Według jednych znany XVIII-wieczny malarz i ilustrator był najprawdziwszym Polakiem, tyle że przez lata pozostającym na obczyźnie, drudzy uważają go za Niemca o słowiańskich korzeniach. Sam Chodowiecki nie ułatwił zadania swoim biografom. Z jego korespondencji można wysnuć wnioski, które wzajemnie się wykluczają. Ponieważ jednak w życiu ważniejsze od deklaracji bywają fakty, warto się im przyjrzeć, gdyż prowadzić mogą do tezy ciekawej, choć dla niektórych być może kontrowersyjnej: Chodowieckiego łączyły szczególnie silne i serdeczne związki z Francją, a ściślej z religią wyznawaną przez hugenotów, którzy unikając prześladowań opuścili swoją ojczyznę i rozproszyli się po Europie. Swoje przywiązanie do tej grupy artysta manifestował na wiele sposobów.
Pod skrzydłami pelikana i opieką Św. Ducha
Daniel Mikołaj urodził się 16 października 1726 roku w samym centrum starego Gdańsku, przy ulicy Św. Ducha pod numerem 54 (w ostatnich opracowaniach pojawia się nowa lokalizacja rodzinnego domu artysty: ulica Grobla I). Jego rodzinny dom, wąska trzykondygnacyjna kamieniczka, niewyróżniająca się niczym specjalnym od pozostałych, zwieńczony był rzeźbą pelikana, który od wieków uchodzi za symbol heroicznej rodzicielskiej miłości. Znajdował się po tej stronie ulicy, która została niemal doszczętnie zniszczona podczas ostatniej wojny.
Protoplastą rodu od strony ojca, Gotfryda, był pewien szlachcic wielkopolski – Bartłomiej, do którego w XVI wieku należała mała wioska pod Gnieznem. Rodzina Chodowieckich dość wcześnie zainteresowała się nowinkami religijnymi nadchodzącymi z Zachodu i jako jedna z pierwszych w tej części kraju porzuciła starą wiarę na rzecz kalwinizmu. Takie odejścia były wówczas wśród szlachty dość powszechne, ale nie były trwałe. W kolejnych pokoleniach wracano do katolicyzmu. Tymczasem rodzina Chodowieckich nie zweryfikowała swojego wyboru pod wpływem kontrreformacji i zawieruchy wojen szwedzkich. Pozostała wierna nowemu wyznaniu, które dość powszechnie kojarzono, zwłaszcza w Polsce, z przynależnością do klasy uprzywilejowanej – szlachty. Chodowieccy należeli do szczególnie aktywnych i wytrwałych członków zboru, znaleźć można w ich gronie licznych pastorów i cenionych drukarzy. Pradziadek, Jan Sereniusz, był korektorem pierwszej polskiej Biblii wydanej w Gdańsku, a następnie pastorem w Toruniu. Jego syn, Krystian, zdecydował się – być może ze względu na nieprzychylną wobec innowierców aurę, jaka zapanowała w Rzeczpospolitej pod koniec XVII wieku – przenieść się wraz z rodziną nad Motławę, gdzie mieszkało wielu kalwinów. Tutaj został kupcem zbożowym. Tym samym fachem zajmował się również jego syn. Daniel był owocem związku Gotfryda i Marii Henrietty Ayrer, wywodzącej się z rodziny francuskich emigrantów, złotników osiadłych w Lipsku. Również babcia po kądzieli, pani de Vaillet, wywodziła się ze starej hugenockiej rodziny – jak nazywano francuskich wyznawców nauki Jana Kalwina.
Hugenoci ubierali się skromnie, unikali hazardu, zabawy, flirtu, a nawet frywolnych w ich opinii książek. O ich sposobie życia pisał Norman Davis: „Przynależność do grona wybranych należało manifestować swoim wyglądem, swoim postępowaniem, chodzeniem do kościoła oraz powodzeniem w życiu doczesnym”. Powszechnie mówiło się, że „lubią pieniądze”. W istocie osoby przyznające się do tej konfesji wspomagały się wzajemnie, bywały z reguły niezwykle zapobiegliwe i zamożne. W wielu krajach Europy właśnie z ich grona wywodzili się ludzie tworzący podwaliny nowego kapitalistycznego myślenia: bankierzy, właściciele manufaktur, prężni przedsiębiorcy.
Pochodzenie Ayrerów miało kluczowe znaczenie dla przyszłych losów gdańskiego artysty, a wiara przez nich wyznawana ukształtowała jego światopogląd. Ojciec Daniela zmarł, gdy ten miał lat trzynaście. Odtąd był wychowywany niemal przez same kobiety: niezwykle religijną matkę, która wraz z jego siostrami, Elżbietą i Henriettą, prowadziły w warunkach domowych małą, ale cieszącą się dobrą sławą, szkółkę elementarną. Ich znana uczennica, Joanna Trosiener, przyszła pani Schopenhauer, we wspomnieniach nie zapomniała sportretować swojej pierwszej nauczycielki: „Po niemiecku mówiła mało i niechętnie, była rodowitą Francuską i jako hugenotka, z powodu prześladowań religijnych, musiała uchodzić ze swego pięknego, rodzinnego kraju. Zachowała jednak ubiór, jak również zwyczaje i mowę francuskich mieszczan”. W szkole, do której uczęszczało w tym czasie dwadzieścioro dziewcząt i chłopców głównie z najbliższego sąsiedztwa, edukację zaczynano od nauki dyscypliny, a więc spokojnego siedzenia, potem wprowadzano maluchy w podstawy języka francuskiego, bez znajomości którego nie sposób było funkcjonować na salonach óweczesnej Europy.
Właśnie francuski Daniel traktował zawsze jako język podstawowy, można powiedzieć – ojczysty. Posługiwał się nim chętniej niż niemieckim, nie tylko podczas konwersacji, ale również prowadząc dość bogatą korespondencję i notatki w pamiętniku. Czynił to regularnie, zapisując informacje, które uznał za cenne, a dotyczyły one nie tylko przeczytanych lektur, spotkań, wysłuchanych kazań, ale również wydatków związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego. Przez całe życie, zgodnie z wpojonymi zasadami, był oszczędny i pracowity, uczestniczył w nabożeństwach i starał się zachowywać powściągliwie, nawet wówczas, gdy jego sława i zamożność pretendowały go do zajmowania w towarzystwie wyższej pozycji.
Wychowany w domu niezbyt zamożnym, zmuszony został przez okoliczności do przerwania nauki. Pragnąc wspomóc rodzinę, przyjął raczej poślednią posadę praktykanta w sklepie korzennym swojej ciotki, pani Broellmanowej. Nie trwało to jednak zbyt długo. Mimo starań rodzinny interes nie przynosił spodziewanych zysków i już wkrótce trzeba było go zamknąć. Młodzieniec musiał rozejrzeć się za jakimś nowym zajęciem.
Samouk w stolicy Królestwa Pruskiego
Po naradzie w gronie najbliższych postanowiono wysłać list z prośbą o pomoc do krewnych z Berlina. Odpowiedzieli, obiecując, że zajmą się chłopcem. Ostatnie oszczędności przeznaczono na opłacenie podróży i odpowiednie wyekwipowanie wyruszającego w daleką drogę Daniela.
Był rok 1743. W rozwijającej się prężnie stolicy Prus mieszkał brat matki, Antoine Ayrer z rodziną. Był właścicielem dobrze prosperującego sklepu z drobną galanterią. Wuj docenił pracowitość siostrzeńca i dostrzegł w nim potencjał wart spożytkowania. Daniel, który już wcześniej palił się do rysowania, teraz mógł się wykazać swoim talentem. Według modnych szablonów malował obrazki na chętnie wówczas używanych tabakierkach i puzderkach. Znajdowały one licznych nabywców w sklepie pana Ayrera. Opiekun młodzieńca starał się też rozwijać jego umiejętności. Wysłał Daniela na naukę do warsztatu znanego malarza-miniaturzysty, Haida.
Już niebawem uczeń, który godzinami niezwykle sumiennie kopiował najlepsze i najtrudniejsze scenki rodzajowe, prześcignął mistrza. Umiejętność wówczas nabytą – przedstawiania wielkiego świata na malutkiej powierzchni, odwzorowywania rzeczywistości z niezwykłą precyzją – rozwinął i wykorzystywał w swojej twórczości. Dzięki niej zyskał sławę jednego z najlepszych ilustratorów XVIII wieku. Jego prace ozdabiały wydania dzieł Williama Szekspira, Fridricha Schillera, Johana Wolfganga Goethego, Voltaire’a i Jeana Jacquesa Rousseau, podnosząc ich wartość dzięki wysmakowanej plastycznej szacie graficznej.
W lipcu 1755 roku Chodowiecki ożenił się z Joanną Barez, najstarszą córką bogatego berlińskiego tkacza złotych materiałów. Rodzina panny młodej, podobnie jak rodzina Ayrerów, to francuscy hugenoci, którzy gromadnie opuścili rodzinny kraj i w znaczącej części osiedlili się w Prusach. Dzięki swojej pracowitości, oszczędności i przywiezionym kapitałom, przyczynili się w znacznym stopniu do szybkiego rozwoju ekonomicznego nowej ojczyzny. Przez władców z Berlina zostali obdarowani licznymi przywilejami. Zapewne dlatego traktowali ich jak dobroczyńców i opiekunów, byli im wierni i absolutnie oddani.
Podejrzewany o serwilizm, Chodowiecki unikał w listach krytyki rządzących, a w wielu miejscach podkreślał swoje przywiązanie do domu panującego. Kiedy Nataniel Wolf, znany lekarz i uczony gdański, oryginał mało liczący się ze słowami, stwierdził przy nim, że wolałby być świnią niż poddanym pruskim, artysta odparł spokojnie: „Każdemu wedle uznania”. Sława artysty zrodziła się w Berlinie i tu z czasem objął stanowisko dyrektora Akademii Sztuk Pięknych.
Od samego początku pobytu w tym mieście starał się zaskarbić sobie przychylność francuskich emigrantów. Przez lata usilnie zabiegał o przyjęcie do ich grona. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Hugenockie rodziny stanowiły zamknięty świat, należały do ścisłej elity finansowej, nie tylko miasta, ale również kraju, i bacznie wystrzegały się obcych. Wprowadzony do tej kolonii, z bliżej nieznanych przyczyn został wkrótce skreślony z listy jej członków. O ponowne przyjęcie do grona „wybrańców” musiał się długo starać. Dopiero po ożenku z hugenotką udało mu się to osiągnąć, a z czasem zyskał wśród mieszkających w Berlinie Francuzów znaczne poważanie. Powierzali mu ważne funkcje w kolonii, korzystali z jego wpływów na dworze. Był szczerze zaangażowany w życie tej społeczności. Przypilnował też, i nie był to przypadek, by jego potomstwo – dwóch synów i trzy córki – zawarło związki małżeńskie z członkami zaprzyjaźnionych hugenockich rodzin. Ta okoliczność wskazuje dobitnie, z kim tak naprawdę czuł się związany.
Sentymentalna podróż do rodzinnego miasta
Kontakty Chodowieckiego z Polską były dość mizerne. Tylko dwa razy zetknął się z nią bezpośrednio: raz w młodości – gdy z wujem wybrał się w sprawach handlowych do Krakowa, i drugi raz – gdy w 1773 roku, po trzydziestu latach rozłąki, postanowił spotkać się z matką i siostrami. W tym celu przedsięwziął podróż do Gdańska, po której pozostał znany dziennik, prowadzony oczywiście po francusku.
Nasz rysownik był człowiekiem dobrodusznym i obdarzonym dużym poczuciem humoru. W swoim sztambuchu kolekcjonował zabawne anegdoty, odnotowywał liczne drobiazgi. Nad Motławą przebywał dwa miesiące (od 11 czerwca do 10 sierpnia 1773 roku), spotykał licznych Polaków, którzy schronili się tu po I rozbiorze Rzeczpospolitej, między innymi arcybiskupa gnieźnieńskiego i prymasa Polski, Gabriela Podoskiego i jego „serdeczną przyjaciółkę” madame Oehmchen. Portretował głównie arystokraów, wojewodę pomorskiego Przebendowskiego, szambelana Husarzewskiego, Ledóchowskich, Czapskich, bogatych gdańszczan. Jako hugenota, ale jednocześnie człowiek w pewnym sensie światowy, prowadził interesujące rozmowy z prymasem i był zbudowany jego otwartością.
Pobyt w rodzinnym mieście przyniósł artyście spore dochody, gdyż umiał się cenić. Za pełnowymiarowy portret żądał stu dukatów; za miniaturę dziesięć, rysunek kosztował u niego dukata. Ogółem zarobił przyzwoitą sumkę – 254 dukaty. Dzięki jego dziennikowi podróży możemy zobaczyć miasto, jakim było u schyłku swojej świetności. Przyjrzeć się życiu mieszkańców, wejść w ciasne ulice, zajrzeć do domów i rezydencji, pospacerować po ogrodach. Żegnając rodzinne strony napisał na ścianie altany w gospodzie, gdzieś w okolicach Wrzeszcza: „Adieu mes amis, adieu ma patrie. D. Chki. 1773 ce 10 aout” („Żegnajcie przyjaciele, żegnaj ojczyzno. 10 sierpnia 1773 roku”).
„Za zaszczyt poczytuję być prawdziwym Polakiem”
Jak można wnosić z jego korespondencji, Chodowiecki śledził dramatyczne losy Rzeczpospolitej i jak większość współczesnych mu Europejczyków miał świadomość, czym może zakończyć się przewlekły kryzys nad Wisłą. W jednym z listów do hrabiny Solms-Laubach napisał: „Po ojcu jestem Polakiem, potomkiem dzielnej nacji, która wkrótce przestanie istnieć”.
Już po ostatnim rozbiorze skreślił (w języku niemieckim) list do Józefa Łęckiego, astronoma i matematyka z Krakowa. Jego fragment jest często cytowany jako koronny argument dla zwolenników polskości Chodowieckiego: „Jeśli Pan uważa mnie za Polaka, którego rodzice osiedlili się w Niemczech, to krzywdzi mnie Pan, bo tym sposobem nie byłbym Polakiem, lecz Niemcem, a ja sobie za zaszczyt poczytuję być prawdziwym Polakiem, chociażem osiadł w Niemczech”.
Czy jednak do końca był o tym przekonany? Urodzony w Gdańsku, nazywał to miasto ojczyzną, w znaczeniu, w jakim Niemcy mówią o Heimacie. Jednocześnie przez całe dorosłe życie był przykładnym pruskim poddanym, który z przekonania i potrzeby serca zalicza się do francuskiej, hugenockiej kolonii w Berlinie. Wbrew uparcie powtarzanym sugestiom – opartym na dość nielicznych w skali całej korespondencji cytatach – rzadko wspominał o swoim pochodzeniu ze strony ojca i nigdy specjalnie nie akcentował swojej polskości. Czy można jednak mieć o to do niego żal? Określenie przynależności narodowej nie jest łatwe również dziś dla osób z mieszanych małżeństw, zwłaszcza, gdy w wyniku zbiegu rozmaitych okoliczności muszą opuścić rodzinne strony i zamieszkać w zupełnie nowym dla siebie miejscu.
Konieczność przystosowania się w ówczesnym świecie była słabsza tylko od jednego przywiązania – przywiązania do elitarnej religii, w jego przypadku bardzo ściśle związanej z określoną grupą ludzi, nacją. To oni stanowili opokę w trudnych chwilach. Zawsze mógł liczyć na wsparcie krewnych ze strony matki, rodziny żony i współwyznawców. Temu faktowi zbyt rzadko nadaje się właściwą rangę. Kiedy Chodowiecki zmarł w Berlinie 7 lutego 1801 roku, zgodnie z wyraźnym życzeniem został pochowany na francuskim cmentarzu w pobliżu Bramy Oranienburskiej.
Waldemar Borzestowski
Wykorzystano:
Stanisław Szenic, „Ongiś”, Wydawnictwo MON, Warszawa 1975;
„Daniela Chodowieckiego dziennik z podróży do Gdańska z 1773 roku”, Wydawnictwo Finna, Gdańsk 2002;
Joanna Schopenhauer, „Gdańskie wspomnienia młodości”, Ossolineum, Wrocław 1959.
Pierwodruk: „30 Dni” 4/2007