszewem.
Mimo wszystko zdarzały się sytuacje, że warstwa lodu wytworzyła się na całym akwenie. Tak było między innymi w styczniu 1939 roku, kiedy w miejscu przeprawy Leszkowy-Ostaszewo po lodzie na Wiśle przejeżdżały wozy konne i samochody osobowe. Taki lód trzeba było kruszyć, by jak najszybciej spłynął do Bałtyku i aby nie utworzyły się zatory zagrażające powodzią. Z taką pokrywą lodową lodołamacze trudziły się czasem przez długie dni.
Jeżdżenie po zamarzniętej Wiśle nie było bezpieczne. W styczniu 1937 roku przekonał się o tym kierowca, który na wysokości wsi Drewnica wjechał na rzekę samochodem załadowanym dwudziestoma czterema wieprzami (miał je odstawić do gdańskiej rzeźni). Na środku Wisły lód się załamał i samochód zatonął. Szofer i jego pomocnik mieli szczęście – wydostali się na brzeg i wydobyli też dwadzieścia świń.
Zabezpieczenie przeciwlodowe portów i toru wodnego wyprowadzającego na redę leżało w interesie firm, które egzystowały dzięki morskiej żegludze i handlowi (w tym wielkiej armii robotników przeładunkowych). Ale koszty łamania lodu ponosili tylko szyprowie, którzy w opłatach portowych wnosili dodatkową kwotę za pracę lodołamaczy; pobierano ją w tych dniach, kiedy lodołamacze rzeczywiście łamały lód w porcie i na dojściu do redy.
Holowniki, które łamały lód na Motławie, z oczywistych powodów nie wykonywały tego zadania na kanale Raduni, gdzie nie sposób było wpłynąć pod niezwodzonym Mostem Wapiennym. Tymczasem wskutek zatorów lodowych niejednokrotnie dochodziło tu do powstawania szkód. Troska o drożność tego cieku w okresie mrozów spoczywała na oddziałach miejskiego urzędu wodnego, służbie pracy i policji ochronnej. Właśnie te zjednoczone siły usuwały zator lodowy, który w końcu stycznia 1937 roku wytworzył się między mostami w ciągu ulic Łagiewniki i Krosna i spowodował zalanie wielu piwnic w domach przy ulicach Łagiewniki i Mniszki. Skala takich zniszczeń musiała być znaczna, jeśli uwzględni się fakt, że w tamtym czasie w piwnicach trzymano nie tylko opał na zimę, ale również skrzynie z kartoflami, beczki z kiszoną kapustą i różne przetwory owocowo-warzywne.
***
Zimową porą kłopoty mieli też rybacy – ci łowiący na morzu i ci na jeziorach. Kiedy lód skuwał grubą skorupą morze, wzdłuż brzegu nieraz tworzył się szeroki pas lodowy, który znacznie odsuwał linię wodną od przystani. Tak było między innymi w 1938 roku, kiedy rybacy z Górek Wschodnich i Zachodnich oraz z Sobieszewa i Stogów zmuszeni byli przeciągnąć kutry po lodzie (około trzydziestu jednostek), aby były bliżej niezamarzniętej wody. Codziennie dochodzili tam z odległych domów, a złowione ryby z powrotem wozili na saniach. Z powodu podobnego przesunięcia brzegu w styczniu 1937 roku rybacy z Półwyspu Helskiego zmuszeni byli łowić w przeręblach, a tylko najodważniejsi stawiali sieci na skraju lodu, gdzie – trzeba przyznać – trafiały się pokaźne zaciągi szprotów, które przepływały całymi ławicami pod lód, szukając cieplejszej wody.
Z powodu okresowego zmasowanego spływu wiślanej kry do morza rybacy ze Świbna i Mikoszewa rok w rok wyciągali łodzie na brzeg i wstrzymywali połowy. Sztormy i kry stwarzały bowiem śmiertelne zagrożenie dla pływających załóg. Prasa donosiła o akcjach ratunkowych i zatonięciach. W styczniu 1935 roku u wejścia do gdyńskiego portu zatonął kuter „Gdynia 66” z sześcioma tonami szprotek. Kuter dzielnie manewrował wśród lodowych brył, których było coraz więcej w miarę, jak zbliżał się do przystani, aż został przebity przez jedną z nich. Trzyosobowa załoga uratowała się, uciekając na falochron po chybotliwym lodzie.
Wspomnijmy o innym epizodzie. W styczniu 1936 roku pod Świbnem kuter urzędu pilotów „Dr. Fehrmann”, który wypłynął ściągnąć rybaków z mielizny, znoszony z kursu silnymi falami, sam zarył w jakąś płyciznę i potrzebował pomocy. Tego dnia nie udało się go ściągnąć na głębszą wodę, więc obsada „Dr. Fehrmanna” odpłynęła na ląd holownikiem, zostawiając na warcie jednego członka załogi. Z powodu trudnych zimowych warunków holowniki Rady Portu ściągały tę jednostkę z mielizny przez kilka dni.
Jedyną bodaj grupą, która żyła z uprawiania żeglugi i nie narzekała na zimowy zastój, byli właściciele berlinek, czyli barkarze. W latach trzydziestych zimowali na Martwej Wiśle między Mostem Siennickim i mostem kolejowym. Nazywano to miejsce portem zimowym. Na wiosenne uwolnienie rzek z lodu czekało tu każdego roku około stu barek. Ponieważ nie dla wszystkich starczało miejsca przy nabrzeżu, barki stały też zacumowane burta w burtę. Żeby dostać się do barki zacumowanej dalej od brzegu rzeki, trzeba było przechodzić po pokładach innych berlinek. Na niemal wszystkich jednostkach stale ktoś mieszkał, najczęściej całe rodziny barkarzy. Zależnie od wielkości barki mieszkanie miało dwie albo trzy izby, które na większych jednostkach były nawet całkiem duże. Barkarze na ogół nie marnowali zimą czasu i wykonywali na barce różne remonty i modernizacje, a dzieci – jeśli były w wieku szkolnym – chodziły z innymi rówieśnikami do szkoły.
Odśnieżanie ulic i chodników oraz sprzątanie prywatnych posesji było dobrą okazją do zarobków. Administratorzy i właściciele przestrzegali tylko, żeby lodu nie usuwać „za pomocą toporka, siekiery i oskarda lub podobnych narzędzi, które uszkadzają płyty betonowe”, zalecane były szufle i „odpowiednie narzędzie żelazne” do skuwania lodu. W sytuacji, kiedy zaspy udaremniały ruch na jezdniach i trotuarach, zarząd miasta zwoływał swoiste pospolite ruszenie. W styczniu 1938 roku, kiedy nagła odwilż zamieniła grubą warstwę śniegu w błotnistą papkę, do oczyszczania ulic zaangażowano siedemset osób i sto furmanek. Niemal dokładnie rok później do podobnej kilkudniowej akcji miasto zwerbowało sześćset osób i osiem wozów. Tę mniej liczną armię miejskiej biedoty wspomagały na jezdniach pługi śnieżne należące do miasta.
Pewne możliwości zarobkowe dawał też wyrąbywanie lodu na zamarzniętych rzekach, jeziorach, stawach i fosach, co wymagało wykupienia specjalnych (i nietanich) licencji. Kiedy lód miał odpowiednią grubość i jakość, rębacze wycinali go kilofami lub innym sprzętem i duże bloki przepychali do brzegu, skąd były odwożone do zimnych i ciemnych pomieszczeń-lodowni. Tam cięto je na mniejsze bryły, ustawiano w stosy i zasypywano trocinami. W lodowniach lód leżakował do lata, kiedy znajdywał najwięcej nabywców, między innymi wśród rzeźników, restauratorów i właścicieli mleczarń. Stosowano go też w gospodarstwie domowym do chłodzenia potraw i napojów. W upalne letnie dni rozdrobnionym lodem niekiedy okładano także ludzkie zwłoki.
Sezon rąbania trwał średnio od czterech do pięciu tygodni, w styczniu 1935 roku dał zatrudnienie około sześćdziesięciu rębaczom. Zarobek nie był nadzwyczajny, bo konkurencję stanowił lód „suchy”, czyli pozyskiwany przemysłowo i o gwarantowanej czystości. Ale w Gdańsku wyrąbywano lód, między innymi w miejskiej fosie, czyli na Opływie Motławy od Kamiennej Śluzy po stadion żużlowy. Pozyskiwano go także we Wrzeszczu na stawie Kuźniczki między torami kolejowymi i browarem, gdzie obecnie wyrasta wielka galeria handlowa.
Wyrąbywanie lodu był anonsowany w prasie. Chodziło o to, aby przestrzec łyżwiarzy i inne osoby znajdujące się w pobliżu, że zbliżają się w okolice przerębli. Specjalne zarządzenie nakazywało zabezpieczać przeręble ustawionymi na kant taflami lodu. Kto tego nie robił, ryzykował, że zapłaci mandat.
Pięciu rębaczy lodu stało się na jeden dzień bohaterami gazet, po tym, jak w styczniu 1935 roku wydostali dwóch młodych łyżwiarzy z Martwej Wisły. Wydarzyło się to blisko Reduty Płońskiej, gdzie właśnie wydobywali lód. Nie wiemy, czy łyżwiarze wpadli do niezabezpieczonej przerębli, czy po prostu zarwał się pod nimi lód.
Wygląda to na paradoks, ale w powiecie Wielkie Żuławy (na prawym brzegu Wisły, ze stolicą w Nowym Dworze Gdańskim) zimą przystępowano do żniw. Było to trzcinobranie, czyli wycinanie trzciny, która doskonale nadawała się do krycia dachów, a jedno takie pokrycie starczało nawet na czterdzieści lat. Trzcina rosła w korytach rzeczek i w wodach stałych, dlatego najwygodniej było ją ścinać z lodu. W 1935 roku były ku temu doskonałe warunki, bo mróz trzymał mocny, a skąpy śnieg nie zasypał trzcinowych „pól”. Trzcinę stosowano głównie do zadaszania stodół i stajen.
***
Tak wtedy, jak i dzisiaj, grudzień był czasem zakupów, wzmożonego ruchu w sklepach i na bazarach. Szaleństwo przedświątecznych zakupów było największe podczas dwóch niedziel poprzedzających święta („niedziela srebrna” i „niedziela złota”). Były to bodaj jedyne niedziele, kiedy władze państwowe dopuszczały uprawianie handlu w dni wolne, w innym okresie było to surowo zakazane.
W „srebrną niedzielę” 1925 roku sklepy były otwarte od godziny 14 do 16, a że zima była łagodna, to i ruch na ulicach i w sklepach był duży. Inaczej było w 1938 roku podczas „złotej niedzieli”, kiedy zima była ostra, z ponad dziesięciostopniowym mrozem. Na ulicach i w mniejszych sklepach notowano słaby ruch. Natomiast duże magazyny, odpowiedniki dzisiejszych galerii tyle że w mniejszej skali, były przepełnione. Ożywiony handel panował w sklepach z zabawkami, ze słodyczami i w księgarniach.
W wigilię po gdańskich ulicach chodziły orkiestry dęte i grywały kolędy. Wygrywali je również trębacze z kilku kościelnych wież, a z kościoła św. Katarzyny i ratusza dodatkowo wydzwaniały je karyliony. Po piątej ulice pustoszały i dopiero przed północą nieco się ożywiało, gdy nadchodziła godzina Pasterki.
W świątecznych dniach wspominanego już kilkakrotnie wyjątkowo zimnego grudnia 1938 roku pogoda dopisała, było mroźnie i sucho, kina i teatry były przepełnione, również w kawiarniach i restauracjach nie brakowało gości. Na ulicach i alejach było dużo spacerujących, brakowało wtedy tylko śniegu.
Spokojnie przebiegły też w tym roku święta w Gdyni: „Mało się nawet widziało na ulicach »podgazowanych« obywateli, mało też kroniki pogotowia ratunkowego notowały wypadków pobicia pod wpływem alkoholu. Od wieczoru wigilijnego ulice opustoszały, nawet pusto było przy wielkiej, oświetlonej choince, ustawionej na Skwerze Kościuszki, jako symbol świąt Bożego Narodzenia. Dopisała również pogoda”.
W noc sylwestrową czynne bywały większe restauracje z parkietem do tańca. By im umożliwić legalną działalność, w tę noc władze Wolnego Miasta znosiły tak zwaną godzinę policyjną. Jednak od 1938 roku to zezwolenie nie dotyczyło już Żydów, o czym skwapliwie zawiadamiano w stosownych ogłoszeniach. Nie wszyscy jednak witali nowy rok w lokalach. Wielu gdańszczan świętowało tę chwilę na ulicach.
Sporty zimowe uprawiali ludzie z wszystkich klas społecznych. Łyżwiarze korzystali z lodowisk, które w naturalny sposób powstawały na zamarzniętych rzekach, fosach i stawach. Lodowiska urządzano też na boiskach i kortach tenisowych wylewając na nie wodę. W styczniu 1935 roku na lodowisku przy stadionie polskiego klubu sportowego „Gedania” przy ulicy Legionów jeżdżono w rytm muzyki, która płynęła z głośników radiowych. W Gdyni staraniem miejskiego komendanta przysposobienia wojskowego prowadzono bezpłatne kursy łyżwiarskie. Ogłaszano apele, by ofiarowywać łyżwy „niezamożnej, dobrze się uczącej dziatwie”. W grudniu 1937 roku wielkie lodowisko otwarto przy gdyńskim Domu Zdrojowym. W Gdańsku ślizgano się między innymi przy Hali Sportowej. Jazdą na łyżwach skracano też sobie drogę, pokonując duże dystanse na zamarzniętej Wiśle i Motławie. Popularnością cieszyły się mecze hokeja na lodzie. Polacy mieli w „Gedanii” swoją drużynę hokejową.
Bardzo popularne było narciarstwo. Uprawiano ten sport na stokach „Szwajcarii Kaszubskiej” i w podgdańskich lasach. W lutym 1936 roku niemiecki robotniczy klub sportowy urządził dla swoich członków dwutygodniowy kurs narciarski w polskich górach. W podobny sposób popularyzował ten sport gdyński klub narciarski „Skimka”, który organizował wczasy narciarskie w Wieżycy. Rajem dla narciarzy były stoki w pobliżu stacji radiowej w Witominie (w 1938 roku informacji o warunkach do jazdy udzielał telefonicznie „przez grzeczność” kierownik szkoły). Dużą popularnością cieszyły się trzy zimowe atrakcje Sopotu: tor saneczkowy, stok narciarski na Łysej Górze i skocznia narciarska na tyłach Opery Leśnej.
W ówczesnej prasie możemy przeczytać, że saneczkarze i narciarze nierzadko wchodzili w konflikt ze spacerowiczami na krętych i stromych ścieżkach w Jaśkowej Dolinie we Wrzeszczu. Dlatego w styczniu 1935 roku zarząd lasów wyznaczył dla nich osobne stoki zjazdowe: dla saneczkarzy w Gaju Gutenberga, a dla narciarzy za leśniczówką. Dwa lata później zupełnie zakazano jazdy na sankach na leśnych drogach tego parku.
W biurze gdańskiej centrali ruchu turystycznego przy Podwalu Grodzkim w 1935 roku oferowano wczasy w zimowych kurortach w Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Co kilka dni wystawiano do wglądu najświeższe wiadomości o warunkach śniegowych i atmosferycznych do uprawiania narciarstwa, łyżwiarstwa i saneczkarstwa w tych miejscowościach.
***
W zimie pojawia się potrzeba troski o głodne i zziębnięte zwierzęta. Niekiedy pomoc dla nich wiązała się z emocjonującymi widokami. W styczniu 1935 roku na Raduni przy Wielkim Młynie trzej strażnicy miejscy, zaopatrzeni w długie tyczki i linę, przyszli ratować przebywające tu trzy łabędzie, którym groziło zamarznięcie z powodu ostrego mrozu. Ptaki nie dawały się schwytać, wzlatywały w powietrze, co ściągnęło tłum gapiów. Po długim czasie strażnikom udało się zamknąć je w klatce i odstawić w bezpieczne miejsce.
Pod koniec tego samego roku podobnie ratowano łabędzie, które tym razem zamarzały na stawie obok browaru we Wrzeszczu. Lód był za słaby, żeby na niego wejść, dlatego pracownicy browaru donosili sagany z gorącą wodą, którą tak długo wylewali na lód, aż łabędzie zostały z niego uwolnione.
I jeszcze jeden z dziesiątków podobnych epizodów. W grudniu 1938 roku spawacz ze stoczni Schichua zauważył mewę, która zmęczona lotem siadła na wodzie i zaczęła przymarzać do tworzącego się lodu. Spawacz wyratował ptaka, choć sam narażał się na znaczne niebezpieczeństwo. Okazało się, że mewa przyleciała z Finlandii – na nóżce miała obrączkę fińskiej stacji ornitologicznej.
Tymoteusz Jankowski
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2015