PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Opowieść o pewnej szwedzkiej powieści

Opowieść o pewnej szwedzkiej powieści
Jednym z pisarzy, którzy wykorzystali realia życia w Wolnym Mieście jako tło dla sensacyjno-kryminalnej opowieści, był szwedzki autor piszący pod pseudonimem Frank Heller.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Ruch tego dnia był zupełnie wyjątkowy, ścisk na ulicach stawał się coraz większy
Ruch tego dnia był zupełnie wyjątkowy, ścisk na ulicach stawał się coraz większy
Fot. Zbiory Muzeum Gdańska

„Katedra o tępych wieżycach, zielone kanały pośrodku miasta, niezliczona ilość elewatorów zbożowych, port rozbrzmiewający zgrzytaniem łańcuchów, stuletnie firmy handlowe, łączące Wschód z Zachodem, stare patrycjuszowskie pałace, których złocenia tapet lśnią w blasku zachodzącego słońca, uczeni mężczyźni rozkoszujący się likierem z pomarańcz, w którym pływają złote płatki – oto Gdańsk, królowa Wisły. Szereg państw walczyło o ten potężny, bogaty port wschodniej Europy, wyciągali ręce Szwedzi, Polacy i Francuzi. Tylko raz udało się zawładnąć nim komuś, kto przedtem pół Europy rzucił pod nogi. Traktat wersalski przywrócił Gdańskowi znowu charakter wielkiego miasta”.

Frank Heller „Ekspres syberyjski”

***

Nasza opowieść zaczyna się w czasach, gdy „nad Europą, Azją, Afryką i Australią zawisł pokój Wersalski. Waluty staczały się w dół jak szalone, mordowano polityków, ludność wymierała z głodu, połowa świata domagała się towarów, druga połowa stała w szeregach bezrobotnych, prowadzono wojny na Wschodzie, Zachodzie i Południu”. Wtedy to na ulicach niespokojnego Gdańska pojawił się „kandydat nauk lekarskich”, przyszły psychiatra, Gerdt Lyman. Został on wplątany w szereg dramatycznych wydarzeń, które mogły odmienić losy miasta, zadecydować o jego politycznej przynależności. Jako zwolennik tezy, że „wszyscy ludzie są szaleni”, miał okazję przekonać się o jej słuszności – w miejscu, w którym znalazł się latem 1920 roku, doszło do prawdziwej rewolucji. A niezależność Wolnego Miasta Gdańska uratować miał nie kto inny, jak pewien zdiagnozowany paranoik. Jego pomnik, przedstawiający postać w goglach, z narzuconym na trykot szerokim płaszczem samochodowym – zdaniem powieściowego Wysokiego Komisarza Ligii Narodów – powinien stanąć w centralnym punkcie miasta, czyli na Długim Targu.

Pisarz Frank Heller zawitał do Gdańska latem 1922 roku, a jego powieść zatytułowana „Du dåre i denna natt….” („Ty wariacie, tej nocy…”) ukazała się już w grudniu. Autor artykułu o pisarzu, Piotr Cegielski, zaproponował inną wersję tytułu: „Wariat przychodzi nocą” i napisał, że w tekście wiernie zostały „odmalowane realia pierwszych miesięcy istnienia Wolnego Miasta Gdańska. Takiego dziwnego miejsca, gdzie ścierały się interesy niemieckie, polskie, brytyjskie i sowieckie oraz żydowskie. A w kasynie w pobliskim Sopocie, który wtedy nazywał się Zoppot, międzynarodowe towarzystwo traciło wielkie fortuny w tempie jeszcze szybszym niż trawiła je inflacja”.

W pełni zgadzam się z tą opinią, jest w tej powieści jakieś dziwaczne, wymykające się spod kontroli szaleństwo, uchwycony w niej został chaos i niepewność tamtych dni, gdy „na świecie działy się rzeczy niepojęte”. Książkę wydano w Polsce w roku 1930 pod tytułem „Ekspres syberyjski” (kalka tytułu niemieckiego „Der sibirische Express”). Znał ją Leopold Tyrmand i gdy w 1952 roku wyruszał na Wybrzeże jako reporter „Tygodnika Powszechnego” napisał: „Udaję się na poszukiwanie jeszcze jednego Gdańska – Gdańska z »Expresu syberyjskiego« Franka Hellera”.

 

„Żył kiedyś w Szwecji pewien iuris uteriusque candidatus…” i sfałszowane weksle

Pod pseudonimem Frank Heller ukrył swą tożsamość Gunnar Martin Serner, pisarz uznawany za jednego z prekursorów szwedzkiej powieści kryminalnej, przy czym wypada zaznaczyć, że ówczesna twórczość nie przypominała niezwykle od kilkunastu lat popularnej literatury ze Skandynawii. Nie ma tu seryjnych morderców, ponurych krajobrazów, mroku i zimna, surowych dialogów i postaci wkraczających do naszych snów, aby wywołać przerażenie i krzyki. Heller to autor opowiastek sensacyjnych, a w zasadzie nawet przygodowych, takich, które sto lat wcześniej określano mianem łotrzykowskich. Spojrzenie na jego życiorys pozwala nam lepiej zrozumieć wykreowany przez niego świat i bohaterów.

Pisarz urodził się 20 lipca 1886 roku w Lösens w Blekinge, jego ojciec był pastorem. Rodzina była niezamożna, przywiązana do prostych obyczajów i skromności. Chłopiec skończył szkołę średnią, był absolwentem słynnej Katedraskolan, założonej w 1085 roku, najstarszej szkoły w Skandynawii. Jako student pożerał wprost książki, od klasyków po literaturę współczesną. Swoją naukową dysertację z roku 1910 poświęcił twórczości poety i pisarza Algernona Charlesa Swinburne’a (1837-1909), autora dekadenckich poematów, w których odnaleźć można całe mnóstwo odniesień do śmierci, mrocznego seksualizmu, a nawet praktyk kanibalistycznych.

Podziwiając angielskiego twórcę, Heller obrał zupełnie odmienną literacką drogę. Gdy objął posadę nauczyciela, spostrzegł, że zarabianie pieniędzy w uczciwy sposób nie zaspokoi jego potrzeb. A miał ich wiele – nie na próżno mawia się, że „nie tyle męczy bieda, co pragnienie bogactwa”. Kiedy w bankach Malmö zaczęły pojawiać się sfałszowane weksle, syn pastora długo pozostawał poza kręgiem podejrzanych. „Weksel tem się tylko różni od ameby, że ameba może w nieskończoność przedłużać swą egzystencję przez podział samej siebie, a weksel, pomimo najlepszych chęci, nie jest do tego zdolny” – napisał po latach. Młodzieniec wiedział dobrze, że za tego rodzaju przestępstwo grozi „kara więzienia od czterech miesięcy do ośmiu lat”, mimo to kontynuował nieuczciwy proceder, do momentu, gdy wzbudził zainteresowanie śledczych.

Gunnar miał dwadzieścia sześć lat i nie zamierzał trafić pod klucz. We wrześniu 1912 roku opuścił Szwecję. Wsiadł na pierwszy lepszy statek, uchodząc do Kopenhagi, potem przeniósł się do Hamburga, następnie do Londynu. Zdobyte pieniądze nie przyniosły mu powodzenia. Uznał, że skuteczną formą ich pomnożenia stanie się udział w grach hazardowych. Wizyta w Monte Carlo skończyła się jednak finansową katastrofą. Na szczęście młody Szwed miał sporo fantazji i postanowił to wykorzystać, napisał kilka opowiadań sensacyjnych, które ukazały się pod pseudonimem Martin Michael. O tego typu literaturze mówiło się, że jest doskonała „jako lektura kolejowa dla zabicia czasu”, „trudno odłożyć ją, nie doczytawszy do ostatniej stronnicy”.

W 1914 roku obiecujący autor nawiązał kontrakt z wydawnictwem Bonniers (Albert Bonniers Förlag AB). Założone w Kopenhadze, przeniosło się w 1837 roku do Szwecji i było w latach dwudziestych XX wieku jednym z największych wydawców książkowych w tym kraju. Publikowane przez tego wydawcę broszurowe edycje najwybitniejszych dzieł literatury europejskiej cieszyły się wielkim wzięciem. Dzięki niemu na rynku powieści sensacyjnej pojawiła się nowa postać – Frank Heller. W krótkim czasie zdobył dużą popularność. Stworzył typ bohatera gentlemana, który choć działał na granicy prawa, a nawet dopuszczał się oszustw, zyskiwał uznanie i sympatię czytelników, zawsze bowiem stawał po właściwej stronie – czynił sprawiedliwość, nie gardząc przy tym zyskiem.

 

Monte Carlo północy – „kto nie hazarduje, niech nie marzy o zysku”

Wspomniany już bohater „Ekspresu syberyjskiego”, szwedzki kandydat na psychiatrę Gerdt Lyman, to dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna po trzydziestce. Przybył do Gdańska w 1920 roku, aby spotkać swojego guru, profesora psychiatrii Oscara Freudenthala, który, jak Kant, nie opuszczał nigdy rodzinnego miasta. Jeszcze przed wizytą u profesora zamierzał sprawdzić swoje szczęście w Sopocie, przemyśliwał, że jeśli zdobędzie w kasynie większą sumę, porzuci nużące studia i być może w ogóle nie podejdzie do egzaminów. Czy warto bowiem marnować życie na zgłębianie psychiki ludzkiej, skoro większość z nas nie różni się wiele od „szaleńców z domu wariatów”?

W mrocznej jaskini gry, do której trafił, „od jedenastej rano do jedenastej w nocy idzie gra w ruletę, od trzeciej po południu do siódmej rano grają w bakarata. Twarze płoną, tęgie biusty wydzielają zapach oszałamiających perfum, klejnoty lśnią na okrągłych plecach”. To kurort szczególnego rodzaju, gdzie: „Na dworze od wczesnego ranka grają kapele. Wieczorami strzelają ku niebu barwne fontanny świetlne. Obok wyścigów konnych co jakiś czas odbywają się wyścigi psów, murzyni z Senegalu oblegani są przez namiętne kuracjuszki, na lotniskach samoloty, gotowe do odlotu w przestworza. Oto wizerunek Sopot”. Tym razem los mu nie sprzyjał. Przygnębiony, pojechał pociągiem do Gdańska i tu spotkało go kolejne niepowodzenie – profesor, mieszkający przy ulicy Graben 4, był zbyt zajęty i nie przyjmował nikogo. Tak miało być przez kolejne dwa tygodnie.

Zrozpaczony Lyman udał się do hotelu „Krakowskiego” przy ulicy Świętego Ducha. W rozpoznaniu tego budynku pomocna może być taka uwaga: „wszystkie domy tutaj pozbawione są fasad, nagle ujrzałem ten dom, który ma wyjątkową fasadę”. Czy chodzi o przylegający do kamienicy Trosienerów wysoki i zajmujący aż dwie parcele Dom Żeglarzy? Z pewnością wyróżnia się on wielkością. Właścicielem hotelu był Niemiec o krwistych oczach i brodzie á la marszałek Hindenburg, portierem zaś Polak słabo mówiący po niemiecku. Czekał tam na naszego bohatera marny pokój na ostatnim piętrze i wiadro wody do umycia.

Kiedy wychodził o godzinie 22., aby obejrzeć nocne życie Gdańska, portier go uprzedził: „tu się u nas nic nie dzieje”. Z okna pokoju Lyman dostrzegł intrygującą budowlę: „W pewnej odległości wznosiła się wśród dachów dziwna, zielonkawa kopuła”. Tym razem trudno mieć wątpliwości, o jaki budynek chodzi. Wysoki gmach Domu Przyrodników, zwieńczony obrotową kopułą astronomicznego obserwatorium w 1866 roku, odegra w tej opowieści kluczową rolę. Pewnej nocy z tego miejsca, poprzez uchyloną kopułę, tytułowy Wariat zbiegł i po dachach dotarł do otwartego okna w hotelu przy sąsiedniej ulicy.

 

„Ludzie w stu procentach normalni nie egzystują”, czyli wariat wędrujący po dachach gdańskich kamienic

Długowłosy Wariat, blondyn o niebieskich oczach, wszedł do pokoju Lymana niespodziewanie, był groźny i, jak można sądzić, od kilku przynajmniej lat pozostawał odcięty od świata. Nie wiedział nic o ostatniej, wielkiej wojnie, dziwiły go zmiany granic, nowe państwa na mapie, abdykacje monarchów, rządy komunistów w Rosji i śmierć cara. Uciekinier miał przy sobie sto sztuk dwudziestomarkowych złotych monet, czyli w tym momencie pół miliona w papierach. Twierdził, że posiada znacznie więcej – ukryty milion w złocie. W czasach galopującej inflacji brzmiało to równie nieprawdopodobnie, jak cała reszta jego opowieści. W hotelowym pokoju pod presją Wariata doszło do wzmożonej konsumpcji befsztyków, kartofli, sera oraz piwa, a także radykalnych postrzyżyn, które odmieniły jego wygląd. W ukradzionym Lymanowi garniturze Wariat mógł teraz bez obaw wyjść na ulice miasta, gdzie narobił wkrótce sporego zamieszania.

Przedstawiając obraz Gdańska w momencie istotnych przeobrażeń Heller starał się uwypuklić zjawiska najbardziej widoczne, między innymi panujący chaos, niepewność jutra, działalność ludzi o podejrzanej reputacji, aferzystów, „walutowych świń”, rozmaitych „spryciarzy i oczajduszów”, przemytników, agentów bolszewickich i dyplomatów, uczestniczących w bezkompromisowej grze o wpływy. Wszystkim zaś rządził pieniądz, magiczny dolar lub funt: „Wszak jeśli jest na świecie jaki dźwięk lepiej znany od angielskiego języka, to chyba dźwięk angielskiego złota”.

Nie brak w tekście antysemickich odniesień (w innych powieściach Hellera występują sporadycznie), wyraźnie widać, że tego rodzaju język nikogo w tym czasie specjalnie nie oburzał. Sam Heller nie unikał krzywdzących sformułowań. O Gdańsku 1920 roku napisał: „Od dłuższego czasu w mieście roiło się po prostu od brodatych postaci, przybyłych z Warszawy, Lwowa i Krakowa w nadziei dorobienia się pieniędzy na spekulacjach walutowych”. Kiedy postanowił ukazać sopocką plażę zauważył, że po wojnie to miejsce zmieniło się nie do poznania: „Sopoty mają wspaniałą, białą, piaszczystą plażę, na której kiedyś publiczność niemiecka z lepszych sfer wznosiła zamki z piasku, zatykając na nich imperialistyczne, niemieckie chorągwie”, teraz przemierza je tylu Żydów, „co za czasów Mojżesza” podczas ucieczki przez piaszczyste dno Morza Czerwonego: „Mężczyźni o czarnych brodach wędrują w spodenkach kąpielowych, dyskutując na tematy ekonomiczne. Ciemnookie dzieciaki budują zamki z piasku, przyczem prawie każdy zamek przypomina dom bankowy lub kantor wymiany pieniędzy. U brzegu kąpią się otyłe Najady, których biusty wykazują tę samą tendencję zniżkową, co waluta”.

Żydem jest jeden z drugoplanowych bohaterów powieści, Jakób Izocki, były śmieciarz, fabrykant papieru, obecnie zajmujący się dziennikarstwem. Izocki po kilku szemranych spekulacyjno-inflacyjnych wpadkach trafił do Gdańska, był „szpiclem”, badającym nastroje w mieście, ciekawym tego, jak zachowa się rezydujący nad Motławą angielski, Wysoki Komisarz Ligii Narodów sir Archibald Turret (w rzeczywistości w latach 1919-1920 był nim Reginald Tower).

To Izocki spotkał Wariata na sopockiej plaży – całkiem przypadkowo – bo choć nie bardzo lubił morze, cieszył go widok roznegliżowanych, pięknych dziewcząt. Wariat, który dotarł do Sopotu pieszo, powoli akceptował wieści o wojnie i zmianach, jakie nastąpiły. Na ulicach Gdańska ujrzał „tramwaje niemieckie, przypominające pod względem brudu i zaniedbania rosyjskie”, ludzi, którzy bez strachu drwili z policjanta, i dzieci, udające starszych. To muszą być skutki wojny – pomyślał i poczuł się jak Budda. Zrozumiał świat, ale nie stał się dzięki temu szczęśliwszy. Dzień był ciepły, więc można było się wykąpać. Izocki bez skrupułów oszukał nieznajomego podczas wymiany pieniędzy, wykorzystując fakt, że między rzeczywistą wartością waluty papierowej a złotą monetą istniała kolosalna różnica. Postanowił towarzyszyć mu dalej, w nadziei, że jeszcze nie raz wyzyska jego naiwność i ignorancję. W powieści będzie pojawiał się i znikał dość bezładnie, niewiele doń wnosząc, statystując w wątkach, które można by określić humorystycznymi.

 

„Przeklinanie złota jest rzeczą łatwą, praktyka nastręcza pewne trudności”

W niespokojnych czasach Sopot działał jak magnes. Heller z wyjątkową pasją kreśli obraz przybytku hazardu: „Brzeg morski wyglądał w księżycowej poświacie jak przepiękny dywan, lśniący wspaniałymi barwami. Z oddali wystrzelały ku niebu dwa minarety, na dywanie leżały bez ruchu setki postaci, jakby zwrócone ku Mecce. Czy to islam zatknął swe sztandary w gdańskiej zatoce? (…) Dwa minarety to po prostu wieże kasyna sopockiego i przylegającego do kasyna hotelu. Cienie setek postaci to kąpielowe kosze, podobne w nocnej poświacie do modlących się mahometan. Zamiast wołania muezzina, szły od minaretu smugi dymu, gdyż kąpiele zakładowe otwarte są dla amatorów do godziny siódmej rano”. Porównanie kasyna do świątyni było nieprzypadkowe, panujący w nim amok przypominał niekiedy religijne uniesienie.

Aby wstąpić do środka należało przepchnąć się przez „wschodnie hordy” i wykupić bilet, odwiedzić kantor bankowy lub w gorszym przypadku lombard. Stojąc w kolejce można się było zorientować, jakie atrakcje w tym sezonie oferuje kurort, na ścianach umieszczano bowiem zawiadomienia o turniejach tenisowych, regatach żeglarskich, wyścigach i czynnych przez całą noc kąpielach. W głównej sali, w ścisku, krążył wokół stołów tłum ludzi, czujnie obserwowanych przez bladych, całe dnie spędzających w zadymionych pomieszczeniach detektywów. Przy bogatych mężczyznach pojawiały się hostessy. Tutaj „goliło się koniak” i „czekało na flotę”, tutaj setki tysięcy przechodziły z ręki do ręki. Matowy, jednostajny głos krupiera wyznaczał rytm spektaklu. Dalej były pokoje, gdzie grano w karty. W specyficzny sposób reklamowano jedną z gier: „Graj w bakarata! Bakarat to nie ruleta. Grając w ruletę, grasz przeciw maszynie, a wobec maszyny przewaga duchowa i intelekt nie ma żadnego znaczenia. Bakarat to zupełnie co innego, tu czynnikiem decydującym jest mózg, tu chytrość triumfuje nad bezradną prostotą, a zimna krew kładzie na łopatki tchórzostwo”.

Lyman, który przybył do Sopotu, aby powetować poprzednie straty, dał się skusić reklamie, stanął przed bankierem, młodym Abrahamem i po kilku rozdaniach przegrał: „To poniżające, to wstrętne by pierwszy lepszy Machabeusz bił na głowę Aryjczyka najczystszej krwi”. Rasowość ułatwiała podziały, tajemniczy Wariat, który trafił tu wraz z Izockim – „nie ulega wątpliwości, że to Aryjczyk” – robił w kasynie prawdziwą furorę. Przy jego boku pojawiła się brylująca w miejscowym światku madame Nadia Ilińska, która uznała, że przybysz to „najsympatyczniejszy człowiek, jakiego spotkała w Sopotach. Jaki wielki pan, nic sobie nie robi z pieniędzy!”. Innego zdania był Lyman, przywołał ochronę kasyna i przedstawił pełne okoliczności poznania domniemanego milionera, również fakt, że został przez niego podstępnie okradziony. Domagał się wezwania policji. Na próżno. Postawa Wariata, który w krytycznej chwili doskonale wszedł w rolę, udając pruskiego majora incognito sprawiła, że puszczono go wolno.

 

„Czy jest coś bardziej samotnego od opuszczonej plaży”. Szpiedzy i przemytnicy

Skoro „myśl o pieszczocie jej delikatnego ciała mogła doprowadzić do obłędu”, trudno się dziwić, że do willi „Caritas”, w której mieszkała madame Nadia Ilińska – „wspaniały twór kobiecy” – co środę przybywało wielu wpływowych mężczyzn. Towarzystwo było międzynarodowe, „z rozmów, które prowadzili, wynikało, że pracowali nad traktatem wersalskim, że bawią w Gdańsku dla uregulowania spraw Wolnego Miasta”. Kim byli monsieur Raymond, mister Dawid i signor Orazio – wszyscy bez nazwiska – zatrudnieni w przedstawicielstwach Francji, Anglii i Włoch, ceniący kobiety, wystawne kolacje, prowadzący zakulisowe polityczne rozmowy? Na czyją korzyść działali? Można odnieść wrażenie, że przede wszystkim na własną. Wariat, który pojawił się tam jako gość honorowy, od razu rozpoznał z kim ma do czynienia – wyzwał ich od politykujących lokajów, opuścił spotkanie  i w poszukiwaniu noclegu udał się na plażę.

Był środek nocy, gdy ujrzał wielkie, zbliżające się do brzegu łodzie motorowe, jacyś ludzie wynosili z nich dziwnego formatu skrzynie, a w nich broń, karabiny maszynowe. Tajemniczej aferze szmuglerskiej patronował energiczny, rudowłosy mężczyzna w aksamitnej marynarce, który okazał się niezłym agitatorem – w ciągu kilkunastu minut przekonał Wariata do swoich ideałów: „Rosja jest wybawcą świata, zdemolowała własny dom, spaliła go i odbudowała na nowo. Wprowadziła inną wolność i inną sprawiedliwość, aniżeli wolność i sprawiedliwość kapitalistów”.

Wariat gotów był przeznaczyć na ten cel wszystkie posiadane środki. To, z czym zetknął się dotychczas, nie wzbudziło jego entuzjazmu, pomyślał zatem: „może potrzeba nowych idei”. Bez sprzeciwu dał się więc zaprowadzić do stojącej na szczycie wzgórza dwupiętrowej willi, gdzie był świadkiem spotkania agitatora z poznanymi poprzedniego wieczora „dyplomatami”, którzy przekazali mu tajne informacje, dotyczące daty wymiany stacjonujących w mieście żołnierzy angielskich na francuskich.

„Musimy zawładnąć miastem, zanim się to stanie” – usłyszał Wariat i wtedy zrozumiał, że swoje afekty zainwestował w niewłaściwym miejscu. Dowiedział się też, że ów moment ma zamiar wyzyskać również armia polska. Ten bowiem, kto pierwszy zajmie miasto, stanie się jego posiadaczem. Rozczarowany postawą rzekomego idealisty, postanowił do tego nie dopuścić i śpiesznie ruszył w kierunku Gdańska.

 

W poszukiwaniu miliona

Pozostawieni w kasynie Lyman i Izocki, którzy dotąd się nie znali, postanowili na chwilę zjednoczyć siły. Milion w złocie, o którym słyszeli od Wariata, rozpalał ich wyobraźnię. Intuicja podpowiadała Lymanowi, że powinni baczniej przyjrzeć się wysokiemu budynkowi z kopułą. Obaj mężczyźni wysiedli z pociągu na Hauptbahnhofie o godzinie szesnastej, stamtąd ruszyli w kierunku tajemniczej budowli w sercu miasta. Teraz Lyman przyjrzał się jej dokładnie: „w cichej ulicy, otoczonej drzewami, pochylonymi nad zielonym kanałem, stał dom z zieloną kopułą ze szkła, którego szukali. Część tej kopuły lśniła nad płaskimi dachami (…). Dom robił istotnie dziwne wrażenie. Mury odrapane i zniszczone przez deszcze i wichury, okna matowe, niemyte od dłuższego czasu, brama brudna i zapuszczona, klamki zjedzone rdzą”.

Zapukali, lecz nikt im nie otworzył. Aby zasięgnąć języka, udali się do najbliższej knajpy. Barman oświadczył, że interesująca ich kamienica „na rogu kanału Św. Trójcy” (w innym miejscu Św. Ducha 14) należała do Pawła Strüwermanna, potomka starego i bogatego rodu, oryginała i podróżnika, który zaginął wiosną 1914 roku. Po wyjściu z lokalu mężczyźni jeszcze raz poszli pod dom, ulica była pusta: „W fabryce, położonej po drugiej stronie kanału, widocznie nie pracowano”. I tym razem nikt nie zareagował na pukanie, okazało się jednak, że drzwi są otwarte. W środku napotkali profesora Oscara Fraudenthala.

 

Zygfryd Brandtstetter i jego firma. Gdańska dewiza: „Trzeba pracować i przeczekać”

Firma Brandtstetterów działała w mieście od półtora wieku. Zygfryd, ostatni z jej przedstawicieli, wyruszył w 1904 roku do Londynu, aby zdobyć tam wykształcenie i światowe obycie. Miał wtedy siedemnaście lat i kiedy wrócił dziesięć lat później, odziedziczył po ojcu warsztaty i doki okrętowe, stał się właścicielem wielkiej zbożowej firmy eksportowej i fabryki likieru. Gdy wybuchła wojna, zamarł eksport zboża, a fabryka likierów znalazła się na progu ruiny. Jednak Zygfryd nie zamierzał się użalać nad swym losem, podejmując rozliczne inwestycje w wielu branżach starał się ratować majątek. Kiedy nadszedł pokój, przedsiębiorca sądził, że „znowu będzie można uruchomić stojące w dokach statki”, tak się jednak nie stało. Zajął się więc wydawaniem książek, ożywił fabrykę likierów, gdzie rozlewano pyszną pomarańczówkę i słynnego Goldwassera.

Wieczór był uroczy: „kwiaty w ogrodzie wydawały przepiękny zapach, dokoła panowała cisza, przerywana tylko co pół godziny odgłosem tramwaju, kursującego między Gdańskiem i Oliwą”, gdy na werandzie willi Brandtstettera pojawił się znany nam już dobrze Wariat. Trafił tu nie przypadkiem, mężczyźni znali się bowiem doskonale, byli niegdyś przyjaciółmi. Po powrocie z Londynu, Brandstetter usiłował odnaleźć Pawła Strüwermanna (to właściwe imię i nazwisko Wariata). Na próżno. Po mieście krążyły plotki, że młodzieniec przed  laty wyjechał i zmarł, przepuściwszy odziedziczony majątek. Teraz jednak – zmartwychwstały – stał przed nim, prosząc o radę i pomoc.

Był depozytariuszem wielu niepokojących wiadomości. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały bowiem, że wypadki najbliższych godzin zadecydują o przyszłych losach miasta. Do walki z Polakami i bolszewikami, którzy zamierzali przejąć Gdańsk, należało zmobilizować wszelkie środki. Strüwermann miał jeszcze nadzieję: „Chyba Wolne Miasto rozporządza żołnierzami. Chyba ma prawo bronić się? (…) Czyż nie można uzbroić obywateli?”. Przyjaciel jednak szybko pozbawił go złudzeń: „Nie, wojska nie mamy. Funkcje obrońców pełnią u nas cudzoziemcy (…). Nie mamy broni, musieliśmy ją wydać”. Nie było na co czekać: „Musimy ratować siebie i Gdańsk”.

 

„Jutro w nocy? Przecież żyjemy w erze pokoju”

Nazajutrz samochód z przyjaciółmi z najwyższą trudnością torował sobie drogę, ruch tego dnia był zupełnie wyjątkowy: „Dworzec wypluwał co chwilę fale ludzkie, napełniające ulice miasta. Rynek robił wrażenie konwentu ludowego. (…) Restauracje, kawiarnie, bary i szynki nie mogły pomieścić gości”. Ścisk na ulicach stawał się coraz większy: „Pojawiły się dziwne typy z przedmieść, a nawet okolicznych wsi. Ludzie włóczyli się po ulicach, oblegali wystawy sklepowe. Miny ich zdradzały, że nie mieliby nic przeciw włamaniu się do sklepów”. Policjanci na próżno wołali: „Proszę się posuwać naprzód! Proszę nie stać w przejściach!”. Przez plac przedefilował oddział marynarzy angielskich. Szli w szybkim tempie w kierunku portu, śpiewając z zapale żołnierskie piosenki. „Opuszczają dziś miasto” – mówiono.

Wreszcie, minąwszy szereg ulic, samochód zatrzymał się „przed wielkim, wytwornym domem, przypominającym pałace patrycjuszów”, był to budynek, w którym rezydował Wysoki Komisarz Ligii Narodów. Tu stanęli przed obliczem sir Archibalda Turreta.

Komisarz okazał się wysoce sceptyczny. Na próżno Strüwermann przekonywał: „Oświadczam jednak, że nocy dzisiejszej wojska polskie zamierzają obsadzić Gdańsk. Inna rzecz, że mogą się spóźnić, gdyż bolszewicy robią wszystko, by ich wyprzedzić”.

Turret odpowiedział: „A Bolszewicy? Bolszewicy! (…) Co dzień słyszy się o tych bolszewikach. Zapewniam pana, że nic się stać nie może, nic. Jakżeby mieli zawładnąć Gdańskiem, przecież ich wojska stoją w ogromnej odległości od miasta. Nigdy w życiu nie słyszałem podobnych bzdur”.

Strüwermann nie ustępował: „Nie mówię o armii, mam na myśli tych bolszewików, którzy się już znajdują w Gdańsku i przeszmuglowali na teren Gdańska dużą ilość broni. (…) Czekają tylko na jedno”. Tym czymś było oczywiście odpłynięcie floty angielskiej.

Strüwermann ciągnął: „Nie wiem, czy bolszewicy mają dość siły, by się utrzymać w Gdańsku, mam wrażenie, że Polacy są silniejsi. Za dwa dni przybywa flota francuska, która ma nieoficjalnie udzielić poparcia Polsce. Nie ulega wątpliwości, że Anglia przyjmie fait accompli [fakt dokonany, wtrącenie WB], w najlepszym razie kierując sprawę na forum Ligi narodów”.

Wysoki Komisarz dopiero teraz zdał sobie sprawę z rzeczywistego zagrożenia – gdyby słowa przybysza były słuszne, „byłby to gwóźdź do mojej trumny…”. Wydawało się, że niewiele jest już w stanie zrobić. „W tej chwili właśnie flota angielska podnosi kotwicę” – odparł, spoglądając na zegarek.

 

„Przyjdą bolszewicy i zabiorą wszystko!”

Wraz z upływającym dniem atmosfera w mieście gęstniała coraz bardziej: „Osobniki, upatrzone prawdopodobnie na przywódców, chodziły od kawiarni do kawiarni, wydając szeptem polecenia”.  Około godziny szesnastej pojawiły się pierwsze doniesienia, dotyczące aktów gwałtu. Były one skierowane przeciwko dostatnio ubranym przechodniom i oficerom, łupem rabusi padło kilka firm jubilerskich: „W jednej chwili we wszystkich sklepach opuszczono żelazne rolety. Z powodu awantury w jednym z pierwszorzędnych hoteli, pozamykano również wszystkie lepsze hotele i restauracje”. Około godziny siedemnastej poinformowano o rabunkach na przedmieściach.

Nie było jednak czasu i możliwości, aby podjąć odpowiednie środki zaradcze: „Masy w centrum stawały się coraz większe. Najwięcej ludzi gromadziło się koło ratusza, poczty i elektrowni. Konni policjanci w zielonych mundurach robili wrażenie małych, szaro-zielonych wysp wśród czarnego morza. Z nieruchomymi twarzami słuchali wymysłów tłumu i patrzyli na grożące im pięści”. Przed osiemnastą zebrał się senat: „O godzinie szóstej prezydent senatu wyszedł na balkon ratusza, wzywając tłum do rozejścia się, bez skutku, prezydent zażądał wyłonienia delegacji, kiedy się nie pojawiła zapytał tłumu, czego sobie życzy. Odpowiedź brzmiała: Chcemy republiki rad! Żądamy twojej głowy, żądamy głów wszystkich tych, którzy rządzili dotychczas”.

Z oddali słychać było wrzaski i huki. Władze miasta uznały, że należy szukać pomocy: „Ze względu na militarną bezradność Wolnego Miasta postanowiono zwrócić się do rządu polskiego z prośbą o interwencję”. Rozjuszony tłum ruszył w miasto, w jego ręce wpadł skład piwa. Nadchodziła burzliwa noc.

Tymczasem w domu nad kanałem Świętej Trójcy profesor Freudenthal przystąpił do gorzkiej spowiedzi przed Lymanem, wyjaśniając zagadkę losów Pawła Strüwermanna. Opowiadał, jak został wezwany przez jego rodzinę, zaniepokojoną dziwnym zachowaniem młodzieńca. Ten bowiem poświęcił znaczną część majątku na remont potężnej, odziedziczonej po przodkach kamienicy. W jej wnętrzu powstała wysoka na dwadzieścia metrów sala-biblioteka, z zamurowanymi oknami, bocznymi galeriami, żelaznymi schodkami pnącymi się ku górze i ogromnym globusem pośrodku, obracającym się na stalowej osi, łączącej podłogę z żelazną podstawą kopuły. Piętnastometrowa konstrukcja do złudzenia przypominała planetę: „Bieguny lśniły lodową powłoką, bardzo plastycznie zostały odtworzone lasy, stepy, góry i oceany, dokoła globusa umieszczony był pas żelazny, przypominający orbitę”. Po jego osi poruszał się model pociągu, ów „syberyjski ekspres”, na tyle duży, że można było, dosiadłszy lokomotywy, „podróżować bez końca” w oszałamiającym tempie. Lekarz postawił diagnozę – paranoja – a krewni zdecydowali się uwięzić chorego w jego własnym domu.

 

„Słońce właśnie wstało nad domami Gdańska”

O świcie sytuacja w mieście uległa radykalnej zmianie. Kiedy nad kanałem pojawiła się horda „zwolenników nowego porządku”, nie przypominało to marszu zwycięzców, lecz bezładną ucieczkę. Za nimi podążał oddział uzbrojonych, odzianych w niebieskie bluzy angielskich marynarzy, „z bagnetami przy boku, z karabinami w ręku”. Ci, co odpłynęli, niespodziewanie przybyli. Dzięki telegrafowi bez drutu szczęśliwie zdołano zawrócić z drogi angielską flotę. To uratowało sytuację. Pokonani zostali bolszewicy, a wojska polskie otrzymały polecenie wycofania się poza granice Wolnego Miasta. Sir Archibald Turret oświadczył, że „Anglia, jako reprezentantka Ligi Narodów, obejmuje opiekę nad miastem”.

Dowodzący flotą francuską, która przybyła na redę, byli zdumieni, widząc w porcie eskadrę angielską. Czy przypuszczali, że Polacy do tego czasu zajmą miasto? Niewątpliwie przychylniejszym okiem spojrzeliby na taką interwencję, może nawet dopuściliby do aneksji Gdańska.

A na ulice wkrótce powrócił porządek: „Bandy, grasujące na nich poprzedniego dnia znikły, miasto odzyskało dawny wygląd, tramwaje wydawały na zakrętach zwykłe syczące dźwięki, sklepy były otwarte, przez czerwone bramy płynęły tłumy ludzkie ku rynkowi. Pogoda była przepiękna, w wodzie kanałów odbijały się promienie słońca”.

Wysoki Komisarz wystawił Pawłowi Strüwermannowi najlepsze z możliwych świadectw: „mój przyjaciel (…) jest tak samo normalny, jak wszyscy inni, a poza tem uratował miasto od nawały bolszewickiej (…). Gdyby istniała sprawiedliwość na tym świecie, otrzymałby tytuł drugiego założyciela Gdańska”. Turret postulował nawet, by wzniesiono mu pomnik.

Ukryte w tajemniczym globusie worki złota – ów poszukiwany milion – Strüwermann postanowił zainwestować w przedsięwzięcia swego przyjaciela, Brandtstettera, w przekonaniu, że jest on „jedynym rozsądnym człowiekiem, jakiego udało mi się spotkać w tym dziwnym, nowym świecie”.

***

Frank Heller, właśc. Gunnar Serner, nazywany jest „ojcem” szwedzkiego kryminału
Frank Heller, właśc. Gunnar Serner, nazywany jest „ojcem” szwedzkiego kryminału
Fot. Internet / Alchetron

W jednej z książek Frank Heller napisał: „Los w dwojaki sposób ludzi psuje; gdy im odmawia lub użycza tego, czego pragną”. Koniec końców doświadczył obu sytuacji, braku i posiadania. Był autorem około pięćdziesięciu pozycji książkowych, tłumaczonych na wiele języków. Opisywał środowiska biznesowe, nieczyste transakcje, malwersacje finansowe, większe i mniejsze przekręty ludzi podejrzanych i giełdowych matadorów. Podkreślano rzadko spotykane u „autorów kryminalistycznych” zalety jego pisarstwa: „humor, świetność opisu, niezwykle zajmującą intrygę”, a także „lekkość, elegancję fantazji”. Do jego twórczości sięgali również filmowcy, jeszcze w epoce filmu niemego, np. w 1924 roku, na podstawie powieści „Finanse wielkiego księcia”, wizjoner kina, Friedrich Wilhelm Murnau, nakręcił film o tym samym tytule.

W Polsce szwedzkim pisarzem zainteresowało się Towarzystwo Wydawnicze „Rój”, założone przez Melchiora Wańkowicza i Mariana Kistera, specjalizujące się w literaturze popularnej. Ta oficyna sukcesywnie wydawała kolejne jego dzieła. Należy zauważyć, że „romans kryminalny” Hellera, przypisywana mu w tamtych czasach „rasowość powieściopisarska”, „swoisty artyzm”, wydają się określeniami mocno na wyrost, podobnie jak ocena, że „nie są typem najłatwiejszej literatury sensacyjnej”. Również subtelny dowcip, „ironiczne na świat spojrzenie” i „śmiałość rozwiązywania nieoczekiwanych sytuacji”, po latach nie zawsze przekonują. Pozostaje pytanie, czy warto pochylać się nad tego rodzaju literaturą popularną?

Zapewne stanowi ona unikalne źródło wiedzy o tym, jaką wizję świata akceptował przeciętny czytelnik, jaki humor go bawił, co uznawał za intrygujące. Nasze dzisiejsze gusta uległy wyraźnej odmianie, a pewne dzieła literatury, sztuki, muzyki, odchodzą w zapomnienie. W 1992 roku gdańskie Wydawnictwo „Graf” zdecydowało się wznowić jeden z tytułów Hellera. Powieść „Collin kontra Napoleon” nie wzbudziła jednak większego zainteresowania, nie stała się pierwszą z prawdopodobnego cyklu wydawniczego.

Frank Heller jest dzisiaj autorem raczej zapomnianym, choć w Szwecji podkreśla się jego rolę jako „ojca” szwedzkiego kryminału. Prowadził raczej mało higieniczny tryb życia, palił „hawanny”, pił wszelkie, także mocne alkohole, a pomysł, by jego ojczyzna wprowadziła – wzorem Ameryki – zakaz ich sprzedaży, uznawał za „dzięki Bogu” mało prawdopodobny. Choć napisał: „Jestem Szwedem. Nie zaziębiam się” – większość życia spędził poza rodzinnym krajem. Uwielbiał świat wokół Morza Śródziemnego, na kartach jego książek odnajdujemy odwołania do greckiej mitologii i antycznych autorów. Przez pewien czas był korespondentem prasowym w Rzymie. Na stałe zamieszkał z żoną, Dunką Annie Krag, w miejscowości Menton na Lazurowym Wybrzeżu we Francji, miał również swoją willę na Bornholmie.

Okładka jednego z wydań szwedzkich i strona tytułowa polskiego przedwojennego wydania powieści Hellera
Okładka jednego z wydań szwedzkich i strona tytułowa polskiego przedwojennego wydania powieści Hellera
 

Bywał w Szwecji (w 1919 roku zdołał kompromisowo i bez rozgłosu rozwiązać trudne kwestie z lat młodości, spłacając wszelkie długi), gdzie zmarł podczas pobytu w Malmö 14 października 1947 roku, a przyczyną śmierci była niewydolność nerek. Ciało pisarza złożono na cmentarzu Norra Kyrkogården w Lund. Miał sześćdziesiąt jeden lat, a choć w jego czasach uznawano ten wiek za niemal starczy, możemy powiedzieć, że nie przyszło mu sprawdzić słuszności powiedzenia, które kilkakrotnie w swoich powieściach przytaczał: „Mało kto potrafi się starzeć!”.

 

Waldemar Borzestowski

 

Wykorzystano:

Cegielski P., „Wariat przychodzi nocą. Szwedzki psychiatra w Gdańsku i Sopocie”, „Nowa Gazeta Polska” 2016;

Chojnacki R., „Frank Heller – ojciec chrzestny szwedzkiego kryminału”, portal: Skandynawskie kryminały, de ckare.pl;

Hedman D., „Gunnar Serner (Frank Heller) En bibliografi”, Avdelingen för Litteratursociologi Vid Litteraturvetenskapliga Institutionen, 1987;

Heller F. „Ekspres syberyjski”, autoryzowany przekład J. R. Zajączkowskiego, Warszawa 1930;

Jałowiecki M., „Wspomnienia, raporty i sprawozdania z Gdańska (1919-1920)”, Gdańsk 1995.

Scherett F., „Dolar drożeje! Powieść inflacyjna z pewnego starego miasta”, przełożył J. Mosakowski, Gdańsk 2019;

Inne powieści Franka Hellera wydane nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój”: „Ekspres syberyjski”, „Siedem przygód Odyseusza”, „Tysiąc i druga noc”, „Stary surdut cesarza”, „W stolicy hazardu”, „Małżeństwo Jassufa Chana”, „Collin kontra Napoleon”, „Lavertisse wygrywa główny los”, „Pan Collin jest zrujnowany”, „Przygody Filipa Collin”‎, „Wakacje Karola Bertila”, „Klejnot Maharadży”, „Wódź mnie na pokuszenie”, „Finanse Wielkiego Księcia”, „Żółta i zielona nić”.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 4-5/2020