Myślę o tej ulicy bardzo często, bez przerwy prawie, bowiem mieszkam tu od blisko czterdziestu pięciu lat. Tu, gdy miałem rok, sprowadzili się moi rodzice: Anna i Mieczysław. Stąd moi starsi bracia, Marek i Jacek, wyruszyli na podbój świata. Tu przybyła (z nieodległej ulicy Modzelewskiego/Sychty) Małgorzata, moja żona. Tu wyprowadzałem – w ciągu tych czterdziestu pięciu lat – na spacer dziesiątki psów, tu (w przydomowym ogródku, między modrzewiem i jabłonią) chowałem je, gdy umierały ze starości, chorób lub na skutek spotkania ze zbyt szybko jadącym samochodem. Tu wreszcie (choć realnie przy ulicy Klinicznej) przyszły na świat moje dzieci, Karolina i Michał. Tutaj umarła moja Mama.
Zaiste trudno o takim miejscu mówić bez emocji i wzruszenia.
Start w spalinach
Ulica Abrahama rozpoczyna swój, ponadkilometrowy bieg w miejscu pełnym ruchu, hałasu i smrodu tysięcy samochodów pędzących w kierunku Gdyni lub Wrzeszcza. Odrywa się gwałtownie od ulicy Grunwaldzkiej, by wytrwale wspinać się ku wzniesieniom Lasów Oliwskich.
U jej początku rozłożyły się większe i mniejsze firmy, hurtownie, sklepy, myjnie samochodów. Jeszcze wiele lat po wojnie były tu puste pola, z których rozciągał się wspaniały widok na pobliskie wzgórza. Po lewej stronie ulicy trwa nieprzerwanie od 1912 roku nasyp kolejowy, po którym do końca wojny jeździły pociągi z Gdańska i Wrzeszcza do Kartuz. Jeszcze długo po wojnie na nasypie (który my nazywaliśmy wałem) rdzewiały na drewnianych podkładach szyny i zwrotnice. [Dziś po nowym wale zbudowanym w miejscu starego jeżdżą kolejki PKM].
Betonowe przyczółki zerwanych wiaduktów były świetnym – choć niebezpiecznym – miejscem „alpinistycznych” wprawek wszystkich chłopaków z okolicy, a cały wał, obrośnięty gęstymi krzakami, był dziką prerią, na której dzielni Apacze toczyli boje z bladymi twarzami.
Nieco powyżej ulica Abrahama przekracza ulicę Wita Stwosza, a na niej dwie ruchliwe jezdnie i tory tramwaj owe. Również przed wojną, gdy Wita Stwosza nazywała się Kronprinzallee jeździł tędy tramwaj (linii nr 2) z Oliwy do Wrzeszcza i dalej do śródmieścia.
Na rogu ulic stoi pierwszy – nie jedyny przy Abrahama – pomnik. W ogrodzie Domu Dziecka odsłonięto 28 sierpnia 1985 roku niewielkie popiersie patrona sierocińca, doktora Janusza Korczaka. Zaprojektował je i wykonał absolwent gdańskiej PWSSP Bernard Ossowski, który na postumencie pomniczka Starego Doktora umieścił jego słowa: „Powiadacie / nuży nas obcowanie z dziećmi / bo musimy się zniżać do ich pojęć / schylać, naginać, kurczyć... / macie słuszność, ale nie to was męczy / tylko, że musicie się wspinać, /wyciągać, na palcach stawać... / żeby nie urazić”.
Chłopaki z ulicy
Po przejściu ulicy Wita Stwosza wchodzimy w ten odcinek Abrahama, który zachował ułomki śladów z czasów, gdy ulica nazywała się Friedensschluss (niem.: zawarcie pokoju, tą nazwą postanowiono uhonorować pokój oliwski z 1660 roku). Po prawej stronie stoją co prawda niewielkie domki z lat pięćdziesiątych XX wieku (jeden z nich otoczony ogrodem-cmentarzem moich psów, kotów i kanarka), ale po lewej zachowały się dwa domy z lat dwudziestych, z czasów, gdy przy Friedensschluss i wybiegającej z niej Arno-Holz-Weg (dziś ulica Głogowska) wybudowano niewielkie osiedle mieszkaniowe.
Między Głogowską, a ulica Polanki, do której coraz bardziej się zbliżamy, był „od zawsze” pusty plac z ruiną jakiegoś domu w głębi. To było miejsce bardzo ważne. Nazywaliśmy je Koźlą Łączką. Nie było to tylko boisko, na którym odbywaliśmy wielogodzinne mecze piłkarskie. Tu, w tym trochę tajemniczym (ruina obok), ale równocześnie bardzo swojskim miejscu dostępowaliśmy przeróżnych inicjacji i wtajemniczeń, tu były domy aukcyjne, gdzie wymienialiśmy monety, znaczki, nalepki z pudełek od zapałek albo guziki wojskowe wykopane w leśnych okopach.
Tu, w końcu, na niewielkim pagórku, który wtedy wydawał się nam olbrzymią górą, stawialiśmy pierwsze narciarskie kroki, nie zawsze udane. Dziś Koźlej Łączki już nie ma, zniknęła pod asfaltem parkingu, sklepami i dużym, brzydkim „wieżowcem”, który ktoś bez wyobraźni postawił wśród niskiej zabudowy osiedla.
Kawałek za nieistniejącą Koźlą Łączką, u zbiegu z ulicą Polanki pojawiła się w latach osiemdziesiątych budowla dość egzotyczna. W 1985 roku rozpoczęto – według projektu gdańskiego architekta Mariana Wszelakiego – budowę meczetu. Został otwarty l czerwca 1990 roku. Warto powiedzieć, że podczas budowy nie wycięto ani jednego drzewa, „wpasowując”" meczet pomiędzy wysokie świerki i lipy. Również bania kopuły i dach minaretu czekają jeszcze na pokrycie miedzianą blachą. Co piątek do świątyni spieszą na modlitwę wierni w egzotycznych strojach.
Polodowcowa pamiątka
Po drugiej stronie Polanek rozpoczyna się najstarsza część ulicy Abrahama. Od kiedy pamiętam na rogu Abrahama i Polanek, obok posesji nr 42, znajdowało się kilka granitowych głazów narzutowych. Przechodząc obok nich, nie można było oprzeć się chęci, by wdrapać się na któryś z tych wielkich kamieni. Szczególnie, że największy z nich był rzeczywiście duży: liczył ponad dwa metry wysokości. Kiedy głazy zniknęły z ulicy Abrahama nikt już dziś nie pamięta. Dzielnicowa legenda mówiła, że największy kamień wykorzystał do budowy pomnika Janka Krasickiego artysta rzeźbiarz Wiktor Tołkin. Tego samego pomnika, który przez długie lata stał przy nieodległej ulicy Chełmońskiego. Legendę głazu pomnikowego dementuje jednak sam rzeźbiarz, przypominając sobie, że kamień „dla Janka” przyjechał z Gdyni (może dlatego niektórzy mieszkańcy osiedla VII Dwór – dawniej Janka Krasickiego – proponowali, by młodego komunistę zastąpić bardziej słusznym Jankiem Wiśniewskim: wystarczy tylko zmienić nazwisko...).
Zdrowa woda
Nieco dalej, po prawej stronie, znajduje się – trochę schowane za kościołem św. Stanisława Kostki – jedno z najstarszych, nowoczesnych ujęć wody w Gdańsku. Wybudowano je w roku 1878 dla zaopatrywania Oliwy, Wrzeszcza i Nowego Portu. Wasserwerk przy Friedensschluss zbierał, specjalnymi drenażami zainstalowanymi w okolicznych łąkach, wodę z pokładów aluwialnych i wczesnodyluwialnych i odprowadzał ją do basenu osadowego, który służył do usuwania wytrąconego żelaza. Stamtąd szerokimi korytami woda spływała do dwóch zbiorników o pojemności 200 metrów sześciennych każdy, w których żelazo opadało na dno. Czystą wodę przepompowywano za pomocą dwóch pomp do położonego około. 20 metrów wyżej zbiornika o pojemności 500 metrów sześciennych. Zakład mógł codziennie dostarczyć miastu 700-800 metrów sześciennych wody.
Ponieważ zapotrzebowanie na wodę stale wzrastało, w roku 1902 uruchomiono przy Friedensschluss (najprawdopodobniej w dolnym jej biegu) niezachowane do dziś drugie ujęcie. Był to dziesięciometrowy szyb w studni głębinowej zaopatrzonej w pompę z „elektromotorem” zasilanym w prąd zmienny przez miejską elektrownię. Wyssana woda przenoszona była wodociągiem o długości 1400 metrów do basenu oczyszczającego głównego Wasserwerk. Zakład wody gruntowej miał niebagatelną wydajność dzienną – około 800 metrów sześciennych.
Stojący obok zakładu wodociągowego kościół św. Stanisława Kostki, to budowla dużo młodsza. Świątynia powstała w latach 1983-1986 dla nowej parafii erygowanej 15 sierpnia 1982 roku. Autorami projektu byli inżynierowie architekci Mirosław Kuczyński (koncepcja ogólna) i Stanisław Frątczak (projekt realizacyjny).
Noc bez Józefiny
Zaraz za kościołem, u stóp stromo opadających stoków wzgórz, rozpoczyna się teren dawnego VI Dworu. Jeszcze niedawno istniał tu rozległy staw dworski. To prawda, że zarośnięty (jednak wodną roślinnością typową dla takiego miejsca), ale przy niewielkim wysiłku łatwy do odtworzenia. Dziś blisko połowę jego powierzchni przykryła ziemia i gruz z kościelnej budowy. Staraniem proboszcza, ks. Henryka Tribowskiego, urządzono tu wprawdzie korty tenisowe, co godne pochwały, ale staw bezpowrotnie uległ zagładzie. Szkoda...
Pod samym wzgórzem, wznoszącym się u wylotu Zielonej Doliny (dawniej Reinketal), zachowały się dwa budynki gospodarcze (dziś mieszkalne) dawnego VI Dworu (sam drewniany dwór spłonął w 1830 roku). W jednym z nich – pochodzącym z 1762 roku – miał spędzić noc z 31 maja na l czerwca 1807 roku, udający się do Gdańska, cesarz Napoleon.
Dzieje VI Dworu sięgają roku 1631, kiedy to teren u wylotu Reinketal zakupił Jan Baly. W roku 1659 wdowa po nim sprzedała posiadłość Arndowi de Huysen. Pod koniec XVII wieku gospodarzył tu Bartholomeo Diesterwald, który w 1707 roku sprzedał VI Dwór Michaelowi Reymannowi. Później teren dworski trafił w ręce rodziny Rosenholz i Setau (potomków bogatego kupca gdańskiego, Daniela Heinricha Setau'a).
Dziś po bogactwie VI Dworu pozostały jedynie dwa niepozorne budynki, zasypany staw i wspomnienie o cesarzu, który tak zachwycił się pięknem zielonej Reinketal, że postanowił tu zatrzymać się na popas.
Norwegia w Oliwie
Prawie naprzeciwko „domu Napoleona”, po drugiej stronie Abrahama, stoi od początku lat dwudziestych najpiękniejszy dom przy tej ulicy, zwany kiedyś „leśniczówką” (choć leśniczówką nigdy nie był), a od wielu lat po prostu Domem pod Łosiem. Kiedyś wkomponowany idealnie w górzysty krajobraz oliwskich lasów stanowił integralną, doskonałą ich część. Dziś (a dokładnie od początku lat siedemdziesiątych) harmonia pięknej architektury z pięknem przyrody została zakłócona. W pierwszej połowie lat siedemdziesiatych Dom pod Łosiem otoczyły nijakie, obce w tym krajobrazie „szeregowce”, wżynające się w las i zanieczyszczające swoja obecnością piękno doliny. Na szczęście ta zbrodnia na naturze nie jest tak porażająca, jak ta, którą planowano: jakiś niezbyt rozgarnięty urzędnik magistratu chciał w Zielonej Dolinie ustawić trzy „wieżowce”!
Dom pod Łosiem zbudowała na początku lat dwudziestych angielsko-norweska firma budowlana na wzór architektury skandynawskiej. Usytuowano go u podnóża góry w otoczeniu starodrzewu (kilka drzew, to kolejne pomniki przy Abrahama, tym razem przyrody), na terenie posesji wybudowano, otoczone żywopłotem, korty tenisowe.
Rodzina ostatnich przedwojennych właścicieli domu opuściła go dopiero w 1948 roku, przenosząc się do Niemiec. Dom przeszedł na własność miasta, a później prywatnych właścicieli. Gospodarująca od 1957 roku „pod Łosiem” rodzina Świątków pragnie uczynić z niego miejsce otwarte dla wszystkich, których urok tego domostwa zachęci do spędzenia w nim kilku dni. W realizacji tych planów pomóc ma Stowarzyszenie Sympatyków „Domu pod Łosiem” założone przez właścicieli i przyjaciół domu.
Już tylko las
Kiedy miniemy „leśniczówkę” i ruszymy dalej w kierunku lasu, dotrzemy do zamykającego ulicę Abrahama, krzyża: pierwszego w Gdańsku pomnika ofiar Grudnia 1970. Obok jego drewnianego ogrodzenia kilka lat temu pojawił się przedwojenny drogowskaz leśny. Ktoś przytaszczył tu z lasu kamień z wykutą na nim nazwą najdłuższego (liczącego ponad 10 kilometrów) szlaku turystycznego wytyczonego przed wojną w Lasach Oliwskich: Präsidentenweg. Szlak rozpoczynał się na Wzgórzu Królewskim (Königshöhe) we Wrzeszczu i biegł lasami (miedzy innymi przez Reinketal) aż do Sopotu. Jeśli dobrze się rozejrzeć, to w krzakach obok znajdziemy ostatni pomnik ulicy Abrahama: wielki głaz narzutowy. Za krzyżem rozpoczyna się szeroka Dolina Samborowo, przed wojną zwana Dicke Eiche.
„Wystarczyło zboczyć z głównego traktu [ulicy Polanki – przyp. MA] nieco w górę, na wzgórza morenowe, a już obejmowała człowieka łagodna przestrzeń bukowego lasu, gdzie na prześwietlonych polankach, pośród wysokiej trawy, odbywały się rodzinne pikniki i randki zakochanych, a dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się doliny: szeroka Dicke Eiche i wąska, prawie jak górski jar, Reinketal, co prowadziła do Oliwy” – zachwyca się w opowiadaniu „Ulica Polanki” Paweł Huelle (Paweł Huelle, „Miłość i inne opowiadania”, wyd. Puls, Londyn 1996).
Wcale mu się nie dziwię. Ja sam zachwycam się dolinami, w które przeistacza się moja ulica, już dobrych czterdzieści pięć lat.
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: Kwartalnik „Był sobie Gdańsk” 3/1997