PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Kuszenie rabbiego Bunima

Kuszenie rabbiego Bunima
Rebe Symche Bunim z Przysuchy (1765-1827), wielki chasydzki nauczyciel, zwykł mawiać do swoich uczniów: „Wielką winą człowieka nie są grzechy, których się dopuszcza – pokusa bowiem jest potężna, a jego siły nikłe. Wielka wina człowieka na tym polega, że człowiek w każdej chwili może się nawrócić, a tego nie czyni”. Mówił tak, bo sam doświadczył pokus. A zdarzyło się to w Gdańsku, w dodatku w teatrze.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Rebe Symche Bunim z Przysuchy

Bunim był synem znanego rabina Cwi Hirsza z Wodzisławia, ale nie zamierzał pójść w ślady ojca. Zanim odnalazł swoje prawdziwe powołanie, zdobył całkiem świeckie wykształcenie. Źródła podają, że studiował w Nagymarton i Nikolsburgu (Mikulovo). Podobno zyskał szanowany tytuł magistra pharmaciae. Jednak już wtedy interesował się chasydyzmem. Po powrocie ze studiów przyłączył się na krótki czas do zwolenników Magida z Kozienic, a potem Mojżesza Lejba z Sasowa. Około 1795 roku otworzył aptekę we Lwowie i kontynuował studia talmudyczne u Dawida z Lelowa. Sprzedając leki na dolegliwości cielesne, zapewne nie przeczuwał, że kiedyś będzie leczył ludzkie dusze.

Zawód aptekarza, choć szlachetny, nie dawał satysfakcji młodemu człowiekowi, który pragnął podróżować, poznawać nowe miejsca, a być może także szybciej dojść do majątku. Za radą krewnych został kupcem drzewnym. Przy okazji wędrował od cadyka do cadyka w poszukiwaniu mądrości. Ciągnęło go też mocno nad Morze Bałtyckie i dopiero kolejny nauczyciel, słynny Jasnowidz z Lublina, Jakub Izaak Horowic (1745-1815) wyjaśnił mu, że wcieliła się w niego dusza kupca Zebulona, jednego z dwunastu synów Jakuba, o którym napisano w Piśmie: „Zebulon zamieszka w porcie morskim”. To wyjaśniało wszystko. Kiedy po raz kolejny pojawił się w swoim śmiesznym „niemieckim” stroju na dworze Jasnowidza z Lublina, poznał jego ucznia, Świętego Żyda Jakuba Izaaka ben Aszera (1766-1814), późniejszego cadyka z Przysuchy. Został jego uczniem i przyjacielem.

Młody kupiec drzewny starał się jak mógł rozwijać duchowo, pamiętał o przestrzeganiu przykazań i modlitwach, lecz zajmując się handlem musiał uczestniczyć w światowym życiu, stykać z grzechem i narażać bezustannie na liczne pokusy. Bunim długo zwlekał z porzuceniem kupieckiego fachu na rzecz studiowania Tory, co jak powszechnie wiadomo, powinno być najważniejsze dla każdego mężczyzny. Był pracowity, towarzyszyło mu powodzenie w interesach i niebawem stał się znanym hurtownikiem. Dużo podróżował. Często bywał w Warszawie i Lipsku, ale szczególnie, może ze względu na powinowactwo z Zebulonem, upodobał sobie nadmorski „Dancyk”. Zatrzymywał się tu zapewne w jednym z licznych żydowskich zajazdów prowadzonych na przedmieściach, które oferowały przyjezdnym godziwe spanie, a przede wszystkim koszerną kuchnię. W Gdańsku, jako kupiec drzewny, używał swojsko brzmiącego nazwiska Bonhard (tak podpisywał się również znacznie później w polskojęzycznych listach – Symche Bonhard, Rabin z Przysuchy).

W jego oczach Gdańsk musiał uosabiać wszystko to, czym jest świat dla adepta chasydzkich nauk, czyli wielkie pomieszanie. A miasto, choć najlepsze lata miało już za sobą, mogło zachwycać przyjezdnych. I nadal robiło się tu przyzwoite interesy. Szczęśliwie, nawet w tak mało bezpiecznym dla bogobojnych miejscu, znajdowali się Żydzi, wśród których można było znaleźć schronienie. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że przybysz z głębi kraju szukał dogodnego lokum w obrębie gminy zwanej Mattenbudengemeide. I mógł czuć się swojsko. Na ulicach spotykało się postacie, które barwnie opisała w swoich wspomnieniach Joanna Schopenhauer: „Połowa bogatych kupców z Warszawy, Krakowa, Poznania i innych znacznych polskich miast prowadziło sprawy handlowe z Gdańskiem. W swych okazałych, narodowych strojach przybywali rośli mężczyźni o czarnych, błyszczących oczach i prawdziwie wschodnich rysach (...). Doskonale utrzymana, szeroko na piersi spływająca broda, nieraz śnieżnobiała, wysoka, ciemna sobolowa czapka, czarny, długi chałat w malownicze fałdy podsuwały mi narzucające się podobieństwo do najlepszych w sztuce obrazów proroków i apostołów”. Z żydowskiego zakątka przy ulicy Szopy było blisko do centrum miasta, gdzie załatwiało się „interesa”.

***

Uczniowie Symche Bunima, już po jego śmierci zebrali nauki mistrza w tomie „Kol Simcha”, który wydano ich staraniem w 1859 roku. Jednak prócz nauk, krążyły po świecie liczne opowieści o życiu świątobliwego. Kilka opowieści wiąże się z okresem jego kupieckiej kariery i pobytami w Gdańsku, a dwie z teatrem miejskim, który w 1801 roku stanął przy Targu Drzewnym. W środowiskach ortodoksyjnych Żydów pójście do teatru stanowiło i nadal stanowi wielki grzech. Uważano, że oglądanie przedstawień zatruwa ducha. Pokusa przestąpienia progów nowego teatru musiała być jednak bardzo duża, skoro uległ jej Bunim.

Symche Bunim odwiedził teatr na Targu Węglowym (akwarela L. Zielckego)

Nie wiadomo, na jakie atrakcje liczył kupiec drzewny z Przysuchy. Kiedy zgasło światło i kurtyna poszła w górę, targnęło nim złe przeczucie. Grana była właśnie – o zgrozo – jakaś komedia. Im dłużej trwał spektakl, tym mocniejsze ogarniało go przerażenie. Nie potrafił wyjść, a jednocześnie czuł, jak grzech sączy się do jego mózgu. Bunim wiedział, że koniecznie musi się ratować, w przeciwnym wypadku straci ten i przyszły świat. Pomyślał, że jedyną nadzieją dla zbłąkanej duszy jest Bóg. Nie namyślając się wiele, usiadł na podłodze w ciemnym kącie i zaczął cicho śpiewać psalmy. Cicho, ale nie bezgłośnie. Jego dziwne zachowanie wzbudziło zrozumiałą konsternację na widowni i wśród aktorów. Czy przerwano przedstawienie, czy wyrzucono go na bruk Targu Węglowego, o tym nikt nie wspomina.

Jiri Langer, piewca świata chasydów uważał, że wybierającemu się do teatru Bunimowi przyświecały na wskroś szlachetne intencje, nie zaś grzeszna ciekawość. Pisze: „Poszedł (do teatru) z przyczyny o wiele poważniejszej – i nawet sam wystąpił, sam osobiście, jako śpiewak. Nie na scenie, tylko na widowni. Siedział na podłodze w najciemniejszym kątku i bardzo cichutko zawodził Psalmy Dawida. Nie interesowało go, co się dzieje na scenie. Za nic na świecie w ogóle nie poszedłby do teatru, gdyby nie leżało mu na sercu ratowanie jakiejś (znajdującej się w pobliżu) zbłąkanej duszy”. Jak było w istocie, trudno dociec. Jedno jest pewne: to doświadczenie teatralne było dla rebe Bunima niezwykle znaczące, skoro wracał do niego często w swoim nauczaniu. Ta przygoda pozwalała mu z większą pokorą spoglądać na postępki bliźnich. Gdy po latach jego uczniowie biadali nad demoralizacją młodzieży, przerwał im wyraźnie zdenerwowany: „Sza! Nie znacie mocy sideł współczesnego świata. Jak stoi w Talrnudzie: »Nie sądź bliźniego, dopóki nie staniesz na jego miejscu!«. Nigdy nie byliście w położeniu dzisiejszej młodzieży. Nigdy nie byliście w teatrze. Ja byłem i nie potępiam”.

Wizyty w gdańskim teatrze, jak się zdaje, stanowiły żelazny punkt programu podczas „wypadów” żydowskich kupców i faktorów nad morze, skoro kolejna opowieść także jest z nim związana. Jakiś czas później, Symche w gronie towarzyszy znów pojawił się w mieście nad Motławą, a ci namawiali go usilnie (być może stroili sobie żarty z „pobożnisia”), aby wybrał się z nimi na przedstawienie. Na próżno. Pomny wcześniejszych, straszliwych doświadczeń, zdecydowanie odmówił. Był już wtedy zupełnie innym człowiekiem i, choć nadal zajmował się handlem i był narażony na szereg światowych pokus, wiedział już, gdzie jest jego miejsce. Należał do gorących zwolenników chasydyzmu, odwiedzał wielu cadyków. Jego religijne przebudzenie było powodem drwin i docinków ze strony kolegów po fachu. Opowiadali o tym chasydzi, a za nimi Martin Buber: „Kiedy rabbi Bunim handlował jeszcze drzewem, pytali go w Gdańsku niektórzy kupcy, dlaczego, będąc człowiekiem tak obeznanym z dziełami duchownymi, jeździ do cadyków; co też takiego mogą mu oni powiedzieć, czego by sam nie dowiedział się ze swoich książek? Odpowiedział im, ale go nie zrozumieli. Wieczorem daremnie go namawiali, żeby poszedł z nimi na przedstawienie. Kiedy wrócili, powiedzieli mu, że oglądali mnóstwo niezwykłych rzeczy. »O rzeczach niezwykłych – odparł – to i ja wiem, czytałem przecież afisz«. »Z afisza – rzekli – nie możesz nic wiedzieć o tym, co oglądaliśmy na własne oczy«. »Tak samo właśnie – powiedział rabbi Bunim – ma się rzecz z książkami i cadykami«”.

***

Ostatnia z gdańskiego cyklu i najbardziej tajemnicza opowieść zdaje się sugerować, że Simche przybył do Gdańska w pobliżu Dnia Pojednania, największego święta żydowskiego kalendarza, kończącego okres dziesięciu dni pokuty. Przypada ono na dzień 10 Tiszre (przełom września i października). Wizja, jakiej wówczas doznał przyszły cadyk, ma związek z tym niezwykłym świętem. Bardzo ściśle można też określić miejsce zdarzenia. Były to miejskie ogrody zwane Błędnikiem, zlokalizowane w okolicach dzisiejszego mostu Błędnik, które powstały w 1708 roku na bagnistym placu, będącym także wysypiskiem śmieci. Nazwę swoją zawdzięczały skomplikowanemu układowi ścieżek, w których można się było zagubić. Przy kasztanowych alejach stały ławki, całość zaś otaczała drewniana barierka. Gdańszczanie chętnie przychodzili tu spacerować. W1807 roku, podczas wojen napoleońskich, park całkowicie zniszczono, aby mógł w tym miejscu powstać plac defilad.

Tajemnicze zdarzenie, o którym mowa, zostało zapisane w „Opowieściach chasydów” przez Martina Bubera: „Rabbi Bunim, będąc w Gdańsku, wybrał się pewnego wieczora do ogrodu miejskiego. Lśniło tam mnóstwo świateł, a młodzieńcy i panny wesoło spacerowali w jasnych strojach. »To są świece Dnia Pojednania – rzekł do siebie – a to są śmiertelne koszule tych, co się modlą«”.

Na cmentarzu na Chełmie, najstarszej i największej nekropolii żydowskiej w Gdańsku, założonej w drugiej połowie XVI wieku, znajduje się macewa, pod którą pochowano kantora Mosze ben Mordechaja, zmarłego w 1821 roku. Fragment inskrypcji głosi: „Ukochaniem jego duszy była poezja, pieśń i modlitwa, którą wymawiał swoim gardłem, wielbił i sławił w śpiewie. Swoją mową Boga wynosił ponad wszystko. Rabbi Mosze, syn zmarłego rabbiego Mordechaja błogosławionej pamięci. Jego dusza uniosła się w Niebiosa w dniu 17 miesiąca air”.

W gdańskiej synagodze, rysunek W. Stryowskiego, 1869

Jeżeli Symche Bunim któregoś roku w istocie przebywał w Gdańsku w czasie świątecznym związanym z Dniem Pojednania, mógł usłyszeć głos tego właśnie kantora śpiewającego w synagodze uroczyste, wspaniałe Koi Nidrej, modlitwę, w której wierni proszą Boga o rozgrzeszenie. Być może, poruszony jego śpiewem, doznał później w ogrodzie miejskim objawienia. Według kabalistów, właściwą dla niego porę aniołowie przygotowują latami. Ogród miejski w Gdańsku okazałby się więc miejscem równie ważnym w rozwoju duchowym przyszłego cadyka, co nowy teatr przy Targu Węglowym. Jasne stroje spacerujących wśród alei par przypominały mu świąteczne, białe stroje, które Żydzi zakładali tylko z okazji Dnia Pojednania. Były one symbolem czystości, a jednocześnie stanowiły śmiertelne odzienie, w jakim składano umarłych do ziemi.

***

Podczas wojen napoleońskich pastwą płomieni padły przedmiejskie dzielnice Gdańska. W 1807 roku spłonęły domostwa żydowskie Winnicy, w 1813 roku Wrzeszcz i Stare Szkoty. Rebe Bunim nie był już wtedy hurtownikiem drzewnym i w ogóle porzucił wszelkie ziemskie interesy. Po śmierci Jakuba Izaaka ben Aszera, Świętego Żyda, którego był ukochanym uczniem, w 1814 roku został wyznaczony na jego duchowego następcę, odziedziczył dwór i królestwo chasydów z Przysuchy. Niechętny cudotwórstwu i ekstatycznym zachowaniom, był Bunim jednym z twórców nowego nurtu w chasydyzmie, który największą wagę przykładał do studiowania Tory połączonego z modlitwą. Po jego śmierci (3 września 1827) chasydzi z Przysuchy podzielili się. Część uznała zwierzchnictwo jego syna, Abrahama Mojżesza, większość jednak podporządkowała się nieszczęsnemu Menachemowi Mendlowi z Kocka, który ostatnie dwadzieścia lat swojego życia spędził w zamknięciu, izolując się od świata. Ale to już zupełnie inna historia…

 

Waldemar Borzestowski

 

Pierwodruk: „30 Dni” 1/2002