Przede wszystkim z Letniewa
Są tacy, którzy zawsze pytają, w jakiej dzielnicy mieszkasz, by dopiero potem ocenić twoją wartość. Ciekawe, że zazwyczaj ci, co tak pytają, wcale nie pochodzą z jakiś „ekskluzywnych” enklaw. Raczej z przeciętnych osiedli, które po prostu nie mają znamienia „zapomnianych”, „zaniedbanych”, „niebezpiecznych” czy po prostu biednych. Może gdybym urodził się i wychował w innej dzielnicy, takie pytania nie miałyby dla mnie znaczenia. Jednak od urodzenia mieszkałem w Letniewie, w małej, starej i biednej dzielnicy Gdańska, która z jednej strony była bardzo blisko centrum miasta (ledwie dziesięć minut tramwajem numer 10), z drugiej była owym miejscem „z piętnem”. Zawsze ją za coś stygmatyzowano. A to, że stare domy, niemal rudery. A to, że biedni ludzie. A to, że patologia.
Jedno utkwiło mi mocno w pamięci. Gdy w Letniewie budowano stadion, zapowiadano w lokalnej prasie, że powstaje „bursztyn w sercu bagna”, czy coś takiego. Rzeczywiście, Letniewo jest położone w depresji. Było tam sporo kanałów wodnych i podmokłego terenu, ale używającemu określenia „bagno” bynajmniej nie chodziło o podkreślenie tylko warunków naturalnych. Pokazywano kontrast: oto w dzielnicy strasznej, której należy unikać, powstaje niesamowity obiekt. Tak jakby do tej pory nie było tam nic wartościowego. Tak jakby wszyscy mieszkający tam ludzie byli częścią owego „bagna”. Czy sam byłem w oczach ludzi, a może nawet wciąż jestem, częścią „bagna”, skoro pochodzę właśnie stąd?
Letniewo to nie tylko podmokły teren. Co więcej, Letniewo nigdy nie powinno być nazwane bagnem, czy to przenośnie czy, jeszcze gorzej, dosłownie. Ktoś, kto użył tego określenia, dokonał iście szelmowskiego uproszczenia. To prawda, że w Letniewie żyli przeważnie ludzie prości, robotnicy, niekiedy mający problemy czynszowe czy mieszkaniowe. To prawda, że większość budynków, pamiętających przedwojenne czasy, była w opłakanym stanie. Wreszcie, to prawda, że zbudowany tu stadion niemal całkowicie odmienił oblicze tej części miasta.
Jednak to nie jest cała historia Letniewa. To miejsce to część niesamowitej historii Gdańska. To tu mieszkały jeszcze po II wojnie światowej gdańszczanki, które nie czuły się ani Niemkami, ani Polkami. To tutaj żyło tak wielu dobrych, ciepłych, uczciwych ludzi, którzy wzajemnie się znali i wspierali, mieli swoją małą ojczyznę, swoją enklawę. To tutaj toczyło się normalne życie – wśród ogrodów, ogródków, zieleni. To stąd wystarczył kilkunastominutowy spacer, by znaleźć się nad brzegiem morza bądź nad portowym kanałem. Tu czuło się prawdziwą historię miasta, można ją było dotknąć i przeżyć. A odpowiedzialności za zaniedbanie budynków i politykę społeczną nie można przerzucać na mieszkańców, którzy często trafili tu przypadkiem, szukając tuż po wojnie swojego miejsca w mieście nad Motławą.
Muszę jeszcze wytłumaczyć, dlaczego piszę o Letniewie, gdy oficjalna nazwa dzielnicy to Letnica. Dzisiaj już prawie wszyscy mówią o Letnicy. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy mówili o Letniewie. Zresztą, po tym można było poznać, kto jest obcy, a kto swój. Każdy „autochton” używał nazwy Letniewo. Tak jak każdy rodowity gdańszczanin, chociaż jest w Gdańsku, np. na gdańskim Przymorzu, wciąż jedzie stamtąd do Gdańska, czyli tak naprawdę do Śródmieścia, w tym do Głównego i Starego Miasta. Język dużo o nas mówi, także, a może zwłaszcza ten język, w którym opisujemy najbliższy nam świat.
Skąd wzięło się „Letniewo”? Może stąd, że brzmi bardziej „swojsko” niż „Letnica”? W każdym razie funkcjonowało jako nazwa najważniejsza, najbliższa sercu, najprawdziwsza. Chociaż nazwa pierwotna to przecież… nazwa niemiecka – Lauental , którą to niektórzy tłumaczą jako Lwią Dolinę, inni jako miejsce letnie, do wypoczynku, czyli właśnie miejsce letnie: Letniewo lub Letnica. Warto tu może wspomnieć o tym, że przed wojną w Letniewie było jezioro Zaspa, które rzeczywiście było miejscem letniskowym. Także Lauental, Lwia Dolina, Letniewo, Letnica. Różne nazwy tego samego miejsca. Lwia Dolina w mieście lwów (herb Gdańska otaczają dwa lwy). Taki Gdańsk w Gdańsku, poza Gdańskiem, obok Gdańska. Mój Gdańsk, moja dolina, moje Letniewo i moja Letnica.
Tak, urodziłem się i wychowałem w Letniewie. Mieszkaliśmy w przedwojennej kamienicy z 1906 roku przy ulicy Uczniowskiej 19, której już nie ma (przegrała ze stadionem i podobno nie było dla niej miejsca przy planowanej ruchliwej trasie). Skromny budynek, składający się z dwóch klatek, w których mieszkało po kilka rodzin. Wszyscy się znali. Wszyscy byli jak rodzina. Nikt nie był anonimowy. Obok kamienicy podwórko, komórki, zdarzały się gołębniki. Kilkaset metrów dalej kościół, a w przeciwnym kierunku ogródki działkowe. To moje miejsce, z którego wyszedłem. Gołębie, dźwięki dzwonów, zapach kwitnących piwonii, smak świeżych morw zrywanych przy wejściu do działkowych ogródków.
Miasto i nie-miasto. Ogród i nie-ogród. Dzielnica piękna i nie-piękna. Co pamiętam jako pierwsze? Wciąż nie mogę sobie tego przypomnieć. Jednak wciąż powracającym obrazem jest ciepło. Ciepło kaflowego pieca rozpalanego zimą. Takie prawdziwe ciepło, dla którego trzeba było najpierw się natrudzić. Porąbać drwa, przynieść węgiel, rozpalić. Przypilnować ognia, by nie zgasł. No i w odpowiednim momencie zamknąć piec. Jako dziecko uwielbiałem grzać się przy piecu. I tego ciepła nigdy nie zapomnę, chociaż nie mam pewności, czy to jest naprawdę pierwsze to, co pamiętam. Wciąż szukam.
W każdym razie pytanie: skąd jesteś?, nie było dla mnie takim zwyczajnym pytaniem. Trzeba było albo skrzętnie uniknąć odpowiedzi albo niejako tłumaczyć, dlaczego jesteś z takiego miejsca. Jak to? Gdybyś mieszkał na Przymorzu, na Zaspie, we Wrzeszczu czy w Oliwie, sprawa byłaby prosta. Ale Letniewo? Wymieniano je w jednym ciągu z najgorszymi miejscami. Z Orunią, Nowym Portem, Stogami. Czy to możliwe, że coś dobrego pochodzi z Letniewa? […] Tak, w Letniewie wydarzyło się naprawdę wiele dobrego i wiele może tu zadziwić. Może trudno to zrozumieć, jednak czasem człowiek naprawdę wstydził się tego, że jest z Letniewa. I chciał zmienić to, czego nie warto było zmieniać.
Letniewa, które znam, już nie ma. Dzisiaj jest Letnica, odnowione stare domki, piękny stadion i nowoczesne osiedla. Przede wszystkim nie ma już ludzi z pierwszego pokolenia po wojnie, które tam się osiedliło i które tworzyło to miejsce. Są ich potomkowie, są ci, którzy przenieśli się do innych miejsc. Są nowi mieszkańcy. Ale nie ma Letniewa. Jeszcze gdzieniegdzie są stare domostwa, jeszcze jest kostka brukowa na ulicach, jeszcze są „starzy” mieszkańcy.
To ostatni moment, by uchwycić przemijające. Otwierając zakamarki pamięci, chcę oddać sprawiedliwość tym, którzy nieśli dobro z miejsca, które dla wielu było nic niewarte, które było problemem lub co najwyżej wyzwaniem. Nie chodzi o jakieś rozliczenie przeszłości. To w gruncie rzeczy niepotrzebne. Idzie raczej o odkrycie tego, co zakryte. […]
Zamykam oczy. Widzę świat pełen drzew. Widzę ogrom ludzkich trosk. Widzę spracowanych ludzi, którzy jednak, mimo trudów, są szczęśliwi. Którzy rozmawiają ze sobą, którzy się znają. Widzę babcie siedzące w ławkach starego kościółka. Widzę świeże kwiaty przed krzyżem i zadbane ogródki. Widzę i nędzę, i piękno. Czuję zapach kwiatów i dym z kominów. Słyszę dźwięki statków wpływających do portu i czuję wciąż powiew wiatru.
Żmuty przeszłości nie chcą się rozplątać. Już mi się wydawało, że wreszcie mogę odpowiedzieć: nie jestem z Letniewa. Wszak od kilkunastu lat mieszkam na gdańskim Przymorzu, nieopodal uczelni, w której pracuję. A jednak nie umiem inaczej odpowiedzieć. Skąd jesteś? Z Gdańska. Skąd jesteś? Moja babcia Basia urodziła się w Wilnie. Skąd jesteś? Zawsze będę przede wszystkim z Letniewa.
Kolacja „litewska”
Najciekawszym czasem dla młodego chłopaka, który był zarazem ministrantem, był w Letniewie czas kolędy. Towarzyszyło się wówczas księdzu, który odwiedzał parafian w mieszkaniach, zazwyczaj zimą, zaraz po Bożym Narodzeniu. Co roku odbywała się zresztą swoista rywalizacja, kto pójdzie z księdzem po kolędzie na jaką ulicę. I był pewien „ranking” lokalizacji. Może ważne, by dodać, że ministranci, którzy towarzyszyli księdzu, mieli swoją puszkę, do której zbierali datki dla siebie, na swoje potrzeby. Ludzie zawsze coś wrzucili. Ale chłopcy dostawali też czasem owoce, słodycze, byli częstowani herbatą czy ciastkami. Ministranci, którzy chodzili po kolędzie, zdobywali też wiedzę, chyba najważniejszą, kto jak księdza przyjął. Często słyszeli też przebieg rozmów i w gruncie rzeczy wiele zależało od ich dyskrecji. […]
Na jaką ulicę najlepiej było pójść po kolędzie? W Letniewie największym powodzeniem wśród chłopaków cieszyły się ulice z większą liczbą mieszkańców, czyli Starowiejska i Uczniowska. Zdecydowanie gorzej wypadały małe uliczki: Żelazna, Niecała, Gwiazda Morza, Wiślna czy Stalowa. Na tych ulicach kolęda była zazwyczaj w niedzielę, odwiedzano mało mieszkań, no i mało pieniędzy można było uzbierać. Z drugiej strony kolęda na większych ulicach często się przedłużała, trwała wręcz do nocy. Trzeba było wychodzić z przegrzanych mieszkań na mróz, a potem znowu do środka. Czasem zdarzały się przypadki przykre, a nawet niebezpieczne. To uczyło życia.
Byłem jednym z tych, którzy przez kilka dobrych lat chodzili z księdzem po kolędzie. Ksiądz Witold lubił z ludźmi rozmawiać, to nie były krótkie kilkuminutowe wizyty, to były prawdziwe odwiedziny. Często się przeciągały. Nieraz trwały bardzo długo i były pełne emocji. Był też taki zwyczaj, że niektórzy zapraszali księdza na kolację. A czasem prosili też ministrantów.
Zupełnie wyjątkowe były kolacje u Pani Janki, która mieszkała na Szklanej Hucie. Pochodziła z obecnej Białorusi. Do Gdańska przyjechała zaraz po wojnie, razem ze swoją siostrą Bronią. Zajmowały dwa maleńkie mieszkania w starym domku na samym krańcu Letniewa. Tam były jeszcze prawdziwe piece. Swoją drogą były siostrami, ale zupełnie się od siebie różniły. U Pani Broni w kuchni mieszkała kura, panował nieład, bardzo głośno grało Radio Maryja. U Pani Janki był ład i porządek, wszystko wyczyszczone, ułożone, pachnące. To były dwa zupełnie różne światy. Ale łączyło je oddanie wierze i po prostu były dobre dla ludzi.
Kolacja u Pani Janki to była uczta. Gotowała rosół z kołdunami na prawdziwym piecu. Zapach roznosił się po całym mieszkaniu. Jakby w tej potrawie zabrała ze sobą do Gdańska całą Białoruś i Litwę, niemal spuściznę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Tak to było w tym w starym robotniczym domku, w przedwojennej polsko-niemieckiej dzielnicy. Za oknem siarczysty mróz, szyby zaparowane, a w środku ciepło od prawdziwego pieca. Wszędzie czuć woń świeżego rosołu. Wszystko wyszykowane odświętnie, biały obrus. Pani Janka podaje do stołu iście królewskie danie. […] Czegoż w tych kołdunach nie ma? Pieprz, czosnek, majeranek, mięso. Odpowiednio rozwałkowane ciasto. A w rosole jeszcze odrobina lubczyku. Czy taki był przepis Pani Janki? Tego nie wiem. Chyba już nikt nie pozna tego przepisu, ale w tych kołdunach gospodyni potrafiła zachować swoje kresy, swoją ziemię, swoją ojczyznę. Tożsamość i przede wszystkim szlachetne serce.
Nigdy więcej nie jadłem takich kołdunów; tego smaku nie zapomnę. […] Pozostały dla mnie jakimś połączeniem natury i kultury, zatrzymaniem w czasie, a może lepiej, przeniesieniem w czasie. Pani Janka jako jedna z niewielu na swoją „litewską” kolację zapraszała ministrantów. […]
Sklep u Pani Heli
Czego to nie było w sklepie u Pani Heli? Mieścił się w starej kamienicy przy ulicy Starowiejskiej; przed wojną była tu karczma, a potem „od zawsze” sklep u Pani Heli. Pani Hela, a właściwie Hildegarda, była zresztą nie tylko kierowniczką sklepu, ale właściwie miejscową szefową od wszystkiego. Po prostu pomagała załatwić to, czy tamto, chętna do pomocy po wysłuchaniu każdej prośby od miejscowych. Tak się stało, że przyjaźniła się z moją babcią Marysią. Na zapleczu sklepu często razem przesiadywały, rozmawiały, załatwiały sprawy. Babcia zresztą pomagała czasem w tym sklepie.
Cóż to był za sklep? Dzisiejsze hipermarkety i sieciówki nie mogą się z nim równać. U Pani Heli były i śledzie, i mięso, i pieczywo, i słodycze, i chemia. Było wszystko, starannie układane, dostarczane, chociaż ogólnie w tamtych czasach były braki. Przychodziliśmy do sklepu powitać się, zamawialiśmy zimną pepsi. Jedliśmy drożdżówki z piekarni z Nowego Portu. A jeszcze były gazety. To był nie tylko sklep, to było centrum Letniewa.
Sklep u Pani Heli był zarazem blisko przystanku tramwajowego. Pamiętam, kiedy zaszedłem do Pani Heli z informacją, że zdałem maturę. Jaka ona była wtedy radosna?! Podskoczyła do góry i wielkim nożem strąciła z najwyższej półki najlepszą bombonierkę. Podarowała mi ją z gratulacjami. Cieszyła się, jakbym był jej wnukiem. Taka była. Tacy byli ludzie w Letniewie. Szczerzy, dobrzy, prości i szlachetni, choć przecież nie byli chodzącymi aniołami. […] Dzisiaj w tym miejscu, gdzie był sklep, w odrestaurowanej kamienicy jest siedziba Towarzystwa Polska-Niemcy. Kto by pomyślał jeszcze kilkanaście lat temu, że tu nie będzie sklepu?
Sklep u Pani Heli był niezwykłym miejscem – było to forum, areopag, tu były „lokalne media”. Można było wszystkiego się dowiedzieć i wszystko przekazać dalej. Przy ladzie obsługiwała Pani Grażyna. Nikt nikogo nie oszukiwał, wszystko było ważone i liczone porządnie. Było miejsce na uśmiech, ale i na pocieszenie w smutku. Dzisiaj nie ma już takich przyczółków. […] Gdy wspominam sklep u Pani Heli, to myślę, że paradoksalnie on nas chronił przed komercją. Był miejscem nie tylko sprzedaży towarów, ale przestrzenią bliskości. Ludzie nie stawali się anonimowymi klientami czy łowcami promocji. Mieli imiona i nazwiska, a także i przezwiska. Przychodzili tu nie tylko po zakupy, ale nawiązywali i pielęgnowali relacje. A zatem, najpierw była tu karczma, potem sklep, dzisiaj jest towarzystwo. Może genius loci tych ścian to właśnie kultura spotkania? […]
Umieranie
Najważniejszy moment życia to przecież umieranie. Prawda niby prosta, niby oczywista, a jednak wciąż oddalamy ją od siebie.
W Letniewie śmierć była zawsze blisko. Gdy ktoś umierał, to nigdy nie był to człowiek anonimowy. – Umarła ta i ta, no wiesz, z Niecałej. Od tego i tego – tak zawsze się mówiło. Czy to babcia Eli, czy to Pani Piechocka, czy to Jemielniakowa, czy jeszcze ktoś inny. Każdy był kimś, gdy odchodził, a jego śmierć była namacalna. Każdego odnotowywano. Nekrologi wieszano na drzewach, na drzwiach kościoła, w klatce schodowej domu, w którym zmarły mieszkał. Wszyscy wiedzieli o tej śmierci, była to śmierć konkretna, wiadomej osoby.
Oczywiście, nie było tak, by umieranie i odchodzenie jakoś szczególnie martwiły całą letniewską społeczność. Nie chodzi też o jakiś swoisty kult śmierci. Raczej o to, że odchodzenie oznaczało normalność. To była po prostu część życia. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. Ktoś przeżywa żałobę, ktoś radość zaślubin. […] Ale społeczność wiedziała, kto odszedł, a kto się raduje.
Z Letniewa zapamiętam na zawsze śmierć babci Marysi. Długo chorowała. Gdy umierała, nad jej łóżkiem zebrali się wszyscy z Uczniowskiej 19. Odśpiewaliśmy „Z dawna Polski…”. […] Jeszcze przez pół roku było czuć jej obecność w pozostawionych rzeczach, jakby wciąż była z nami. Potem wszystko się zatarło.
Nie ma już zapachu starego Letniewa. Dymu z kominów, woni kwiatów z działek i ogrodów, a nawet odoru szamb. Nie ma już zapachu babci Marysi. Ludzie już są tacy, jak wszędzie, a śmierci stały się anonimowe. […]
Tomasz Snarski
Cykl opowiadań „Opowieści z gdańskiej Letnicy”, których fragmenty publikujemy, powstał w ramach projektu zrealizowanego ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego
Opublikowane: „30 Dni”1-2/2023