Właściwość ta często objawia się kapryśnie: przechodząc obok tego samego widoku, ktoś dozna głębokiego wzruszenia, ktoś inny natomiast wzruszy ramionami. Fotografia, o której pragnę powiedzieć parę słów, należy do takiej właśnie kategorii: kiedy ją pierwszy raz ujrzałem, przeżyłem coś w rodzaju krótkotrwałego zachwytu, olśnienia. Dla wielu moich przyjaciół nie stanowiła ona natomiast niczego nadzwyczajnego: ot taki sobie widoczek ze zrujnowanego miasta.
Najpierw więc sytuacja: likwidowano właśnie upadające Wydawnictwo Morskie, z jego archiwum pozostały już tylko śmieci, czyli makulatura, którą pozwolono mi przejrzeć. Dziesiątki, setki nieistotnych zdjęć, niektóre smaczne: Gomułka, Kliszko, Loga Sowiński na pokładzie statku zwiedzają gdański port. Albo Tadeusz Fiszbach pod Zieloną Bramą grzmi partyjnym slangiem przeciw warchołom z Ursusa i Radomia. Wszystko minione, prawie już zapomniane, w istocie mało interesujące dla kogoś, kto – jak ja – nie jest z zamiłowania historykiem ostatnich dekad. I nagle właśnie to olśnienie: przewoźnik z chłopcem na Motławie, zapewne pomiędzy Wyspą Spichrzów a Ołowianką. Na czym polega niezwykły klimat tego zdjęcia?
Po pierwsze – martwe, a właściwie nieistniejące miasto w tle. Nie tylko na Długim Pobrzeżu nie ma żadnego budynku – pustka rozciąga się od Motławy aż do Kościoła Mariackiego. Trudno dzisiaj sobie wyobrazić ten moment, gdy usunięto już z grubsza gruzowiska ruin i oto z wody otworzyła się ta niesamowita perspektywa. Po drugie motyw przewoźnika: kim jest ten stary mężczyzna podtrzymujący zanurzone wiosło? Gdańskim Charonem, stróżem cieni? Przybyszem z kresów? Kaszubą, którego przodkowie byli tu od zawsze? Odwrócony do obiektywu tyłem, pragnie pozostać anonimowy, jak gdyby jego losy i przeżycia miały pozostać tylko z nim. A chłopiec? O nim nie wiemy przecież więcej. Może jest wnukiem przewoźnika. A może tylko przypadkowo pojawił się na łodzi?
Mała płaskodenka przesuwa się bardzo wolno, tuż obok potężnej płetwy barki i ta – zapewne przypadkowa – kompozycja zdjęcia, także stanowi jego walor. Cisza na Motławie zdaje się być tak wielka, że słychać plusk zanurzonego wiosła.
Trudno określić rok. W czterdziestym piątym i szóstym pomiędzy Długim Pobrzeżem i Kościołem Mariackim stały jeszcze kikuty ruin. Tu widać już tylko ślady po nich, choć nie ma jeszcze dźwigów, rusztowań i budowlanych instalacji. Ta fotografia jest świadectwem, że Główne Miasto w przeważającej mierze nie było „odbudowywane”, czy „rekonstruowane”, ale stawiane od fundamentów i jako takie właściwie nie jest dziś zabytkiem, lecz mimetyczną konstrukcją, naśladującą dawny Gdańsk. Pan Nieżywiński – autor zdjęcia – uchwycił więc moment „pomiędzy”: prawdziwe stare miasto już nie istniało, a nowe stare miasto jeszcze nie zaczęło powstawać. Ta epicko mocna chwila ma na fotografii melancholijną przeciwwagę. Jest nią spokojna, niemal gładka powierzchnia rzeki i dwie postaci na łódce, zapewne nieświadome tego, że kiedyś, po latach, po obejrzeniu tego właśnie zdjęcia, pewien człowiek zacznie pisać opowiadanie pod niewiele znaczącym tytułem „Gute Luisa”. Tak to jest właśnie z magią starych fotografii, gdzie to co najzwyklejsze, może dla kogoś okazać się niezwykle cennym darem.
Paweł Huelle
Pierwodruk: Kwartalnik „Był sobie Gdańsk” 2/1997