Krótki spacer w poszukiwaniu gdańskich śladów nad Sekwaną pozwolił natknąć się na kilka takich miejsc. Niektóre są „oczywiście oczywiste”, inne – mniej, ale jedno pozostaje faktem: Gdańsk jest w Paryżu obecny i widoczny. Choć nie wszyscy paryżanie prawidłowo kojarzą te ślady z naszym miastem. Więcej: niektórym z mieszkańców Paryża „Dantzig” i „Gdańsk” nie kojarzą się z niczym, są tylko słowami, nad sensem których nie ma co się zastanawiać. To oczywiście boleśnie rani poczucie dumy „narodowej” prawdziwego gdańszczanina, ale cóż... Trzeba się z tym pogodzić, że nie wszyscy uważają Gdańsk za najważniejsze miejsce na globusie.
Szukając śladów Gdańska w Paryżu dokonujemy pierwszego odkrycia. Trochę zaskakującego.
Ślad pierwszy: językowy
Okazuje się, że „Gdańsk” ma trwałe miejsce w zasobie słów przeciętnego francuskiego wykształciucha. I nie jest to miejsce zdobyte przez nasze miasto dzięki wspaniałej własnej historii, a raczej dzięki zdarzeniom z historii Francji, których niektórzy Francuzi do dzisiaj się wstydzą. „Gdańsk” bowiem do dzisiaj istnieje w pewnym związku frazeologicznym, którego pierwotny sens dawno się zatarł, ale ciągle służy do precyzyjnego opisywania rzeczywistości. Ten związek to: „Faut-il mourir pour Dantzig?” („czy trzeba umierać za Gdańsk?”). Użył go, jako tytułu głośnego artykułu w dzienniku „L’Oeuvre” z maja 1939 roku, Marcel Déat, lewicowy wówczas publicysta i polityk, później faszystowski kolaborant, członek proniemieckiego rządu tzw. Państwa Francuskiego ze stolicą w Vichy, zmarły po wojnie we Włoszech pod przybranym nazwiskiem. Głównym przesłaniem artykułu Déata było utrzymanie pokoju za wszelką cenę, nawet za cenę przyjęcia warunków nazistowskich Niemiec (co, jak pamiętamy, stało się): „chłopi francuscy nie mają żadnego powodu, by umierać za Gdańsk”.
W swojej ogromnej większości Francuzi przyjęli za własną postawę Déata. Niewielkie protesty przeciw kapitulanctwu wychodziły wówczas (tuż przed i w czasie wojny) jedynie ze strony francuskich komunistów: „Umierać za Gdańsk! Jest to tytuł artykułu M. Déat’a opublikowanego wczoraj na czołówce »l’Oeuvre« [drobna korekta: artykuł z „l’Oeuvre” nosił tytuł „Czy trzeba umierać za Gdańsk?” – MA], Jest to również nowe hasło, bardzo modne. Francuzi, którzy nie chcieli umierać za Czechosłowację, nie chcą umierać za Polskę, za Anglię, za kogokolwiek” [,,1’Humanite” z 5 maja 1939].
Hasło, którego użył po raz pierwszy późniejszy kolaborant i zdrajca weszło na stałe do francuskiego języka potocznego. Dziś również znajdujemy je na pierwszych stronach francuskich gazet, na przykład wtedy, gdy komentatorzy zastanawiają się, czy „warto umierać za Gdańsk”, pisząc o wysyłaniu wojsk francuskich do Afryki, czy na Bliski Wschód. Co to za „Dantzig” już niewiele osób wie, ale wszyscy wiedzą, że za ten „Dantzig” umierać nie warto.
Ślad drugi: napoleoński
Zimą i wiosną 1807 roku, oblegającymi Gdańsk wojskami napoleońskimi dowodził marszałek François Joseph Lefebvre, żołnierz bitny i odważny, choć może nieco gorszy taktyk. Urodzony w 1755 roku, już jako młody człowiek związany z Rewolucją, od najwcześniejszych lat jeden z najbliższych współpracowników i przyjaciół Napoleona (jako jeden z niewielu do końca życia na „ty” z Bonapartem), uczestnik wszystkich bez mała kampanii wojennych rewolucyjnej, później cesarskiej Francji. To on, po wielomiesięcznym oblężeniu Gdańska, wprowadził wojska napoleońskie do miasta.
Jak wspominał naoczny świadek owych wydarzeń, Walenty Wolski, 27 maja 1807 roku, około godziny jedenastej „wojsko francuskie z paradą i muzyką zaczęło wchodzić do miasta. Marszałek Lefebvre otoczony naokoło generałami, sztabsoficerami, adiutantami, ubrany w najparadniejszy mundur, jechał konno na czele 36 000 wojska różnego przez Wysoką Bramę. Za marszałkiem następował polski legion, potem sześć francuskich liniowych regimentów, po nich inne regimenta lekkiej infanterii, dalej wojska saskie i badeńskie, a za nimi drugi legion polski, a nareszcie wielki detachement różnej kawalerii. Każdy regiment szedł osobno z swoją kapelą, których prowadził zawsze marszałek nazwany, z buławą, za nim cieśle regimentowi z toporami, po nich 18 tamborów w trzech rzędach, dalej żołnierze rzędami (...) po sześciu” (cyt. za: I. Fabiani-Madeyska, „Odwiedziny Gdańska w XIX wieku”, Gdańsk 1957).
Bonaparte, który przybył do Gdańska 1 czerwca, nadal marszałkowi dziedziczny tytuł księcia Gdańska (Duc de Dantzig) i podarował „drobną” sumkę (100 tysięcy franków), a nadto obdarował posiadłością ziemską, która przynosiła roczny dochód w wysokości kolejnych stu tysięcy. Darowizna trafiła do marszałka podczas kolacji (według niektórych relacji odbyła się w opactwie oliwskim), a legenda mówi, że Napoleon spytał Lefebvre’a czy lubi czekoladki. Po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi podał mu ozdobne pudełeczko, w którym – oprócz słodyczy – złożonych było sto biletów (tak wówczas nazywano banknoty) po tysiąc franków. I tu kolejna ciekawostka językowa: „chocolats de Dantzig” („czekoladki gdańskie”), to określenie nagrody, głównie pieniężnej, darowanej pod przykryciem, związek frazeologiczny nadal spotykany w tekstach francuskich.
Nowy książę opuścił swoją tytularną stolicę 6 czerwca 1807 roku i udał się do Wiesbaden na kurację. Do Gdańska nigdy już nie przyjechał. Paryż uczcił wielkiego marszałka Cesarstwa w kilku miejscach. Pierwsze, to szeroki bulwar nazwany jego imieniem, oddzielający południową dzielnicę Paryża, Montparnasse, od bliskich przedmieść Vanves i Malakoff. Przed wybudowaniem, kilkadziesiąt lat temu, obwodnicy Paryża (słynna Péripherique) Boulevard Lefebvre był częścią długiej trasy okrążającej miasto.
Dla nas Bulwar Lefebvre’a jest ciekawy głównie za sprawą tablic z nazwą ulicy, na których pojawia się imię naszego miasta: „Dzielnica XV. Bulwar Lefebvre’a / 1755-1815 / Książę Gdańska / Marszałek Francji” (proszę zwrócić uwagę: książę Gdańska przed marszałkiem Francji!). Szeroką ulicą biegnie supernowoczesna linia tramwajowa (nr 3) otwarta w grudniu 2006 roku. Przystanek przy Skwerze Kardynała Verdiera nosi nazwę „Dantzig”. Zapewne dlatego, że w tym miejscu od Bulwaru Lefebvre’a odchodzi Rue de Dantzig, ulica Gdańska.
Nim jednak wejdziemy w ulicę Gdańską musimy prześledzić pozostałe ślady napoleońskie związane z Gdańskiem, a usytuowane w innych częściach Paryża. Wszystkie one związane są oczywiście z marszałkiem Lefebvrem, księciem Gdańska i jego żoną, Catherine Hübscher, Madame Sans-Gêne, słynną praczką i księżną Gdańska. Żeby spotkać oboje musimy przejechać cały Paryż i w dzielnicy XX odwiedzić słynny cmentarz Pére Lachaise. Tu, w kwaterach napoleońskich bohaterów, znajduje się okazały grobowiec księcia i księżnej Gdańska. Inskrypcje umieszczone na nim przypominają bohaterskie czyny marszałka: wśród jego wojennych zdobyczy wymieniają oczywiście Gdańsk, który dodatkowo uhonorowany jest bogato zdobioną apoteozą w jednym z rogów grobowca. Jeden z napisów przypomina kim był Lefebvre: „Żołnierz / Marszałek / Książę Gdańska / Par Francji”. A skromna tablica poświęcona Madame Sans-Gêne głosi: „Tu spoczywa / u boku swego sławnego męża / Pani Marszałkowa / Księżna Gdańska / urodzona w St. Marin / w Departamencie Haut-Rhin / 2 lutego 1753 / zmarła w Paryżu / 29 X 1835”.
Ostatni ślad napoleońskiego Gdańska znajdujemy w inskrypcjach umieszczonych na ścianach Łuku Triumfalnego na Placu de Gaulle’a / Gwiazdy. Na ścianie północnej łuku, wśród nazwisk innych bohaterów Rewolucji i Cesarstwa umieszczono nazwisko Lefebvre’a, a wewnątrz arkady, wśród miejsc słynnych batalii napoleońskich, znajduje się oczywiście „Dantzig”.
Wróćmy na ulicę Gdańską.
Ślad trzeci: restauracyjny
Ulica Gdańska w Paryżu nie jest długa, ani specjalnie reprezentacyjna. To, co nas może szczególnie zainteresować, to restauracja (bistrot tabac) „Le Dantzig”, w której, zmęczeni spacerem Bulwarem Lefebvre’a, zjedliśmy wczesny obiad. Restauracja mieści się mniej więcej w połowie ciągu ulicy. Nie jest w jakiś szczególny sposób odwiedzana przez rzesze turystów. A turystów z Gdańska nie ma tam prawie wcale. Jako jedyni chyba przedstawiliśmy się jako mieszkańcy miasta, którego nazwę od dziesięcioleci nosi to miejsce. Przyjęci zostaliśmy uprzejmie, choć bez wylewności. Właściciel restauracji i barman bardzo długo nie mogli zrozumieć, skąd my jesteśmy, co to za „Dantzig”, z którego przyjechaliśmy. Flaga Gdańska, reklamowe gadżety przywiezione przez nas specjalnie na tę okazję nie zrobiły na obu panach żadnego wrażenia. Zaczęliśmy więc dopytywać: „z czym kojarzy się wam Dantzig?”. Odpowiedź: „z niczym”. A może „Gdańsk?”. Też nie. „No to może Lesz Waleza? (tak Francuzi wymawiają nazwisko naszego byłego prezydenta)”. Nic. „Solidarnoszcz?”. Wzruszenie ramion. „Mourir pour Dantzig?”. Przerażenie w oczach. Daliśmy więc spokój.
I kiedy nasza ankieta „Co to jest Dantzig?”, powtórzona kilka metrów dalej, w niewielkim sklepiku, przyniosła identyczny wynik, doszliśmy do wniosku, że tak widać musi być.
Ślad czwarty: artystyczny
Tu gdańskie samopoczucie trochę nam się poprawiło. Tu, to znaczy w Passage de Dantzig, malutkiej, trochę ciemnej uliczce, która gwałtownie odrywa się od ulicy Gdańskiej, by po kilkudziesięciu metrach równie gwałtownie się skończyć. Odwiedziliśmy bowiem słynny „Ul” („La Ruche”) kolonię artystów, której początki sięgają pierwszych lat XX wieku. Tu, przy Pasażu Gdańskim, słynny inżynier Gustave Eiffel zbudował pawilon win na wystawę światową w 1900 roku. Po jej zakończeniu budynek wykupił znany ówcześnie, dziś już trochę zapomniany, malarz i rzeźbiarz Alfred Boucher.
Aby przybliżyć trochę dzieje tego miejsca przytoczę obszerny fragment z felietonu Krzysztofa Rutkowskiego, mieszkającego od lat w Paryżu polskiego pisarza, który sam, w pewnym sensie jest gdańskim śladem w Paryżu, jako że od lat współpracuje z gdańskim wydawnictwem słowo/obraz terytoria. Felieton, z którego zacytujemy fragment, pochodzi z „Pasażu Gdańskiego”, napisanego przez autora specjalnie na zamówienie niżej podpisanego i opublikowanego w roku 1997 w „Gazecie Morskiej”, jak wówczas nazywał się dodatek gdański „Gazety Wyborczej” (w większym zbiorze tekstów o gdańskich ulicach w Polsce i Europie):
„Budowla składała się z żelaznego belkowania i ceglanych ścian zakończonych spadzistym dachem. Alfred Boucher kazał wyciąć w prusko-paryskim murze duże okna i tak oto stanęły w Pasażu Gdańskim zabudowania wyglądające jak wyszczuplony dźwig nad Motławą. Albo jak ul ergo pasieka. I »Ul« lub »Pasieka«, czyli pracownie dla artystów pomyślane przez Eiffla jako składy wina i przemienione w ateliers, przyciągają do Pasażu Gdańskiego wszelkie malarskie pszczółki i trutniów do dzisiaj.
»U1« otworzył uroczyście w roku 1902 ówczesny Podsekretarz Stanu do Spraw Sztuk Pięknych, Dujardin-Baumet. »Pasieka« obrosła stopniowo pracowniami: krępymi, długimi, drewnianymi i glinianymi. Zebrało się ze 140 ateliers. W pierwszych dwóch dziesięcioleciach XX wieku przemieszkiwali w »Ulu« Blaise Cendrars i Paul Vaillant-Couturier, Fernand Leger, Archipienko, Henri Laurens, Bracusi, Gimond, Zadkine. Soutine zaprzyjaźnił się z rzeźnikami z wielkiej jatki i machnął w »Ulu« »Byka odartego ze skóry«. Chagall namalował w pracowni w Pasażu Gdańskim ponad trzydzieści płócien.
Alfred Boucher talentem nie grzeszył, ale serce miał złote i pomysły przednie. Ponieważ sklepikarze, handlarze i kucharze z ulicy Gdańskiej dożywiali artystów głodnych i biednych ex definitione, wdychających niekiedy tylko ślad winnego aromatu w ścianach byłego pawilonu Wystawy Światowej – Boucher postanowił założyć dla nich teatr. Gościnny rzeźbiarz najpierw zaprosił amatorów, a potem zawodowych choć początkujących aktorów, którym później zaświeciła gwiazdeczka pomyślności na czole: Margueritte Moreno i Herbelota.
W roku 1908 Louis Jouvet, wielki reżyser i reformator francuskiego teatru wystawił w »Ulu«, wraz z awangardową trupą »Action Art.« »Britanicusa« i »Triumwirów« François Ponsarda. W roku 1910 Jouvet przygotował »Noclegownię« Maxa Maureya. Wkrótce spotkał Copeau i porzucił »Pasiekę« dla teatru »Vieux Colombier«. Na widowni mieściło się ze trzysta osób. Płacił kto chciał albo kto mógł. Boucher finansował całość przedsięwzięcia. Zarabiał nieźle na akademickich rzeźbach i olejach. Umarł w roku 1934 i drzwi teatru w Pasażu Gdańskim zatrzasnęły się jak wieko trumny.
W roku 1947 skupiła się w »Pasiece« wokół Rebeyrolle’a grupa artystów: Michel de Gallard, Thompson, Simone Dat i proponowali »Nową Figuratywność« jak dwadzieścia lat później w Gdańsku młodzi pisarze – »Nową Prywatność«, ale na początku lat siedemdziesiątych »Pasieka« zaczęła umierać. Na szczęście pieniądze dali Amerykanie i powstała Foundation la Ruche Seydoux”.
Dziś Fundacja Ul skupia kilkudziesięciu artystów francuskich i zagranicznych i to tajemnicze miejsce znów żyje życiem artystowskiego Montparnassu.
Ślad piąty: filmowy
Jeśli chcielibyśmy szukać filmowych, francuskich śladów Gdańska, to zacząć trzeba by było od roku 1923. Wtedy to paryskiej publiczności zaprezentowano film Léonce’a Perreta pod tytułem „Madame Sans-Gêne” (według słynnej, granej do dziś operetki Sardou i Moreau poświęconej „słynnej praczce”: „Madame Sans-Gêne, to słynna praczka, Madame Sans-Gêne nie pierze źle” – to w tłumaczeniu Boya), gdzie gdańskie akcenty są oczywiście obecne. Warto może przypomnieć, że Cathérinę Hübscher zagrała wówczas Gloria Swanson inna „słynną praczką” filmową była w roku 1962 Sophia Loren).
Nas jednak zainteresuje inna francuska produkcja filmowa, która z Gdańskiem w Paryżu ma bezpośredni związek. W roku 1957 Bernard Borderie, francuski reżyser filmowy, zrealizował bowiem, wykorzystując plenery ulicy Gdańskiej i Pasażu Gdańskiego pierwszy z długiej serii filmów szpiegowsko-kryminalnych o francuskim „agencie 007”, niejakim Gorylu. Prapremiera odbyła się 1 września 1958 roku.
Geo Paquet, zwany Gorylem (grany przez bardzo później popularnego Lino Venturę), jest agentem francuskich służb specjalnych. Po wyjściu z więzienia, w którym spędził jakiś czas oskarżony o niepopełnione zbrodnie, dowiaduje się o śmierci swoich kolegów, Baudrela i Mauriceta, zamordowanych przez obcych szpiegów. Bezpośredni zwierzchnik Goryla, pułkownik Berthomieu, zwany Starym (Charles Vanel), zleca Paquetowi zadanie infiltrowania od wewnątrz bandy przemytników i handlarzy walutą, którzy zdobyli tajne, wojskowe plany lotnicze i chcą je sprzedać wrogiemu wywiadowi. To oni zapewne stoją za śmiercią Baudrela i Mauriceta. Goryl udaje się do „Grand Daim” („Pod wielkim danielem”), restauracji prowadzonej przez byłego ważnego agenta SR (służba wywiadu francuskiego), Casę, i dołącza do bandy handlarzy i szpiegów. Odkrywa, że za wszystkimi niecnymi intrygami stoi niejaki William Veslot (Pierre Dux), przedstawiciel ONZ, groźny szpieg, którego chroni jednak międzynarodowy immunitet dyplomatyczny. Goryl na polecenie Starego zawiązuje kontakt z Veslotem. Proponuje mu sprzedaż tajnych planów atomowych. Przywódcy bandy orientują się jednak w podwójnej grze Goryla. Agent wpada w ręce bandytów, jest okrutnie torturowany (żywcem przypalany przez oprawców), ale na szczęście po brawurowej akcji uwalnia się. Skruszony bandzior, schwytany i szantażowany przez naszego bohatera, aranżuje spotkanie Goryla z Veslotem. Ma wtedy dojść do kontrolowanego przekazania „tajnych” planów i ujęcia groźnego szpiega. Jednak jeden z bossów bandy, niejaki Smolen (Smoleń?), zleca płatnemu mordercy, błękitnookiemu i jasnowłosemu młodzieńcowi o aryjskich rysach, zamordowanie Goryla.
I tu następuje ostatnia sekwencja filmu. Dla nas najbardziej interesująca, bowiem do decydującej konfrontacji francuskich agentów z wrogimi siłami ma dojść w dziwnym budynku przy Passage de Dantzig. Widzimy ostatnią naradę w restauracji „Le Dantzig” przy ulicy Gdańskiej, samą ulicę, Pasaż Gdański i „La Ruche” („Ul”), do którego schodzą się wszelkie szpiegowskie szumowiny, widzimy wreszcie skradającego się płatnego mordercę z wielkim karabinem maszynowym pod płaszczem. Dochodzi do bijatyki i strzelaniny, zły „Aryjczyk” oczywiście ginie przeszyty jednym, celnym strzałem Goryla (trochę po kowbojsku: „z biodra”), bezpieczeństwo nuklearne Francji jest uratowane. A Goryl, po skończonej akcji, „ulatnia się” przez okno, zeskakuje po rusztowaniach jak goryl, wsiada do samochodu prowadzonego przez piękną blondynę (Bella Darvi; wątki damsko-męskie również pojawiają się w filmie, Goryl jest przecież przystojnym Francuzem, który żadnej ładnej pani nie przepuści) i znika, by... za kilka miesięcy pojawić się w kolejnym filmie o przygodach francuskiego „agenta 007”.
***
Marszałek Lefebvre, Madame Sans-Gêne, dwie ulice, restauracja i sklepik z warzywami, „Ul”, albo „Pasieka”, „czekoladki gdańskie” i „śmierć za Gdańsk” – jak na tak duże miasto jak Paryż, to całkiem nieźle. A jeśli dodamy do tego rzeźbę wzbijającego się do lotu Merkurego (dłuta Jeana Bologne’a, zwanego Giambologna, w paryskim Luwrze, wypisz wymaluj jak nasz Merkury nad wejściem do piwnic Dworu Artusa) lub kopię ryciny Wilhelma Stryowskiego „Żydzi w gdańskiej synagodze” w Muzeum Żydowskim przy rue du Tempie, to statystyka śladów gdańskich w Paryżu bardzo nam się poprawi.
Choć na koniec może jeszcze dwa – gwoli prawdy oraz by trochę się pochwalić. Pierwszy, to „Ostatnia Wieczerza” Pawła Huelle w Księgarni Polskiej przy Bulwarze Saint-Germain, drugi, to „Każdy przyniósł, co miał najlepszego” niżej podpisanego w Librairie Dobosz koło katedry Notre Dame (pamiętacie państwo Filozofa z „Rejsu” Marka Piwowskiego? To właśnie Andrzej Dobosz, właściciel i dusza „dziupli” przy rue de la Bucherie).
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: „30 Dni” 1/ 2008