Traktat wersalski – w artykule setnym – dość ogólnikowo określał kształt, liczącej ponad 290 kilometrów (z czego ponad 55 kilometrów brzegiem Morza Bałtyckiego) przyszłej granicy Wolnego Miasta. Bardzo często zamiast szczegółowego opisu w tekście układu umieszczano po prostu zdanie: „Linja, która zostanie na miejscu oznaczona”. Tym „oznaczaniem na miejscu” zajęła się specjalna międzynarodowa Komisja do spraw Wytyczania Granicy Polsko-Gdańskiej, która działała w ramach polsko-niemieckiej komisji delimitacyjnej.
W jej skład weszli przedstawiciele Wielkiej Brytanii (delegacji brytyjskiej przewodniczył ppłk Boger), Włoch (ppłk Tonini), Polski (mjr dr Celestyn Rydlewski i ks. Feliks Bolt) i Niemiec (Lothar Förster). Całości przewodniczył (w randze Wysokiego Komisarza Ligi Narodów) przedstawiciel Francji, gen. Dupont. Gdańsk reprezentowany był (ale tylko z głosem doradczym) przez nadburmistrza miasta (późniejszego pierwszego prezydenta Senatu Wolnego Miasta) Heinricha Sahma.
Pierwsze posiedzenie komisji odbyło się w połowie 1919 roku. Ustalono, że przy wytyczaniu granicy brane będą pod uwagę konkretne warunki naturalne, społeczne i ekonomiczne. Przeprowadzono ankiety wśród ludności terenów nadgranicznych, w których pytano o stosunki narodowościowe i wyznaniowe, przyjmowano petycje i manifesty, powołano w końcu specjalną grupę rzeczoznawców z różnych dziedzin, którzy przygotowywali własne ekspertyzy. Polsko-gdańska komisja graniczna zakończyła swa działalność w 1922 roku.
Już w pierwszych tygodniach pracy komisji doktor Rydlewski wystosował do polskich mieszkańców nadgranicznych gmin znamienne pismo: „Osoby i gminy interesowane przy regulacyi granicy pomiędzy Polską a wolnem miastem Gdańskiem uprasza się o spieszne piśmienne zgłaszanie swoich życzeń i dostarczanie informacyi oraz materjałów na ręce P Dra. Wybickiego w Gdańsku, Reitbahn No 3”. Aby usprawnić zbieranie „życzeń, informacyi i materiałów” władze polskie kolportowały w spornych gminach (między innymi za pośrednictwem proboszczów katolickich parafii) specjalny druk: na liniowanej kartce umieszczono tekst: „My niżej podpisani mieszkańcy [tu należało wpisać nazwę miejscowości – przyp. MA] żądamy usilnie przyłączenia nas do Polski, ponieważ miejscowość nasza jest przeważnie polską”. Wystarczyło jedynie dopisać nazwę miejscowości, zebrać podpisy (czasami również uwiarygodnić je pieczęcią, podpisem i adnotacją proboszcza: „Zgadza się z prawdą”) i wysłać do Gdańska.
Przechowywane w Archiwum Państwowym w Gdańsku akta polsko-gdańskiej komisji delimitacyjnej zawierają wiele takich pism. Pomiędzy nimi jednak znajdują się również dowody bardziej spontanicznych odruchów patriotycznych, jak choćby –pisany niewprawną ręką – list z 10 lipca 1919 roku: „Mi niżei potpiseni protestuiemi przecifko temu że mami pod niemcami zostać mi chcemi do Polski należic”, a pod nim podpisy Janikowskich, Kurowskich, Reschków, Winczewskich, Langerów.
Również strona niemiecka zasypywała komisję dziesiątkami pism, manifestów, proklamacji żądających przyłączenia gmin do powstającego Wolnego Miasta Gdańska. Wszystkie one były skrupulatnie rozważane, o czym świadczą odręczne adnotacje poszczególnych członków komisji i ekspertów. Dla usprawnienia terenowych prac komisji całą granicę Wolnego Miasta podzielono na sekcje, oznaczone literami od A do G.
Sekcja A
Od Morza Bałtyckiego przez Kolibki/Steinfliess (Kamienny Potok), rzeką Swelinią (Menzelbach), Lasami Oliwskimi (Forst Oliva) do punktu granicznego Sulmin/Ottomin (Otomin).
Na liczącym blisko 40 kilometrów odcinku granicy ustawiono 206 granitowych słupów granicznych z napisem: „Traite de Versailles / 28 Juin 1919”, dużymi literami F. D. od strony gdańskiej i P. od strony polskiej oraz kolejną numeracja od A001 do A206 (na pozostałych odcinkach granicy słupy oznaczano według tego samego klucza: litera sekcji i kolejny numer). Gdańsk i Polska wyznaczyły też punkty przekraczania granicy, gdzie dokonywano odpraw paszportowych i celnych. Najważniejszymi z nich w sekcji A były posterunki w Kolibkach przy szosie i nad morzem.
Plaża w okolicach Kolibek była „od zawsze” ulubionym miejscem spacerów i pikników. Dlatego też, by ułatwić życie turystom i spacerowiczom, już na początku 1920 roku otwarto na polskim brzegu granicznej Swelini prowizoryczny punkt kontroli granicznej. Skromną wartownie wybudowano („wobec nieprzyznania na ten cel przez skarb państwa żadnych kredytów” – jak pisał wojewoda pomorski do starosty wejherowskiego w styczniu 1925 roku) metodami chałupniczymi. Nie dziw tedy, że już po kilku latach domek znalazł się w opłakanym stanie: „budka (...) wymaga większego remontu, a szczególnie naprawy dachu, który został uszkodzony przez burze jeszcze w roku 1933. Z dachu zerwana została papa, skutkiem czego przy opadach deszczowych woda zacieka do wnętrza budki” – informował w listopadzie 1934 roku Inspektorat Straży Granicznej.
Dlatego też Komisariat Rządu w Gdyni zwrócił się do Straży Granicznej z prośbą o „postawienie nowej skromnej lecz estetycznej wartowni lub o gruntowne odświeżenie obecnej”, bowiem ta „swym wyglądem zewnętrznym nie przyczynia się do estetycznego wyglądu tego miejsca”, a przecież „w sezonie letnim z przejścia granicznego nad morzem korzystają duże rzesze spacerowiczów”, w tym „dużo cudzoziemców, którzy odnoszą złe wrażenie na widok tak obdartej kontrolnej budki”. (W tym miejscu warto dodać, że swobodne spacerowanie przez granicę na plaży w Kolibkach skończyło się latem 1939 roku, kiedy to władze gdańskie zamknęły przejście, a na plaży, wzdłuż Swelini, ustawiły zasieki z drutu kolczastego).
Naprawa wartowni na plaży „przy Kolibkach” ciągnęła się latami. Dopiero 8 października 1938 roku oddano, za sumę 1206 złotych 26 groszy, nowa budkę kontroli granicznej. Do jej budowy użyto materiałów z rozebranej wartowni przy szosie. Budynek o kubaturze 120 metrów sześciennych wykonano z drewna na betonowym fundamencie i – co najważniejsze – dach „papą smołową pokryto”.
Nie lepiej wyglądały losy wartowni polskiej Straży Granicznej przy szosie nr l w Kolibkach. 28 lutego 1925 roku Wydział Powiatowy Starostwa Wejherowskiego uchwalił „wybudować jedną budkę dla granicznej Policji Państwowej”. Postawiono ją przy ważnej, międzynarodowej szosie Gdańsk-Gdynia w roku 1926. Dzięki temu Policja Państwowa (reprezentująca skarb państwa) mogła we wrześniu tego roku zawrzeć kontrakt ze starostą wejherowskim „na wynajem ubikacji w domku granicznym powiatowym (...) przy Kolibkach” za 243 złote 81 groszy czynszu rocznie.
Niepozorny („składający się z dwóch ubikacyj, maleńkiego przedsionka i komórki”) drewniany budynek, nieremontowany przez lata, bardzo szybko popadł w ruinę. Komisja lustracyjna Referatu Budowlanego na powiat morski i kartuski, Straży Granicznej i Policji Państwowej stwierdziła 5 września 1934 roku, że „pokrycie dachowe z papy zwietrzałej i niesmarowanej czas dłuższy przecieka (...), ściany około 40 m kwadratowych należałoby zewnątrz l raz farbą olejna przemalować (...), podłogi przetarte należałoby wymienić”, nie mówiąc już o przepalonym piecyku żelaznym, który „winien być zastąpiony nowym”, najlepiej „przenośnym kaflowym, jako zużywającym mniej opału niż zwykłe żelazne”.
Mimo, iż opłakany stan budynku znany był władzom powiatowym i wojewódzkim od lat, to dopiero w październiku 1936 roku Urząd Wojewódzki w Toruniu wydał polecenie „natychmiastowego rozpisania przetargu na budowę domu dla Kontroli Skarbowej w Kolibkach”. Budowę ukończono w rekordowym czasie, bo już pod koniec listopada 1936 roku Komisarz Rządu w Gdyni mógł poinformować Urząd Wojewódzki w Toruniu, że „budowa strażnicy (...) została ukończona i oddana do użytku w dniu 27 listopada b.r. (...) Roboty zostały wykonane należycie, solidnie w ciągu jednego miesiąca”. Koszt całości wyniósł 7 300 złotych.
Nowy, murowany i przestronny budynek kontroli granicznej w Kolibkach (w jego wnętrzu mieściły się między innymi biura Straży Granicznej, Kontroli Celnej, Policji Państwowej, dwa areszty i magazyny, gdzie składowano zarekwirowaną kontrabandę) można było oddać do użytku jeszcze wcześniej, gdyby nie... przydrożne drzewo.
7 listopada 1936 roku Kierownik Referatu Budowlanego Komisarza Rządu w Gdyni wystosował pismo do Kierownictwa Przebudowy Dróg Starostwa Morskiego w Wejherowie następującej treści: „W związku z budową budynku Kontroli Skarbowej Kolibki-Orłowo stwierdza się, że zachodzi konieczność usunięcia jednego drzewa przydrożnego, stojącego obok narożnika nowo wzniesionego budynku. Drzewo zastania widok z okna kontroli na szosę oraz uniemożliwia podjazd samochodów pod dach celem dokonania kontroli w dni słotne. Do usunięcia powyższego drzewa Komisarjat Rządu zamierza w krótkim czasie przystąpić”. W odpowiedzi Kierownictwo Przebudowy Dróg poinformowało po tygodniu, że „pozwolenie na wycięcie drzew przydrożnych wydaje Urząd Wojewódzki” i dlatego z wycięciem drzewa należy się wstrzymać „do chwili nadejścia pozwolenia”. Na szczęście już na początku grudnia 1937 roku pozwolenie z Torunia nadeszło, z zastrzeżeniem jednak, że „usunięte drzewo winno być sprzedane z licytacji, otrzymana zaś kwota winna być wpłacona na konto Państwowego Funduszu Drogowego” oraz z zaleceniem, by licytację „przeprowadził drogomistrz Talaśka zamieszkały w Redzie, którego należy powiadomić o dniu wycięcia”. Nie zważając jednak na polecenia z województwa, drogomistrza powiadomiono już po fakcie wycięcia drzewa (15 grudnia) i wezwano do przeprowadzenia „sprzedaży z licytacji”.
Tyle o „drzewie przydrożnym” w Kolibkach mówią dokumenty. Nie wiemy więc, jaką sumę „z licytacji” wpłacono na Państwowy Fundusz Drogowy. Wiemy jednak, z relacji pana Franciszka Talaśki z Redy, syna przedwojennego drogomistrza, że takie licytacje odbywały się często.
Drogomistrz Franciszek Talaśka-ojciec odpowiedzialny był za utrzymanie w należytym stanie dróg na odcinku od Kolibek do Strzebielina. Miał pod sobą kilku „dróżników”, którzy między innymi naprawiali pobocza, karczowali przydrożne krzaki i kosili trawy (również ze sprzedaży siana pieniądze zasilały Fundusz Drogowy). Drogomistrz Talaśka (przybył do Redy z Chojnic w 1929 roku) był więc osoba odpowiedzialną za sprawna komunikację drogową w tym rejonie powiatu wejherowskiego. Był też osobą mocno zaangażowaną społecznie, jako prezes ochotniczej straży pożarnej i przewodniczący koła Związku Zachodniego. Niemcy aresztowali go już na początku wojny, jesienią 1939 roku. 11 listopada, w Dzień Niepodległości, został rozstrzelany w Lasach Piaśnickich. Jego drogomistrzówkę w Redzie objął po wojnie syn.
Archiwa nic nie mówią o budowlanych kłopotach po gdańskiej stronie granicy w Kolibkach. Grenzwache Steinfliess usytuowana kilkaset metrów od granicy mieściła się z początku (jak zaświadczają o tym stare fotografie) również w budynku drewnianym. Na początku lat trzydziestych pobudowano jednak dość obszerny (choć mniejszy niż ten po polskiej stronie) murowany dom kryty czerwoną dachówką, przed którym ustawiono szlaban z herbem Gdańska.
Również i to przejście zamknięto w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, a szlaban zamieniono na stalową zaporę. Tędy, rankiem l września 1939 roku, ruszyły w kierunku Gdyni konne oddziały Danziger Landespolizei. Moment wyłamywania polskiego szlabanu i bezczeszczenia polskiego godła, sfotografowany przez niemieckich reporterów wojennych, tak przypadł do gustu hitlerowskim propagandzistom, że kilka dni później zainscenizowali tę sytuację na potrzeby niemieckiej kroniki filmowej. Paradoksalnie, dzięki temu, przetrwał obraz polskiego posterunku granicznego w Kolibkach, solidnego, murowanego budynku z rampą, przy której ustawiały się, odprawiane przez celników, samochody.
Dziś dawną granicą polsko-gdańską przebiega granica między Sopotem i Gdynią. Tylko wprawne oko zauważy jeszcze betonowe fundamenty słupów i wartowni.
Trzecie przejście graniczne w sekcji A umieszczono na leśnej drodze z Sopotu do Wielkiego Kacka, w Brodwinie (Brombeertal). Było to lokalne przejście (czynne tylko kilka godzin dziennie) przeznaczone do obsługi ruchu przygranicznego. Do historii przeszło, jako to miejsce, w którym „Führer Tysiącletniej Rzeszy” wkroczył triumfalnie na „gdańskie terytorium”. Zdjęcia z 19 września 1939 roku pokazują dawny polsko-gdański punkt graniczny obwieszony hitlerowskimi flagami i transparentami z napisem: „Wyzwolony Gdańsk pozdrawia swego Führera”, wzdłuż leśnej drogi stoją w karnych szeregach oddziały Landwehry, oficerowie prężą się jak struny, nad drogą wiszą girlandy kwiatów, a na samochodach Ministerstwa Propagandy Rzeszy pracują kamery telewizyjne i filmowe. Na poboczu drogi zaś leży obalony kilka dni wcześniej szlaban graniczny.
Bardziej optymistyczne (przynajmniej dla Polaków) jest inne z zachowanych zdjęć granicznych. Oto przed leśnym budynkiem polskiej Straży Granicznej w Wysokiej widzimy grupę uśmiechniętych rodaków. Może są to uczestnicy wycieczki Polaków z Gdańska odwiedzających Macierz, może grupa polskich studentów pragnących zobaczyć „stary, polski Gdańsk”... W każdym razie dobrze się czują pod – wymalowanym w barwy narodowe – masztem z polską flagą. Dziś również po tym budynku nie ma już śladu, a po tym, który stał z drugiej strony granicy pozostał niewielki placyk przy drodze prowadzącej z Oliwy do trójmiejskiej obwodnicy i betonowe fundamenty granicznych słupów.
Z Wysokiej niedaleko już do Otomina. Granica między Wolnym Miastem Gdańskiem a Rzeczpospolitą biegła środkiem lasu między wsią Ottomin (w Gdańsku) i wsią Sulmin (w Polsce).
Z relacji pana Brunona Richerta z Sulmina wiemy, że nie tylko z powodu lasu była to granica zielona. W tych okolicach (jak zresztą na całej gdańskiej granicy) kwitł lokalny przemyt. Mieszkańcy nadgranicznych wsi, znający się od lat, prowadzili własny, nieclony handel międzynarodowy. Do Gdańska dostarczano głównie warzywa i mięso, do Polski przemycano drożdże i zapałki. Sposób był prosty: wystarczyło wyczekać moment, gdy gdański strażnik graniczny przeszedł swój odcinek, a polscy pogranicznicy przejechali w drugą stronę na rowerach lub konno (przynajmniej tutaj byliśmy lepsi, bo ..zmechanizowani”), by krowy, które pasły się w Polsce momentalnie znalazły się w Gdańsku. Nad bezpieczeństwem całej „akcji” czuwali zaczajeni w krzakach chłopcy (między innymi mały Bruno), którzy przeraźliwym gwizdem informowali o zbliżających się strażnikach.
Przez granicę nielegalnie przechodzono również na zabawy w Otominie nad jeziorem, lub na... nabożeństwa w sulmińskim kościele. I polscy, i gdańscy strażnicy graniczni o wszystkim wiedzieli, ale na drobny handel, sobotnie i niedzielne wyprawy po prostu przymykali oko. W końcu i oni byli w większości stąd.
Sekcja B
Od punktu Niestępowo/Löblau (Lublewo Gdańskie), między Borczem i Meidahnen (Majdany) do Jeziora Połęczyńskiego (Pollenczyner See).
Ten odcinek granicy liczył około 30 kilometrów. Ustawiono na nim 180 słupów granicznych i wyznaczono cztery przejścia.
Sekcja C
Od Połęczyna (Pollenschin), zachodnim brzegiem Jeziora Łąkiego (Lonker See), przez punkt między Strippau (Trzepowo), a Szatarpami do punktu między Bożym Polem, a Postelau (Postołowo).
Na tym odcinku, liczącym blisko 30 kilometrów ustawiono 137 słupów granicznych, z czego aż 35 na zachodnim i południowym brzegu Jeziora Łąkiego. Otwarto tu pięć przejść.
Sekcja D
Od punktu Boże Pole/Postelau (Postołowo), przez punkt Gołębiewko/Mittel Golmkau (Gołębiewo Średnie), między Dalwinem, a Sobbowitz (Sobowidz), między Miłobądzem, a Kohlin (Kolnik), przez Łąki Tczewskie (Wiesenau) do Wisły.
170 słupów granicznych ustawiono na odcinku liczącym ponad 30 kilometrów. Wyznaczono trzy przejścia. Rolniczy charakter terenów przygranicznych spowodował duże problemy w bezkonfliktowym wyznaczeniu granicy. Mimo przeprowadzonych wywłaszczeń i dobrowolnych sprzedaży gruntów wielu właścicieli miało swoje pola i łąki po obu stronach granicy.
Również problemy narodowościowe nie ułatwiały pracy komisji delimitacyjnej. Już w roku 1919 zaczęły do niej napływać liczne żądania, petycje i manifesty. I tak np. 51 mieszkańców Dalwina pisało: „Wioska nasza ma 2400 mórg, z czego 2056 jest w rękach niemieckich, a 340 w rękach polskich. Dalwin ma 365 mieszkańców, w tym 280 Niemców, 30 Niemców-katolików i 55 Polaków. Aż do l lipca 1919 roku nie było właścicieli polskich w naszej wiosce. Ale zaraz po ogłoszeniu Traktatu Pokojowego kilku kolonistów sprzedało swoje działki ponieważ obawiali się być wywłaszczeni przez Polaków. My wszyscy pragniemy być przyłączeni do Wolnego Miasta Gdańska, ponieważ Polacy grożą nam wywłaszczeniem, które nas zrujnuje”. Odpowiedzią na niemieckie petycje był list Jana Żelewskiego (potomka starego, szlacheckiego rodu pomorskiego) z Dalwina: „Przed około 4 miesiącami tutaj nie było żadnego Polaka, bo Dalwin jest Ansiedlungsdorf. (...) Teraz kupiło 10 Polaków gospodarstwa od lutrów i jeszcze więcej przybędzie. Nas wszystkich niechce sołtys do listy wyborczej wpisać. Myśmy protestowali u sołtysa i zażalenie z 30 podpisami się wysłało do prezydenta rejencyjnego i landrata. Dotychczas i Niemcy wierzyli że Dalwin do Polski przydzie, ale teraz otwarcie mówią, że do wolnego miasta Gdańska. Będzie może trzeba protestować żeby nas do Polski przyłączono i zapytuje się w jaki sposób to trzeba zrobić”.
Protesty i petycje Polaków z Dalwina przyniosły widać skutek, skoro wieś znalazła się w granicach Rzeczpospolitej. Jan Żelewski przez lata był sołtysem w Turzu (sołectwo obejmowało również Dalwin) i gospodarzył przy samej granicy. Jego syn, Leon, który do dziś mieszka na ojcowiźnie, również wspomina przygraniczną, sąsiedzką kontrabandę i sobotnie wypady na tańce do nieodległego Sobowidza. Jednak już mniej przyjacielskie, bo często kończące się bójkami z młodymi hitlerowcami.
Sekcja E
Od Tczewskich Łąk środkiem Wisły do Mostów Tczewskich, Mosty Tczewskie obok Liessau (Lisewo) i ponownie środkiem Wisły do początku Nogatu.
Mimo iż odcinek liczył ponad 28 kilometrów umieszczono na nim jedynie sześć słupów granicznych. Stały one przy wschodnich przyczółkach Mostów Tczewskich, a więc niejako na terytorium gdańskim. Na pozostałym odcinku granica biegła środkiem koryta Wisły. Kolejowe i drogowe przejścia tej sekcji znajdowały się w Lisewie.
Mosty Tczewskie należały do najważniejszych, strategicznych punktów granicy państwowej Rzeczpospolitej. Tędy biegł ważny szlak kolejowy łączący Prusy Wschodnie z Gdańskiem i Berlinem oraz drugi – dużo ważniejszy dla Polski – łączący Górny Śląsk z portami w Gdańsku i Gdyni. Nic dziwnego zatem, że dla odradzającej się Rzeczpospolitej sprawą żywotną było utrzymanie mostów. Traktat wersalski tymczasem stanowił, że granica przebiegać będzie „głównym żeglownym korytem Wisły w dół aż do punktu oddalonego około 6 km 500 m na północ od mostu tczewskiego”, czyli przecinać będzie most w połowie. Z tym Polska nie mogła się pogodzić. Zastosowano więc metodę faktów dokonanych: na początku 1920 roku polskie oddziały zajęły wschodnie przyczółki mostowe.
Spotkało się to z gwałtowną reakcją Pełnomocnika Głównych Mocarstw Sprzymierzonych i Stowarzyszonych (późniejszego pierwszego Wysokiego Komisarza Ligi Narodów w Gdańsku) sir Reginalda Towera (znanego z niechętnego, często wrogiego stosunku do Polski i Polaków), który w liście do Komisarza Generalnego RP w Gdańsku pisał: „Poinformowano mnie, że Polacy zajęli siłą zbrojną całe mosty i wymagają od przejezdnych i przechodzących most paszportów. (...) Ufam, że Pan to doniesie do wiadomości Rządu Polskiego, by wydano instrukcję oddziałom polskim do ograniczenia ich akcji tylko do polskiej strony mostu i by gdański koniec mostu opróżniono”.
Gdańskiego końca jednak nie opróżniono, a w trakcie negocjacji w ramach komisji delimitacyjnej strona polska obstawała bezkompromisowo przy utrzymaniu status quo. Ostatecznie na Mostach Tczewskich pozostała polska załoga. „Są one w całości przyznane Polsce wraz z pasem ziemi liczącym 20 metrów na północ i południe od środka przyczółków mostowych (...) oraz z leżącym na wschód od mostów pasem ziemi, która rozciąga się na odległość siedmiu metrów od szczytu wschodnich słupów od strony Lisewa” – jak szczegółowo mówił opis dołączony do map granicznych,
O wadze Mostów Tczewskich na polsko-gdańskiej granicy świadczy fakt, że już rankiem l września 1939 roku wschodnie przyczółki zostały wysadzone w powietrze przez polskich saperów. Odcięło to, co prawda, drogę wojskom niemieckim w głąb Polski, ale – niestety – równocześnie uniemożliwiło skuteczny kontratak armii polskiej na teren Prus Wschodnich.
Sekcja F
Od punktu Pieckel/Weissberg (Piekło/Biała Góra), Nogatem do Frisches Haff (Zalew Wiślany).
Liczący 58 kilometrów odcinek granicy biegł w zasadzie środkiem koryta Nogatu. Tylko w okolicach Wernersdorf (Pogorzała Wieś) na odcinku kilku kilometrów granica przechodziła na wschodni brzeg rzeki, a w rejonie mostów malborskich na brzeg zachodni, zatrzymując przyczółki w Kałdowie po stronie niemieckiej. Na całym odcinku sekcji F ustawiono 24 słupy graniczne.
Istniało tu siedem gdańskich i kilka polskich (między innymi w Piekle, Kałdowie, Sztutowie i Nowym Dworze) punktów kontroli celnej i szesnaście przejść granicznych. W latach trzydziestych otwarto dodatkowych dziesięć przejść dla ruchu przygranicznego, a w lipcu 1934 roku nowe, duże przejście w Jazowie.
Polscy celnicy pełnili służbę również na tym odcinku granicy gdańskiej na mocy artykułu 13 polsko-gdańskiej „konwencji paryskiej” z 9 listopada 1920 roku, który mówił: „Wolne Miasto Gdańsk jest objęte polską granicą celną; Polska i Wolne Miasto Gdańsk stanowią jeden obszar celny poddany prawodawstwu i taryfie celnej polskiej”.
Z punktu widzenia polskich służb celnych był to najtrudniejszy odcinek gdańskiej granicy. Przemyt kwitł tu na wielką skalę. I nie była to już drobna, sąsiedzka kontrabanda, ale potężny strumień zorganizowanego przemytu. Tędy przemycano np. duże ilości sprzętu dla gdańskiej NSDAP. a z czasem również sprzęt wojskowy (samochody, broń i amunicję).
Nielegalne transporty szły również w druga stronę: z Gdańska do Niemiec. Np. w maju 1935 roku informatorzy polskich służb celnych alarmowali, że gdańskie banki wywożą do swoich berlińskich central po kilka kilogramów złota dziennie. Zdarzały się również wyjątkowo duże transporty. 31 maja Dresdner Bank w Gdańsku przekazał swojej centrali w Berlinie pół tony złota wartości dwóch i pół miliona guldenów, a w połowie czerwca Bank von Danzig wysłał do Niemiec 100 kilogramów tego kruszcu. Wszystkie transporty przechodziły przez most w Kałdowie i Jazowie. Oczywiście przy biernej postawie (lub wręcz pomocy) gdańskich i niemieckich celników. Trudno się temu dziwić, skoro w tę sprawnie zorganizowaną kontrabandę zaangażowane były instytucje rządowe i partyjne z Gdańska i Niemiec.
Aby chronić interesy Polski, Inspektorat Celny musiał zmobilizować dodatkowe siły. Nad Nogat wysłano wiec w połowie lat trzydziestych kolejnych czternastu inspektorów, którzy przez cala dobę kontrolowali urzędy celne, między innymi w Kałdowie i Jazowie, a na wody Nogatu i licznych kanałów na gdańskim brzegu Zalewu Wiślanego wysłano cztery motorówki z celnikami: „Strażnik II”, „Krakowiak”, „Kujawiak” i „Czujka”. Jednak mimo wzmożonej kontroli polskich służb celnych zorganizowany przemyt na granicy gdańsko-niemieckiej kwitł w najlepsze.
„Ułatwienia” w przekraczaniu granicy gdańsko-niemieckiej, jakie stwarzały służby obu krajów swoim obywatelom nie były niczym innym, jak łamaniem międzynarodowych umów o ruchu granicznym. Już w lutym 1933 roku polski konsul w Olsztynie, Mieczysław Rogalski, informował MSZ w Warszawie: „Ostatnio zaszedł znów charakterystyczny wypadek, gdzie władze graniczne policyjno-celne gdańsko-niemieckie, celem ułatwienia wzięcia udziału ludności niemieckiej z Niemiec w zabawie na terenie Wolnego Miasta Gdańska, otworzyły przejście graniczne między godziną 2 i 3 w nocy. (. .) By obywatele niemieccy nie musieli czekać do rana na otwarcie granicy, otworzono w wyżej oznaczonym czasie bramę na śluzie nad Nogatem, jedynem połączeniem obu brzegów”. Warto dodać, że w tym czasie na przejściu granicznym nie było oczywiście polskich celników.
Sekcja G
Od ujścia Nogatu do Frisches Haff (Zalew Wiślany), torem wodnym Danziger Fahrwasser do Frische Nehrung (Mierzeja Wiślana) na zachód od wsi Pröbbernau (Przebrno), wzdłuż Theerbuder Seeweg do Morza Bałtyckiego.
Ten odcinek granicy liczył blisko 20 kilometrów, z czego tylko około 3 kilometrów biegło przez Mierzeję Wiślaną. Na tym fragmencie granicy ustawiono 17 słupów. W postanowieniach dołączonych do traktatu wersalskiego ustalono, że Niemcy „przystąpią do koniecznych prac pogłębiających, które utrzymają Danziger Farhwasser w stanie nawigacyjnym takim, jaki był przed wejściem w moc traktatu”. Było to o tyle ważne, że gdański szlak wodny był ważną drogą wodną dla gdańskich rybaków.
Również i ten odcinek granicy gdańsko-niemieckiej był szlakiem przerzutowym kontrabandy. Pomimo stałej kontroli wód Zalewu przez polskie motorówki celne udawało się Niemcom dostarczać do Gdańska broń i amunicje. Wiadomo np., że asystent gdańskiego urzędu celnego w Nowym Dworze, Hugo Becker, przemycał tedy (w styczniu i lutym 1935 roku) z Prus Wschodnich do Gdańska karabiny maszynowe dla szkolonych przez siebie oddziałów SS i SA.
l września 1939 roku terytorium Wolnego Miasta Gdańska włączono – decyzją niemieckiego agresora – w obszar „tysiącletniej Rzeszy”. Poczęto likwidować punkty graniczne, wykopywać słupy ze znienawidzonym przez Niemców napisem: „Traktat wersalski”.
Dziś po dawnej granicy gdańskiej pozostały tylko nieliczne ślady.
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: Kwartalnik „Był sobie Gdańsk” 2(5)/1998