Daniel Defoe napisał w 1728 roku o polskich szlachcicach, że są to „ludzie najbardziej wyniośli, władczy i skłonni do zadawania innym zniewag na świecie”. Prezentowali się jednak wyjątkowo olśniewająco, jednego z nich, w sposób niezwykle udany, opisała Joanna Schopenhauer: „Wysoka, czworokątna czapka z aksamitu albo jedwabiu, nieco na bok przechylona, jedna ręka na bogatej rękojeści brzęczącej szabli, druga podkręca ozdobnego wąsa. Bogaty żupan jedwabny owija szeroki, złotem przetykany pas, a na to kontusz uwydatniający rosłą postać, z zarzuconymi na ramiona rękawami. Występował tak dumnie, jakby ziemia boża była zbyt skromna, aby mogła całować jego buty z żółtego safianu!”. „Jedynie podgolenie głowy było brzydkie” – dorzuciła na koniec.
Jednym z takich „malowniczych” przybyszy nad Motławą był Jan Chryzostom Pasek, uosobienie Sarmaty, autor jedynych w swoim rodzaju „Pamiętników”, wyjątkowego świadectwa obfitujących w dramatyczne wydarzenia czasów. Dzielny wojak, a potem zapobiegliwy gospodarz, bywał w Gdańsku dość często, można przypuszczać, że wiślany spław dostarczał mu takich emocji, których brak uzupełniał sobie – w latach gorszego urodzaju, kiedy nie pływał – niezwykle burzliwymi międzysąsiedzkimi sporami. Zacietrzewiał się w nich tak bardzo, że nie wystarczały mu same jedynie procesy. Nie bez powodu był aż pięciokrotnie skazywany na wygnanie.
W panu Pasku rzeczywiście trudno dostrzec moralne rozterki, nie różni się pod tym względem od wielu innych, znanych nam przedstawicieli tej epoki – bliski był mu przede wszystkim on sam, interesował go jedynie czubek własnego nosa. Starał się korzystać z sarmacko pojmowanych uciech świata – jedną z nich była doroczna podróż w dół Wisły. Norman Davis napisał trafnie: „Obok wojny, była to dla szlachcica z prowincji jedna z nielicznych okazji do obejrzenia szerokiego świata – podniecająca przygoda dla całych pokoleń ludzi, których życiowe doświadczenie poza tym ograniczało się do granic własnego folwarku”.
Na wojnach i dzierżawie
Jan Chryzostom Pasek, herbu Doliwa, urodził się około 1636 roku w Węgrzynowicach, wiosce leżącej przy trakcie warszawsko-piotrkowskim, w rodzinie zubożałej, zagrodowej szlachty. Uczył się w kolegium jezuickim w Rawie Mazowieckiej, gdzie poznał dzieje głównie starożytne, ćwiczył się w retoryce i na pamięć wkuwał aforyzmy Cycerona, Kwintyliana i innych. Jak większość polskiej szlachty (a także węgierskiej) mówił biegle po łacinie i z lubością okraszał nią stronnice swoich „Pamiętników”, cytując wymyślne oracje własne i cudze. W tamtych czasach dowodzić to miało szczególnej uczoności i światowego obycia.
Jako dwudziestolatek zaciągnął się do wojska i służył wytrwale, aż do 1667 roku, pod rozkazami hetmana Stefana Czarnieckiego. Uczestniczył w wojnie przeciw Szwedom i Moskwie, brał udział w bitwach pod Połonką (28 czerwca 1660 roku) i nad rzeką Basią (8 października 1660 roku). Razem z Czarnieckim, w latach 1658-1659, walczył przeciwko Szwedom w Danii. O swojej służbie przy hetmanie napisał: „Po wszytek czas mojej służby w jego dywizji nie uciekałem, tylko raz. A goniłem, mógłby razy tysiącami rachować”. W czasie rebelii byłego hetmana polnego koronnego Jerzego Lubomirskiego stanął po stronie króla Jana Kazimierza, i uczestniczył w bitwie pod Mątwami (13 lipca 1666 roku). Nie bez wewnętrznych oporów, bo zbuntowany magnat, obrońca wolności szlacheckich przed „absolutyzmem królewskiego dworu” był popularny wśród drobnej szlachty, która drżała o swoje przywileje i szczerze bolała nad rozlewem bratniej krwi.
Po jedenastoletniej wojaczce, z której przywiózł nieco grosza, w 1667 roku postanowił się ożenić i osiąść na roli. Wybrał piętnaście lat od siebie starszą wdowę z sześciorgiem dzieci, Annę Łącką z domu Remiszowską, która dzierżawiła dwie wsie: Olszówkę i Brzeście. Żołnierz przedzierzgnął się w gospodarza-ziemianina. Wędrując od wioski do wioski zajmował się prowadzeniem majątków, dzierżawił wioski zaliczane kiedyś do ziemi krakowskiej, a obecnie znajdujące się województwie świętokrzyskim. Uczestniczył również w lokalnym życiu politycznym, pielgrzymował na sejmiki i sejmy, pełnił funkcję ziemskiego komornika.
Temperament miał zadzierżysty, naturę upartą – na podstawie akt krakowskich sądów można o Pasku powiedzieć, że był nie tylko mąciwodą i pieniaczem, ale również zawadiaką. Z byle powodu wszczynał procesy, a gdy jego zdaniem sprawiedliwości nie stawało się zadość, starał się ją wymierzyć na własną rękę. W 1700 roku za „pogwałcenie spokoju” został skazany na infamię, czyli wieczyste wygnanie i niesławę, ale wyrok – jak to u nas często bywało i nadal bywa – pozostał niewykonany. 1 sierpnia 1701 roku infamis zmarł, pochowano go prawdopodobnie w pobliżu matki, w znajdującym się obecnie w ruinie (od 1944 roku) klasztorze ojców reformatów w Stopnicy.
Pasek nie doczekał się własnego potomka, wierzył, że spowodowały to czary rzucone na jego żonę i szczerze nad tym ubolewał. Pozostawił jednak po sobie inne dziecię, „Pamiętniki”, które spisywał pod koniec burzliwego życia. Zabrał się do tego zadania, aby „nie historyją, ale cursum (bieg) życia” swego przedstawić. Układając wydarzenia w chronologiczny ciąg, stworzył niezwykle sugestywny obraz epoki widzianej oczami przeciętnego, choć obdarzonego niepospolitym talentem literackim szlachcica, bywałego na wojnach i nieźle w potrzebie „robiącego szablą”, dość ciasnego w poglądach, ale pełnego fantazji, porywczego, ale również towarzyskiego, chętnego do wypitki i niebrzydzącego się zyskiem.
Pasek to wyborny gawędziarz, cieszy się opowiadaniem swoich przygód, barwnie i z humorem odmalowuje wydarzenia, w których uczestniczył i choć czasami odrobinę koloryzuje, to posiada zmysł obserwacyjny, co pozwala mu zauważać rzeczy pomijane zazwyczaj przez innych. Zbiera w swoim sztambuchu prawdziwe perełki XVII-wiecznej codzienności: dowcipy, fragmenty popularnych przyśpiewek, kąśliwych paszkwili, które okrasza obficie elementami rubasznego humoru i jędrnego, potocznego języka. Dzięki temu wciąż jest czytany.
Opisy dotyczące Gdańska znaleźć można w drugiej części „Pamiętników”, obejmującej lata 1667-1688, gdy Pasek wiódł już żywot ziemiański i zajmowały go sprawy publiczne i domowe. Ten „warchoł” był wrażliwy na uroki natury, nade wszystko jednak lubił zwierzęta, całymi dniami tresował psy i ptaki, w narrację wplótł wiersz żegnający ukochanego konia (bodaj najbardziej wzruszający fragment „Pamiętników”), a hodowaną przez siebie oswojoną wydrę o imieniu Robak z bólem serca, bo odmówić nie potrafił, podarował królowi Janowi III Sobieskiemu.
Z Wisłą do Gdańska
W swoich „Pamiętnikach” Pasek zanotował, że początek 1670 roku spędził w Miławczycach, ale ponieważ nie był kontent z tej dzierżawy, to „od śrzodopościa” (połowy postu) przeprowadził się do Smogorzowa pod Stopnicą. Tam mieszkając, zaczął myśleć, bo „lata były urodzajne”, o podróży do Gdańska, gdzie można było zboże, ale również wełnę, len, skórę czy drewno, z dużym zyskiem sprzedać. Co prawda, podróż Wisłą wiązała się z pewnym ryzykiem, ale perspektywa zarobku była kusząca. W dodatku Pasek lubił przygody i z pewnością był ciekaw miasta uznawanego słusznie za najbogatsze w kraju. Dzięki rozbudowanym fortyfikacjom Gdańsk uchodził za niezdobytą twierdzę, przetrwał szwedzki potop bez uszczerbku i był kilkakrotnie większy od stołecznej Warszawy, Krakowa czy Poznania.
Handel zbożowy w mieście podlegał pewnemu niezmiennemu od lat cyklowi. Z wiosną (marzec-kwiecień) pojawiali się nad Motławą kupcy z zagranicy. Potem z głębi kraju przybywali dostawcy, opisała to Joanna Schopenhauer: „Wiosna jest już tuż (...) Wtedy też daleko w Polsce przybierają wody i Wisła, nieraz zbyt płytka nawet dla bardzo płasko zbudowanych polskich statków, staje się pod koniec maja na tyle obfita, że zdoła nieść na swych barkach złote dary Cerery do mego ojczystego miasta, zupełnie słusznie zwanego dawniej spichlerzem Europy”. Starano się ładunki dostarczyć na początku sezonu, kiedy ceny były najwyższe. Holendrzy czy Anglicy, szczególnie zainteresowani polskim zbożem, tworzyli w mieście swoje przedstawicielstwa i często osiedlali się tu na stałe. Około pięciuset gdańskich kupców zajmowało się handlem zbożowym, w swoich kantorach zatrudniali: księgowego i czeladników, wynajmowali podróżujących po kraju faktorów, korzystali z pomocy licznych maklerów (machlerzy – osoby trudniące się pośrednictwem w sprzedaży w zamian za prowizję) oraz najmowanych na nabrzeżach robotników portowych. Było to zajęcie niezwykle dochodowe. Majątki niektórych gdańszczan były iście magnackie, warto pamiętać, że jeden z nich udzielił królowi Władysławowi IV pożyczki w kwocie prawdziwie oszałamiającej – jednego miliona złotych!
Pasek w następujący sposób opisał swój dziewiczy rejs w dół Wisły w 1670 roku: „Najpierwszy raz puściłem się na flis. Będąc frycem trzymałem się starszych szyprów, którzy mi grozili, że mię tam miano podgolić na mieszku, jako to fryca; aleć z łaski Bożej przedałem drożej od nich, 40 złotych wyżej, a to tym sposobem: Starosta ujski (z Ujścia Solnego) Piegłowski i cześnik warszawski Opacki pogniewali na się kupców, którzy obesłali się, żeby na złość nie kupować, mnie zaś, com był w ich kolejej, zapłacili pszenicę po 150 złotych onym na złość. Kupił u mnie pan Jarlach, a oni aż prosili, żeby u nich kupiono; zapłacono im tedy po 110. I tak, co mnie grozili podgoleniem, to onych samych podgolono”.
Zadowolony z siebie, „puszczając Smogorzów na rok w arendę panu Trębackiemu” w roku następnym 1671 Pasek znalazł się – znów „od śrzodopościa” – w Skrzypkowie pod Pińczowem. Wioskę tę uznawano powszechnie za „locus fatalis”, gdyż – jak głosiła uparcie powtarzana od lat plotka – rezydujący tam „panowie albo panie umierali”. Jan Chryzostom nie przestraszył się i „Pan Bóg mię zachował”. W Skrzypkowie dobrze mu się powodziło i „był kontent z tej dzierżawy”. Zanotował więc: „i w tym roku chodziłem do Gdańska, przedałem panu Wandernemu, poćciwemu bardzo kupcowi”. Potem na trzy lata wycofał się ze spławu, być może brakło mu nadwyżek, które mógłby sprzedać nad Motławą przy Zielonym Moście.
Dopiero w 1675 roku zapisał w „Pamiętniku”: „Do Gdańska też chodziłem i w tym roku; przedałem panu Wilhelmowi Braonowi”. Kolejna wyprawa odbyła się w 1677 roku: „Do Gdańska tego roku odłożyłem 7 Iulii (lipca), stanąłem we Gdańsku 16 Augusti (sierpnia)”. W tym roku objął „per arendam” (w dzierżawę) Olszówkę i Brzeście dzięki czemu mógł pomnożyć plony. Zboża miał teraz więcej i w 1680 roku odnotował z dumą: „Do Gdańska chodziłem dwiema szkutami; stanąłem we Gdańsku dziewiątego dnia, bo woda była donośna i cicho; przedałem JMości panu Tynfowi pszenicę po złotych 160”. Swoją drogą, gdański kupiec, któremu Pasek sprzedał swoje zboże, nosił zabawne nazwisko, tynfem bowiem zwano w tym czasie potocznie srebrne polskie złotówki. „Ja powróciłem lądem, a statki stanęły u pala w niedziel sześci”.
Mowa tu o palu w Nowym Mieście Korczynie, gdzie Pasek miał własny pomost i spichlerz. Miejscowość ta, obecnie wieś, niegdyś odgrywała ważną rolę w regionie. Tu odbywały się sejmiki generalne prowincji małopolskiej, stąd spławiano zboże, najpierw przepływającą przez Korczyn Nidą, a po trzech kilometrach dalej, Wisłą. W 1657 roku tworzyło ją 266 domów. Wspomniana w relacji Paska szkuta, (Marktschiff) obok dubasa czy byka, należała do najbardziej pojemnych konstrukcji, jakimi w tym czasie poruszano się po Wiśle. W typie zbliżona do tratwy, mogła zabrać na pokład maksymalnie do 1140 korców (gdański korzec to 54,7 litra) za cenę 2500 złotych reńskich (inaczej florenów lub dukatów). Niemal całą przestrzeń łodzi, prócz miejsca dla wioślarzy i kajuty na końcu okrętu, zajmowało wysoko nasypane zboże, odkryte i niczym niezabezpieczone przed wiatrem ani przed wilgocią. Załogę szkuty stanowiło do dwudziestu przewoźników kierowanych przez szypra.
Tak dobrze zapowiadający się rok skończył się dla Paska fatalnie: „Tego roku, 17 Octobris (października), samym wieczorem, zgorzały gumna smogorzowskie (zgrupowane wokół podwórza zabudowania folwarczne, zwykle stodoły). A była taniość zbytnia (…); we Gdańsku też nie płaciło żadne zboże, tylko jedna pszenica. I mam przez to szkody, lekko rachując, na dwadzieścia tysięcy złotych”. Chłopi oskarżyli o zaprószenie ognia stojącego nad nimi karbownika. Twierdzili, że szukając wieprzka, wszedł do stodoły z latarnią. Uczynili to – jak później rozpoznał Pasek – „ex invidia” (z nienawiści). Szlachcic przez zdrajców został „przyprowadzony do grzechu”, wpadł w złość i najpierw poturbował swego sługę, a potem kazał mu iść precz. W ten sposób „gospodarza mię dobrego zbawili”. Potem okazało się, że ogień, który zamienił w popiół stodoły i stogi siana, przypędził od kuźni „srogi watr” i to on, nie karbowy, był przyczyną nieszczęścia. „Dominus dedit, Dominus abstulit” (Pan dał, Pan wziął) – zakończył Pasek swoją opowieść.
W 1681 roku, po przebytej w czerwcu ciężkiej chorobie „ledwiem się od furtki wrócił”, to znaczy z tamtego świata, „ In Augusto (w sierpniu) chodziłem do Gdańska; z łaski bożej przedałem i powróciłem szczęśliwie. Zanotował jeszcze, że „tego roku pokazała się kometa ad occidentem (na zachodzie)”. Była to kometa Halleya, która zajaśniała na niebie 15 września 1682 roku. Mówiło się o wielkiej wojnie, przypuszczano, że zdarzy się nieszczęście.
Tekieli i wiktoryja wiedeńska
W 1683 roku wiadomość o „wiktoryji wiedeńskiej” (12 września 1683 roku) „rozweseliła wszystko chrześcijaństwo (…), cesarza zdesperowanego (…), Rzeszę Niemiecką (…) , mieszkańców miasta wiedeńskiego”, a „narodowi naszemu wieczystą zjednała sławę”. Mówiło się – zanotował z dumą Pasek – że „Polacy zbawili Niemców”. Wszyscy ludzie „katolickiej religijej” byli „kontenci z tej króla, pana naszego rezolucyjej, oprócz Luteran i kalwinów”. Oni bowiem „Pana Boga prosili, żeby Turcy zwyciężyli, mówiąc, że to na korzyść ich i ujmując się za opresją Tekielego i wszystkich dysydentów (protestantów)”.
„Byłem natenczas w Gdańsku, kiedy te nabożeństwa odprawiali uprzykrzając się Panu Bogu okrutnie”. „Proszono po zborach, żeby dał zwycięstwo Turkom nad cesarzem”, „bo Tekieli, rebelizant, który przy Turkach stawał dlatego, żeby go luterańskie prowincje suplementowały piniądzmi, puścił ten tuman między nich, że Turcy w tym celu wojnę podnieśli, żeby religiją rzymską zniszczyć, a luterańską na to miejsce postanowić po całej Europie. Dlatego tedy, Pana Boga prosząc, wielkie nabożeństwa odprawowali i pobory składali, a Tekielemu na dalszy ciąg wojny dawali” „Jak tam już z gazetów cokolwiek doczytali się, że się poszczęściło, że tam gdzie na podjeździe udławił kilku Niemców to zaraz triumfy, zaraz gratiarum actiones (modły dziękczynne): Oh, Her Got! Oh, Liber Got!”.
Przypomnijmy, że Imre Thököly (1657 -1705), książę Węgier i Siedmiogrodu, o którym tak wiele rozprawiał Pasek, był postacią ze wszech miar heroiczną i przewodził narodowemu, węgierskiemu powstaniu. Zdecydował się w 1683 roku przyjąć zwierzchnictwo Turcji tylko dlatego, że dzięki wsparciu jednego potężnego sąsiada mógł uniezależnić się od drugiego – cesarstwa Habsburgów, mniej skłonnego w tym czasie do ustępstw. Zależało mu przede wszystkim na wskrzeszeniu niepodległego państwa węgierskiego. Pasek nie miał jednak zrozumienia dla takich aspiracji.
Węgierski książę, luteranin, słynny z odwagi i brawury był wówczas na ustach wszystkich. „Obrazy Tekielego na koniu, armatnego (przy armacie), przedawano; awizy drukowane ci, którzy przedawali, zaraz je i śpiewali. Idę raz, a jeden śpiewa; podpiełem trochę i pytam, co to takiego śpiewa, że go tak z pilnością słuchają. Powiedziano, że to nowiny o panu Tekielem, jako cesarza szczęśliwie zwycięża. Usłyszawszy ów, co je śpiewał, że się o to pytam, pokaże mi po niemiecku pisane: »Ja, Mospan, kupić, kupić!«. Pytam: »Co za nie?«. Odpowie: »Grosz«. Dałem mu. A szło za mną chłopów kupa do gospody, com im miał dawać piniądze”. O zwyczaju wspólnego zachodzenia do karczmy panów z parobkami po udanym spławieniu zboża wspomina – przebywający w Gdańsku w 1663 roku – Francuz, Payen z Meaux-sur-Marne: „Kiedy już dobrze popiliśmy i właśnie mieliśmy wychodzić, zobaczyliśmy wchodzącego człowieka (...) o wygolonej twarzy i głowie, ogorzałym obliczu. (...) Był to polski szlachcic w otoczeniu piętnastu pachołków”.
Wróćmy do opowieści Paska: „Był jeden frant i mówię mu: »Miły bracie, będziesz miał tynfa, utrzyże zadek taką kartą«”. Chłop z wielką ochotą opuścił spodnie, „golusieńką panewkę wytarł owymi awizami i cisnął do Motławy”. Cumowało tam wiele statków, stojące na kotwicy wzdłuż „Długiego Mostu” (tak przez całe wieki nie bez powodu nazywano Długie Pobrzeże) przedstawiały nadzwyczaj malowniczy widok. W sezonie handlowym było tu nadzwyczaj tłoczno. Postępek pijanego Polaka, publiczne obnażenie i sprofanowanie ulubieńca gdańszczan, nie spodobał się miejscowym: „Niemcy, Niemki poczęli mruczeć, szemrać, a jam poszedł. Katolicy zaś i ci, co z okrętów na to patrzali, okrutnie się śmiali. Kiedym zaś powiedał katolikom mieszczanom, także dominikanom, jezuitom, to mówili: »Szczęście, że na Waści tumult nie był, bo tu oni Tekielego ledwie nie boskim wenerują honorem«”.
Warto jeszcze przypomnieć, że po bitwie wiedeńskiej Thököly zaproponował koronę węgierską synowi króla Jana III Sobieskiego, Jakubowi. Propozycja ta jednak została przez dwór polski odrzucona. Przywódca powstania zmarł w 1705 roku w Izmicie. Sympatie węgierskie nad Motławą w tym czasie mogą wydawać się niezrozumiałe, biorąc pod uwagę legendę, jaka otacza wiedeńską wiktorię. Trzeba jednak zaznaczyć, że polityka króla Jana III Sobieskiego dotycząca państwa otomańskiego nie zyskiwała poparcia całego kraju. Niepewną i szalenie ryzykowną wojną z Turcją byli zainteresowani przede wszystkim magnaci, posiadający na wschodzie ogromne majątki, tamtejsza szlachta i Kościół Katolicki.
Przygoda na Nowych Ogrodach
„Rajono mi konie kupić na Nowych Ogrodach u kupca – tam to ku Oliwie przedmieście zowią Nowe Ogrody. Poszedłem tedy tam w niedzielę na odwieczerzu, wtenczas kiedy wszystek prawie lud ze Gdańska wychodzi i wyjeżdża na spacyjery. Idąc od tamtego kupca nazad już, deszcz począł padać. Więc żem w pogodę wyszedł, nie wzięli mi opończy, wstąpiłem do austeryjej [nazwa gospody, zazwyczaj położonej poza miastem], chcąc przeczekać ów deszcz. Owi też spacyjernicy, gdzie kto mógł, to uciekał pod dach; wpadło ich tedy kilka i do owej izby, gdzie ja siedziałem, posiedli do stołów i poczęli sobie o wojnie dyszkurować. Jam tam tego nie rozumiał, mało co, niektóre tylko słowa; ale zaś powiedał ten, o którym piszę – a deszcz wielki leje i woda rynsztokami jako rzeki płynie. Patrząc oknem na owę wodę rzecze jeden: »Ej, dajże Boże, żeby tam pod Wiedniem katolicka krew takimi strumieniami płynęła jak ta woda«. Rzecze drugi: »Nadzieja w Bogu«. A jeden Niemiec – osobno od nich siedział – ściśnie ramionami, wywróci oczy w niebo i obejrzy się na mnie, nic nie rzekł, tylko głową potrząsał. Ja to widzę, ale nie wiem, na co to on czyni, i owych też słów nie rozumiem, co oni wymówili; nie pytam go też, bo człowieka nie znam i konfidencyjej do niego nie mam. Aż oni znowu mówią na króla te słowa: »Ale ta świnia karmna, po co on tam poszedł? Co tam po nim było? Bodajże tam obadwa z cesarzem doczekali kajdankami brzękać!«.
A tymczasem ów, co osobno siedział, już nie mógł wytrzymać, bo katolik. Był to Niemiec, ale nie Gdańszczanin, z któregoś pruskiego miasta; faktorowaniem się bawił przy kupcach. Ozwie się do nich po niemiecku, ale żebym ja zrozumiał, po polsku, i mówi te słowa: »Rozumiałem, że siedzę z chrześcijanami, a ja siedzę z poganami; rozumiałem, że z ludźmi, ale widzę – z bestyjami; a godzi się to takie zbrodnie mówić? Bodaj was zabito!«. A oni do szpad; on tylko trzcinkę miał. Chciał go jeden uderzyć płazem czyli też ciąć: zastawił mu się laską: obraził go trochę. Zawoła ów na mnie: »Mospanie, przeciwko królowi to mówią!«. Ja do szable, Niemcy z izby. Trudno już było za nimi wypadać (na) Gdańsk. Dopiero mi rzetelniej powiedział, co mówili. Ja mówię: »Pójdź ze mną do prezydenta!« – »Pójdę« – »Zeznasz to?« – »Zeznam«. Poszliśmy; a natenczas był prezydentem niejaki Szuman, człowiek grzeczny i rozumny [był to prawdopodobnie Gabriel Schumann, który kilkakrotnie był tzw. burmistrzem prezydującym w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XVII wieku]. Przyszedłszy nie zastaliśmy go; odjechał do majętności. Poszedł znowu ze mną ten człowiek do gospody. Przed samym wieczorem posłałem znowu do prezydenta. Przyjechał, ale się już położył, sturbowany, i wieczerzy nie jadł. Więc tedy ad cras (do jutra).
Miał do mnie p. Baleński [lub Baliński – tak nazywał się mężczyzna z oberży] przyjść rano i do prezydenta póść; nie masz go drugi dzień i trzeci nie masz. A jego już ukontentowano i tak stronił ode mnie. Pytam się jednak o niego inszych faktorów, machlerzów, jako ich tam zowią. Powiedział mi Felski, faktor, że tam siedzi w komorze u Kępki. Poszedłem tam, zastałem go i mówię: »Słowo kędy?«. Pocznie wykrącać, nie wiedzieć na kogo! Jam zrozumiał sprawę i mówię: »Przefakcyjowano cię, niebożę; ale wiedz o tym, żeby to więcej uczyniło, gdybyś chciał popierać takiego kryminału; jest to crimen laesae Maiestatis (zbrodnia obrazy majestatu), a do tego wielkie przeciwko bogu scandalum (bluźnierstwo)«. Przyznał się, że go proszono i zapłacono, żeby milczał. Prosiłem go, żeby mi przynajmniej powiedział, jak się zowią, bo bym był ich pewnie aresztował u magistratu, a potem miastu mandaty przysłał; ale i tego nie chciał uczynić wymawiając się, że to panięta, ludzie znaczni, »a ja tu służę, Gdańskiem żyję, musiałbym się tu nie zostać«.
I tak przepadło; tego mi tylko żal było, że in absentia [w nieobecności] prezydenta do inszych ex magistratu [z urzędu miejskiego] nie poszedłem i nie oświadczyłem się zaraz in recenti [za świeża], bo już by się był trudno miał zaprzeć słów swoich, zeznawszy, choćby mu było i najwięcej dawano. To takiego tej wojnie i sami chrześcijanie życzyli sukcesu, jedni dobrego, drudzy złego. A Pan Bóg z tymi, którzy przecie byli bonarum partiom [po stronie słusznej sprawy], dał zwycięstwo szczęśliwe, dał zawziąć serce i siły dobrym chrześcijanom, a skonfudował sektarzów i ich protektora”.
Dalej wspomniał Pasek o śmierci wojewody pomorskiego i podskarbiego ziem pruskich Władysława Denhoffa (urodzony 1637), który wielokrotnie doradzał królowi Janowi III Sobieskiemu w sprawach polityki bałtyckiej. Kiedy w 1677 roku podpisano w Gdańsku traktat polsko-szwedzki, wydawało się, że Rzeczpospolita, wówczas sojuszniczka Francji i Turcji, upomni się o utracone podczas „potopu” Prusy Książęce. Nic z tego – w krótkim czasie opłacani przez elektora magnaci uznali, że szlachta nie ma interesów nad Bałtykiem i postanowili szukać zysków gdzie indziej. Uczestniczący w rokowaniach wojewoda pomorski zginął 7 października 1683 roku w czasie pierwszego starcia pod Parkanami. „Człowiek był ciężko tłusty” i tak królowi „kompozycyją” podobny, że dowodzący turecką armią pasza Kara Mehmed był pewien, że nie tylko „zniósł wojsko polskie wszystko”, ale i króla usiekł. „Głowę wojewody pomorskiego, Denhoffa, twierdząc za pewne, że to jest głowa królewska” polecił, aby „cesarzowi zaraz odsyłano”, przechwalając się, że „w trzech dniach” wojsko niemieckie umieści „w saku” i „wyżenie”.
Cieszył się przedwcześnie, poturbowana polska armia zebrała się bowiem i dwa dni później niemal w tym samym miejscu rozgromiła Turków. Pasek był bardzo zadowolony: „Tak tedy ten rok odprawił się we wszelakich od Pana Boga szczęśliwościach nie tylko publicznych, ale i moich prywatnych, bom był i przez cały rok zdrów, i dobrze mi się na wszystkim powodziło”. I może jedynie nieco ubolewał, że nie może zobaczyć rozczarowania gdańszczan: „Nie wiemże, jakie tam znowu mieli ukontentowania dowiedziawszy się »de contrario rerum successu« [o przeciwnym obrocie rzeczy], bom już był w domu podczas wiktoryjej”, czyli w połowie września.
Ostatnie spławy
W 1685 roku był Pasek na sejmie w Warszawie, gdzie mówiono, że „tego roku w Wielkiej Polszcze (Wielkopolsce) drożyzna była wielka dla nieurodzaju jarzyny (w tym czasie zwano tak jeszcze zboże jare, siane na wiosnę), z której racyjej i w Warszawie zdrożało bardzo. O czym ja dowiedziawszy się kazałem naładować dubas [zwany „bootem”, mniejszy od szkuty, zabierał 800 korców i do czternastu członków załogi] jęczmieniem i grochem, na którym poszedłem sam, i zarwałem przecie pieniędzy od Wielgopolaków in Maio (w maju). Tylko że już było późno; gdybym był tygodniem trochę pospieszył póki nie tak nawieziono, wziąłbym był za korzec altero tanto [drugie tyle]”.
Spodziewając się dużego zysku, „powróciwszy z Warszawy, począłem się gotować do Gdańska i bardzo tęskniłem za zbożem [jego wywozem], które mi się w śpiklerzach bardzo grzało i ustawicznie było trzeba koło przeróbki pracować [stąd wzięła się również nazwa gdańskiej dzielnicy Przeróbka, gdzie przerzucano „grzejące się” zboże]; ale że wody nie było, musiałem czekać i wszyscy aż do Septembrem [września]”.
„Kiedy następował czas pożądanej naszej ekspektatywy, zachorowałem bardzo 30 Augusti [sierpnia] w dzień czwartkowy. A przypadła mi ta choróbka z przepicia, dla nieszczęśliwej kompanijej, która mię zawsze do tego przywodziła, bo z swojej dobrej woli nie pamiętam, żebym się kiedy upieł, jako znam takich niektórych; ale kiedy albo mnie kto rad szczerze, albo ja też komu, a osobliwie kochanemu jakiemu konfidentowi, to wtenczas naszej mody polskiej niepodobna nie obserwować. Zapadłem tedy tak periculose [niebezpiecznie], żem zaraz i ludzi nie znał, gdyż maligna mię wzięła. Co tam ze mną robili medycy, nie wiem, dość, że zdesperowali i rozgłosili, że bardzo źle i niepodobna convalescentia [wyzdrowienie]. Tymczasem woda poczeła przybierać: przybiega stróż szpichlerzowy [z Nowego Miasta Korczyna, gdzie Pasek gromadził swoje zboże przeznaczone na wywóz] dając znać, żeby posyłać do ładowania, a ja o świecie nie wiem”.
Nikt nie przypuszczał, że Pasek rychło dojdzie do zdrowia. Tymczasem – jak pisze – 7 września w wigilię Narodzenia Najświętszej Marii Panny ujrzał przy swoim łóżku franciszkanina, który mu powiedział: „Pilnowałem cię szczerze od przeszłego czwartku: nie bójże się już, a wstań!”. Wtedy zrozumiał, że to nie zwykły ksiądz, lecz osoba święta przybyła z tamtego świata. Ozdrowiał, „ubrał się jak należy” odzyskał apetyt, zjadł szczupaka na „kwaśno” i porozmawiał z żoną, która powiedziała, „że dawano znać, że woda wielka przybrała; pan Rupniowski pojechał, pan Jaroszowski pojechał, [nad Wisłę] na głowę chłopów powyganiali do ładowania”. Pasek odpowiedział: „To i ja pojadę”.
Wszyscy myśleli, że żartuje, ale nie: „Kazałem włodarza wołać i rozkazuję mu, żeby chłopi zaraz wychodzili do ładowania, a tymczasem konie gotować i zaprzągać”. Ostrzegano go: „Nie czyń tego dla Boga! Chudziątko, droższe jest zdrowie”. Zignorował te ostrzeżenia. Trzeba się było śpieszyć, pożegnał się więc z wszystkimi i kazał przywieźć za sobą wszelkie potrzebne do podróży rzeczy. „Wyjechawszy w pole wsiadłem na konia z kolaski i pobieżałem ryścią obawiając się, żeby woda nie uciekała. Zastałem, jedni już poodkładali, drudzy też jeszcze czekali na leguminę, kto nie miał gotowej w szpichlerzu [w dawnych czasach terminem legumina określano artykuły spożywcze, zwłaszcza kaszę i mąkę]. Że tedy moi chłopi nie byliby byli, ledwie na noc, bo przecie mil 7 drogi [odległość między Olszówką a Nowym Korczynem], dali mi samsiedzi chłopów. Naładowałem wnet dwie szkuty; trafty zaś powolej kazałem już bez siebie ładować [trafty inaczej tratwy, zwane też czasami, jak w powieści „Nad Niemnem”, płytami]. W dzień Najświętszej Panny (8 września) tedy raniusieńko pojechałem do Franciszkanów, nająłem mszą przed św. Antonim, słuchałem jej; a tymczasem tam ostatek koło szkut przygotowano. Wróciłem się, chłopi moi prawie jak darmo przychodzili, co mi już byli cudzy porobili, co potrzeba, których miałem dosyć. Poszedłem tedy, szczęśliwie dogoniłem i owych, co byli przede mną półtora dniami poodkładali, lubom w ten dzień mało co uszedł, a prawie jak nic, bo rotman zły miał czołn i starał się sobie o inszy”.
Wspomniany tu retman był starszym wśród flisaków, to on był odpowiedzialny za stan łodzi i wraz ze sternikiem, a pod wodzą szypra, kierował spławem. „Stanęliśmy tedy w Leniwce (Wisła Leniwka) aż 23 Septembris (września), bo nam wiatry częste przeszkadzały, a trafty za mną przyszły czternastego dnia: z Łęki (Łęka, wieś koło Nowego Korczyna) wyszedłszy, do Gdańska mniej szły dni niżeli szkuty, z tej racyjej, że już były wiatry owe, co przeszkadzały szkutom, ustały, kiedy trafty od pala wychodziły, bo wychodziły 21 Septembris, a my już byli pod Toruniem, (…), w który dzień mróz był potężny i lody po brzegach nad zwyczaj. Zaszedłem tedy [do Gdańska] z łaski Bożej dosyć szczęśliwie, tak instantanee [nagle] wybrawszy się po owej chorobie, i głowa mię za łaską Jego świętą nie zabolała, za co niech będzie imię Jego przenajświętsze pochwalone na wieki”.
W 1686 roku przebywał Pasek w Olszówce. Po niezwykle łagodnej zimie, „ani śniegu, ani mrozów, rzeka żadna nie stawała”, było tak ciepło, że „rolę sprawiano” już w styczniu, a „przed Wielkanocą (przypadała na 14 kwietnia) wszystko pozasiewano” i „urodzaje były dość dobre”. Więc „Augusti 7-ma (7 sierpnia) naładowałem pszenicą czworo statków i poszedłem do Gdańska; przedawszy powróciłem z łaski Bożej szczęśliwie lądem 17 Septembris (17 września)”.
Większość wiślanych statków była nadzwyczaj licha, więc część po dotarciu na miejsce rozbijano, rozprzedając z nich nawet drewno. W takiej sytuacji wracano do domu konno lub pieszo. Flisacy, zwani Szymkami lub orylami, całymi gromadami wędrowali na południe z gościńcem i wypłatą. Byli niezwykle ubodzy, ale uczciwi, Joanna Schopenhauer napisała: „Bałam się tych dzikich postaci, które jednak nikomu nie wyrządzały żadnej krzywdy. Nigdy nie słyszałam, żeby Szymek był obwiniony o kradzież lub inne podobne przestępstwo”.
***
Dzieło Paska zachowało się w uszkodzonym odpisie z XVIII wieku. Brakuje w nim pierwszych pięćdziesięciu kart i zakończenia, obejmuje jednak spory, bo trzydziestodwuletni okres – od 1656 do 1688 roku. „Pamiętniki” wydano po raz pierwszy drukiem dopiero w 1836 roku w Poznaniu, wzbudziły powszechne zainteresowanie i zyskały rozgłos. Nazwano je „epopeją Sarmacji polskiej”. Stały się źródłem inspiracji dla wielu pisarzy i zostały przełożone – to z pewnością zdziwiłoby Jana Chryzostoma Paska – na wiele języków, między innymi francuski, niemiecki, rosyjski i duński.
Waldemar i Nataniel Borzestowscy
Cytaty pochodzą z „Pamiętników” Jana Chryzostoma Paska w opracowaniu Romana Pollaka, wydanych przez Państwowy Instytut Wydawniczy w 1989 roku
Wykorzystano:
Norman Davies, „Boże Igrzysko. Historia Polski”, Kraków 1992;
Jan Gintel, „Cudzoziemcy w Polsce”, Kraków 1971;
Zbigniew Kuchowicz, „Człowiek polskiego baroku”, Łódź 1992;
Joanna Schopenhauer, „Gdańskie wspomnienia młodości”, Ossolineum 1959
Pierwodruk: „30 Dni” 4-5/2013