Friedrich von Wilpert, oficer w sztabie niemieckiego dowódcy obszaru Gdańsk-Gdynia, zanotował w raporcie, że przez kilka dni sięgała wysokości czterech do pięciu tysięcy metrów. Ulice centrum stały się zupełnie nieprzejezdne, zarzucone gruzem zwalonych szczytów a nierzadko całych kamienic. Zachowane ściany straszyły licznymi wyrwami oraz osmalonymi dziurami w miejscach wypalonych okien. Wiele budowli było zasypanych do wysokości pierwszego piętra rumowiskiem dachówek, cegieł, tynku oraz pogruchotanym dobytkiem niedawnych mieszkańców. Gdzieniegdzie wynurzały się wyszczerbione masywy kościołów.
Temu apokaliptycznemu obrazowi towarzyszyła grobowa cisza, którą mącił tylko syk szalejącego ognia, trzaski walących się stropów oraz rumor osypujących się ścian. Miasto dopalało się dobry miesiąc. Do samej jesieni dogasały magazyny na Wyspie Spichrzów. Wszędzie czuło się swąd, zmieszany z odorem trupów i padliny. Trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek wróci tutaj normalne życie, że ktoś uprzątnie to niezmierzone gruzowisko i na nowo zbuduje domy, że miasto napełni się ludźmi, w oknach zawisną firanki, a w porcie zacznie się ruch.
Czyja zdobycz
Obraz Gdańska, miasta niezliczonych pamiątek naszej i nie tylko naszej przeszłości, zdobytego 30 marca 1945 roku przez wojska Armii Czerwonej, nie napawał nadzieją. Do dzisiaj nie ma jasności, kto i kiedy zniszczył ostatecznie gdańską starówkę. Część świadków i publicystów utrzymuje, że była jeszcze nieźle zachowana do samego 30 dnia marca, a spalić ją mieli Rosjanie w ciągu kwietnia, dopiero po splądrowaniu niezniszczonych kamienic. Tymczasem według wspomnianego raportu von Wilperta, ulice, takie jak Długa, Długi Targ i Ogarna, stały się nieprzejezdne wskutek zatarasowania gruzami już 24 i 25 marca. Tak przynajmniej interpretuje raport niemieckiego oficera architekt Wiesław Gruszkowski.
Zupełnie inaczej widział ulicę Długą uczestnik walk o Gdańsk, polski czołgista, Zbigniew J. Michel, który 28 marca zatknął biało-czerwoną flagę na Dworze Artusa. Wspominał po latach: „Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności jechaliśmy ulicą Długą w stronę Dworu Artusa. Żadnego oporu już nie było, oddziały niemieckie wycofały się. Domy przy ulicy Długiej – co z mocą podkreślam – były prawie nietknięte, niektóre tylko miały nieznaczne uszkodzenia. I były zamieszkałe. Zza firanek patrzyli na nas przestraszeni ludzie, niektórzy przyjaźnie machali, pewnie polscy gdańszczanie”.
Warto pamiętać, że w Gdańsku kamienice stały zbudowane ciasno obok siebie. Wykonane były z materiałów łatwopalnych, z dużym udziałem drewna. Większa część miasta spłonęła zatem wskutek przenoszenia się niegaszonego ognia z posesji na posesję. Łatwemu rozprzestrzenianiu płomieni sprzyjała ponadto gęsta zabudowa podwórek z oficynami oraz niezliczonymi drewnianymi przybudówkami.
Na Głównym Mieście, stanowiącym centrum śródmieścia, ocalało zaledwie trzydzieści osiem domów mieszkalnych, a jak podaje Czesław Burzyński, osiem i pół tysiąca legło w gruzach. Lepiej zachowały się dalsze dzielnice, takie jak Orunia, Wrzeszcz, Nowy Port, Oliwa i inne. Ocenia się, że całe śródmieście opłaciło swoje „wyzwolenie” obróceniem w gruzy co najmniej dziewięćdziesięciu procent zabudowy. Chociaż 30 marca Niemcy zostali z miasta praktycznie wyparci, domy płonęły nadal.
Mimo zniszczeń, Gdańsk stał się atrakcyjny dla pozbawionych domostw tułaczy ze spalonej Warszawy, z utraconych Kresów i innych stron Polski. W samym kwietniu zarejestrowano 3 232 polskich przesiedleńców wobec pozostającej jeszcze w mieście liczby 123 932 Niemców.
Gdański Zarząd Miejski podjął działalność zaraz po ustaniu walk. Jego pracę paraliżowały działania rosyjskiej komendantury, w przekonaniu której miasto – chociaż przyznane Polsce – pozostawało niemieckie i traktowane było jak zdobycz wojenna. Czerwonoarmiści brali więc „słuszny” odwet, stosując politykę rabunku, gwałtu i spalonej ziemi, w myśl maksymy: „Nie darmo przelewaliśmy krew, lecz za to, by ziemia była polska, (ale) to, co na ziemi, musi być rosyjskie” (Archiwum Akt Nowych, cytat za: Okoniewska B., „Refleksje...”). Dlatego, na skutek braku współpracy strony rosyjskiej, wszelkie próby ratowania ginącej w płomieniach zabudowy nie mogły dać oczekiwanych rezultatów. W tej sytuacji organizująca się dopiero polska straż pożarna wyruszała z interwencją zaledwie dwadzieścia dwa razy. Jej sprzęt bojowy stanowiły dwie motopompy umieszczone na konnych wozach, wiadra, łopaty, kilofy.
Trzy miliony kubiczne miasta
Kiedy niemal na całym obszarze śródmieścia jedynymi szlakami komunikacyjnymi pozostawały wąskie ścieżki, wijące się karkołomnymi serpentynami pośród pagórów gruzu, nie do pomyślenia byłoby rozpoczęcie rozbiórek i odgruzowania bez wcześniejszego udrożnienia ulic. 30 kwietnia powołana została Gdańska Dyrekcja Odbudowy, w sierpniu zaś ukonstytuował się Komitet Społeczny Odgruzowania i Odbudowy m. Gdańska, który inicjował, między innymi, uprzątanie głównomiejskich ulic. Brakowało tymczasem najpotrzebniejszych urządzeń mechanicznych, jak spychacze, koparki, dźwigi, taśmociągi, nie było też samochodów, ciągników, wywrotek. Podstawowymi narzędziami pozostawały łopaty i kilofy, a środkami lokomocji – najczęściej jednokonne furmanki.
Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego (ZNTK) jako pierwsze (w 1946 roku) zaangażowały do odgruzowania swoich pracowników. Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych razem z ZNTK (w tym samym roku) zbudowały bocznicę kolejową dochodzącą do samego Kościoła Mariackiego, służącą do wywózki cegły rozbiórkowej oraz gruzu, którego ilość szacowano na trzy miliony metrów sześciennych. W jednym tylko, 1947 roku, wywieziono poza miasto 299 688 kubików.
Odgruzujemy
Już w kwietniu, gdzie to tylko było możliwe, podejmowano doraźne remonty najmniej uszkodzonych kamienic. Rozpoczęto rozminowywanie i budowę prowizorycznych mostów oraz naprawę i uruchamianie urządzeń infrastruktury technicznej. Podobnie prędko zajęto się uprzątaniem zwłok ludzkich i padłych zwierząt. W kwietniu i maju 1945 roku wydobyto z ruin i pochowano w zbiorowych mogiłach sześć tysięcy ciał. Rozpoczęło się oczyszczanie ważniejszych ulic poprzez odgarnianie gruzu na pobocza.
Wcześnie też pojawili się pośród ruin niezwykli „archeolodzy”, których opisuje redaktor „Dziennika Bałtyckiego” (23 lipca 1945 roku): „przechodząc ulicami zburzonego miasta słyszy się bez przerwy stuk młotków, widzi się dziesiątki ludzi, pracujących w pocie czoła nad wydobywaniem z gruzów artystycznych przedmiotów. Niewtajemniczony przechodzień sądzi, że widzi przed sobą pracowników państwowych. Ale to są popularni – szabrownicy. Handel ozdobami i pamiątkami, niekiedy bezcennej wartości, kwitnie na ulicach Gdańska”. Nie zapominajmy jednak, że dla wielu ludzi opisany przez dziennikarza rodzaj szabru był bodaj jedynym sposobem na przeżycie. Jednoznacznie naganne były natomiast praktyki odbierania mienia konkretnym osobom, co w tamtym czasie często się zdarzało.
Odbudujemy
W 1946 roku i następnym ścierały się różne koncepcje dotyczące przyszłego kształtu śródmieścia. Proponowano zniwelowanie go albo zachowanie ku przestrodze w formie trwałej ruiny, jak też przeniesienie centrum miasta na peryferyjne dotąd tereny, do Nowego Portu, stoczni i na wyspę Ostrów (Holm).
Architekt zaangażowany w odbudowę Gdańska, Roman Wieloch, wspomina ten czas, decydujący o losach miasta, na stronicach książki Gregora Müllera „Czasy dobre, złe, najgorsze...”: „Byli ludzie, komuniści, architekci i niearchitekci, politycy także, którzy mówili: Precz z tym wszystkim! Tylko wysokościowce, jak w Leningradzie i Moskwie! Zostanie tylko Dwór Artusa, Kościół Mariacki i Ratusz. Ale byli profesorowie z Wilna, ze Lwowa i z Gdańska, którzy sprzeciwili się. To była walka!”.
Ostatecznie zwyciężył plan odbudowy. Wojewódzki konserwator zabytków wykorzystał fakt obowiązywania przedwojennej ustawy o ochronie dóbr kultury i uznał Główne Miasto w całości za zabytek, co nałożyło na przyszłych inwestorów obowiązek uzgadniania z jego urzędem wszystkich przedsięwzięć budowlanych, jakie podejmowano na tym terenie. Na Starym natomiast i Dolnym Mieście oraz w innych dzielnicach inwestorzy budowlani nie musieli liczyć się z opinią konserwatora zabytków.
Postulowano przywrócenie najcenniejszym głównomiejskim zabytkom całego utraconego piękna. Inne zabytki architektury – głównie kamienice mieszczańskie – miały otrzymać „historyczne” stylizowane fasady, natomiast rozwiązania ich wnętrz podporządkowano wymogom budownictwa wielorodzinnego. Zalecano łączenie kilku kamienic w jeden zespół ze wspólną klatką schodową. Pierwsze prace przy odbudowie gdańskich zabytków ruszyły 15 lipca 1946 roku w Kościele Mariackim.
Pierwszy
W 1948 roku powstała zasłużona dla przyszłej odbudowy Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych, która w roku następnym, po odgruzowaniu kwartału zamkniętego ulicami Długą, Garbary, Ogarną i Pocztową, przystąpiła do budowy pierwszego wielorodzinnego „bloku” mieszkalnego, spełniającego wymagania nowych czasów. Każde mieszkanie otrzymało kuchnię i łazienkę. Blok wchłonął tzw. Dom Uphagena przy ulicy Długiej, razem z należącą do Uphagenów oficyną.
Innych zabytkowych kamienic nie odtworzono, gdzieniegdzie zachowano, co najwyżej, fragmenty dawnych fasad. Pozostałe oficyny wyburzono, tworząc wewnątrz kwartału wielkie podwórze. Przez dziesięć lat planowano wzniesienie dalszych 1203 budynków z 5390 izbami dla około 10 tysięcy mieszkańców. Jesienią 1946 roku rzucono dwa śmiałe hasła: „Odbudujemy Gdańsk piękniejszy, niż był kiedykolwiek” oraz „Wskrzesimy stary Gdańsk”.
Powierzone opiece społeczeństwa
Jeszcze w latach pięćdziesiątych każdy silniejszy wicher obracał w gruzy bardziej osłabione szczyty, a niekiedy powodował oberwanie całych ścian, jeśli nie zostały w porę zabezpieczone odpowiednimi podporami. Najwięcej zniszczeń przysparzały wiosenne i jesienne sztormy. Miasto zarządziło w związku z tym wyburzanie najbardziej zagrożonych fasad i szczytów ale – jak zaznacza architekt Jerzy Stankiewicz – zagrożone były jednakowo wszystkie. Innym poważnym zagrożeniem były wstrząsy powodowane przez tramwaje, które wróciły na Długi Targ i Długą jeszcze przed ich pełną odbudową. Na wniosek wojewódzkiego konserwatora zabytków motorniczym nakazano na tym odcinku ograniczenie prędkości.
Autorzy „Wspomnień z odbudowy Głównego Miasta” zauważają, że często wyburzano dobrze zachowane fasady albo ich szczyty, nie licząc się z ich wartością zabytkową, łatwiej było bowiem budować dom od podstaw niż dobudowywać do reliktów starej substancji. Dopiero w 1953 roku, jak wspomina Stankiewicz, na ruinach najciekawszych fasad zaczęto mocować tabliczki: „Obiekt zabytkowy powierzony opiece społeczeństwa”. Nie przez wszystkich jednak były respektowane, skoro w tymże samym roku 1953 na Starym Mieście rozebrano – mimo „chroniącej” je tabliczki – nadające się do odbudowy ruiny domów Heweliusza.
Znaleziska w prochach miasta
We wczesnych latach powojennych wstrzymywano wszelkie prace budowlane w okresie zimowym. Była to stara, uświęcona tradycja. By nie tracić robotników, gdańskie firmy budowlane zatrudniały ich „poza sezonem” przy usuwaniu gruzu i pracach rozbiórkowych. W 1950 roku powstała specjalistyczna firma zajmująca się wyłącznie odgruzowywaniem terenów przeznaczonych do odbudowy oraz odzyskiem cegieł z rumowisk. Nosiła nazwę: Budowlana Spółdzielnia Pracy Rozbiórkowo-Odgruzeniowa.
Usuwaniem gruzu zajmować się mogli praktycznie wszyscy. Wystarczyło odróżnić cegłę całą od zniszczonej, tę pierwszą układać w tzw. kozły, resztę zaś wyrzucać wprost na podstawioną furmankę czy na jakąś tymczasową hałdę. Cegłę i gruz dowożono furmankami do bocznicy kolejowej przy Kościele Mariackim. Zadaniem personelu technicznego oraz światlejszych obywateli było selekcjonowanie rumowiska i odkładanie na bok wszystkiego, co mogłoby się przydać podczas odbudowy. Chodziło głównie o rzeźby, elementy kamieniarki oraz metaloplastykę, które odtwarzanym budowlom dodałyby walorów autentyzmu. Znaleziska kierowano do rozmieszczonych w mieście lapidariów. Jedno z nich znajdowało się w pomieszczeniu na parterze Ratusza Głównomiejskiego. Z przyczyn oczywistych nie było możliwe przejrzenie każdej usypanej hałdy, każdej załadowanej gruzem furmanki i każdego wagonu.
Komu cegłę
Różnie bywało z cegłami odzyskiwanymi z rozbiórek. Nie wszystkie wracały na gdańskie budowy. Dużą część - jeśli nie większą - między innymi piękną cegłę gotycką, wywożono do Warszawy „na odbudowę stolicy". Była to jawna grabież mienia gminy gdańskiej. Zresztą, na potrzeby stolicy rozebrano doszczętnie inne starówki „poniemieckich” miast na tzw. ziemiach odzyskanych, między innymi Stare Miasto w Elblągu.
Nie same skarby
W zwałach rumowisk można było znaleźć prawdziwe skarby po bogatych gdańszczanach. Tylko nieliczne trafiały do powstających gdańskich muzeów. Przy ulicy Ogarnej brygada wybierająca gruz trafiła w piwnicy na skarb ceniony przez „odgruzowaczy” niekiedy wyżej niż złoto – alkohol. Były to wielkie kadzie z winem. Bywało, ze odsłaniano dwukondygnacyjne piwnice, które miały metrowej grubości mury z żółtej cegły holenderskiej, połączonej zaprawą wapienną z dodatkiem sierści i włosia końskiego. Znajdywano też średniowieczne dębowe rury wodociągów, łączone ołowianymi kształtkami. Kilka metrów poniżej obecnego poziomu ulic dokopywano się wybrukowanych fragmentów starych nawierzchni. Te odkrycia radowały jednak tylko wąskie grono specjalistów.
W podziemiach domów znajdywano nie tylko skarby i trunki. Robotnicy oczyszczający piwnicę należącą do zespołu kamienic u zbiegu ulic Tkackiej i Piwnej, noszącego dziś nazwę Domu Rzemiosła, odkopali ludzkie zwłoki. Wezwana milicja, nie wiadomo dlaczego, nie ekshumowała wszystkich szczątków. Pozostawioną resztkę robotnicy zgarnęli w kąt, zamurowali i na otynkowanej ściance wyryli duży krzyż.
Po odgruzowaniu piwnic prędko wchodzili na plac właściwi budowniczy. Jeśli trzeba, kładli podmurówki pod nowe ściany nośne lub klatki schodowe i wznosili mury kamieniczek. Tempo prac nie uwzględniało żmudnych badań archeologicznych. Nie sprawdzano również wytrzymałości starych fundamentów, zakładając, że skoro domy stały na nich do 1945 roku, to postoją i po odbudowie.
Westchnij przechodniu
Całych cegieł używano do odbudowy, a gruz trafiał do zakładów prefabrykacji, gdzie przerabiano go na materiały budowlane, między innymi na pustaki stropowe. Część, odpowiednio zgranulowana, służyła jako podkład pod podłogi i posadzki. Duże ilości rumowiska wyekspediowano na budowę nasypu, po którym obecnie jeździ kolejka elektryczna. To, czego nie dało się w żaden sposób wykorzystać, trafiało w różne miejsca. Częściowo na dno Zatoki. Bezużyteczny gruz wywożono z miasta na specjalnych barkach, należących najpewniej do taboru pogłębiarskiego portu. Jednostki te ładowano na przystani blisko Stągwi Mlecznych. Pozostałą resztę rozwożono samochodami i wozami konnymi na wysypiska w Narwiku i Oruni oraz do głębokiego wyrobiska gliny wśród wzgórz przy ulicy Dębinki, do którego dojazd prowadził drogą wiodącą równolegle do obecnego wjazdu na parking Akademii Medycznej. Najwięcej gruzu trafiło tam w latach 1946-1955. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wysypisko stanowiło prawdziwe zagłębie dla drobnych zbieraczy złomu.
Dzisiaj porastają to miejsce trudne do przebycia chaszcze, wśród których przedrzeć się można kilkoma krętymi ścieżkami. Gdzieniegdzie widać uprawiane oraz dziczejące działki. Na niemałej polanie ktoś trzyma konie. Zdeptana kopytami „ziemia” zdradza swoje nienaturalne pochodzenie. Na skraju końskiego wybiegu rumowisko gruzów kończy się, opada skarpą w stronę wyjścia z doliny. Jego stromy stok, mimo upływu kilkudziesięciu lat, prawie nie zarósł. Wyraźnie widać zszarzałe drobne szczątki cegieł, betonu, szkła, kamiennych rzeźb, dachówek.
Na dobrą sprawę, nie byłoby chyba wielkim dziwactwem, by umieścić w tym miejscu tabliczkę z napisem: „Westchnij przechodniu, w wywiezionych tutaj w latach 1946-1956, a dzisiaj zarośniętych, zwałach gruzu spoczywają prochy starego, poczciwego Gdańska, miasta Niemców, Polaków, Żydów, Holendrów, Szkotów, Anglików i kogo tam jeszcze. Tamto miasto umarło ostatecznie w kwietniu 1945 roku”.
Tymoteusz Jankowski
Wykorzystano m.in.:
„Gdańsk 1945”, pod red. M. Mroczki, Gdańsk 1995;
Müller Gregor, „Czasy dobre, złe, najgorsze…”, Gdańsk 1996;
Okoniewska B., „Refleksje nad rokiem 1945”, [w:] „Gdańsk 1945”;
„Wspomnienia z odbudowy Głównego Miasta”, t.1 Gdańsk 1978, t. 2 Gdańsk 1997.
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2001