Kiedy prowadziłem badania na ten temat, szukałem też odpowiedzi na pytanie, pojawiające się często w obiegowych opiniach: czy duża liczba zgonów była wynikiem mordu politycznego i eksterminacyjnej polityki stosowanej wobec Niemców po wyzwoleniu? Jednak dociekanie prawdy o tamtych zdarzeniach nie jest łatwe. Dokumentów zachowało się niewiele, żyjących świadków jest coraz mniej, a jeśli uda się do nich dotrzeć, trzeba zdobywać ich zaufanie, by chcieli mówić i otworzyć bramy milczenia.
W składnicy więziennych dokumentów, w pożółkłych papierach dotarłem do pozornie nieprzydatnych spisów zdawczo-odbiorczych akt Działu Administracji Centralnego Więzienia w Gdańsku. Wertując te opasłe tomy, odnalazłem odrębne spisy dotyczące lat 1945-1955 i opatrzone adnotacją „zmarli”. Dominują w nich niemieckie nazwiska. Jest to szczególnie widoczne w pierwszych latach wymienionego okresu. Kiedy podliczyłem, statystyka okazała się okrutna. W latach 1945-1955 odnotowano 1446 zgonów. Tylko w roku 1945, od kwietnia do grudnia, jest ich 998. W 1946 roku już mniej, bo 148 zgonów. W kolejnych latach, do 1952 roku, liczba ta oscyluje średnio wokół czterdziestu nazwisk rocznie (wyjątek stanowi rok 1951 – 61 zgonów). Następuje więc wyraźne „uspokojenie żniw śmierci”.
Najbardziej okrutny był rok 1945, kiedy odnotowano prawie tysiąc zgonów głównie obywateli niemieckich. Świadkowie, w tym wypadku chodzi o byłych funkcjonariuszy więziennych, i archiwalne akta kadrowe jednoznacznie wskazują, że wybuchła epidemia tyfusu. Sprzyjały temu okoliczności. Było ciepłe lato, a w zniszczonym mieście (tym samym i w więzieniu) brakowało wszystkiego: środków higieny, lekarstw i porządnej żywności. Nieco lepiej było z opieką medyczną, gdyż pojawili się pierwsi lekarze delegowani z armii, byli też lekarze wśród repatriantów, a także wśród osadzonych Niemców. Ale to nie wystarczyło, by skutecznie walczyć z epidemią. W czerwcu zmarło 112 osób (w maju „tylko” 32), ale w lipcu aż 413. Mimo wysiłków sierpień był ciągle dramatyczny: 269 zmarłych. Potem przyszło ochłodzenie i do grudnia liczby te malały. W kolejnych miesiącach wynosiły: 74, 44, 26, 12. Tyfus, również gruźlica, największe żniwo zebrały w 1945 roku.
W kolejnych latach jeszcze atakowały, ale nie przynosiło to tak czarnych statystyk. Pojawiło się więcej lekarstw, a gospodarstwa rolne podległe więzieniu produkowały lepszą żywność. Pod koniec lat czterdziestych w więziennym szpitalu działał też szybko rozwijający się oddział gruźliczy. Warto przypomnieć, że w pierwszych latach po wojnie jedna z podstawowych metod leczenia gruźlicy polegała na chirurgicznym usunięciu dolnych partii żeber, co miało powodować zasklepianie się opadających płuc.
Przytoczone powyżej dane dotyczące zgonów mogą być niepełne. Wpływa na to kilka czynników Po pierwsze, spisy zmarłych obejmują okres od połowy kwietnia 1945, dokładnie od 14 kwietnia. Co było wcześniej, przez kilkanaście dni po zdobyciu miasta przez Armię Radziecką, gdy w wielu miejscach Niemców wieszano i rozstrzeliwano za samo posługiwanie się językiem niemieckim? – na to pytanie nie znajdujemy odpowiedzi w więziennych statystykach. Po drugie, choć Rosjanie przekazali więzienie 9 kwietnia polskiej administracji, jeszcze przez kilka miesięcy jeden z oddziałów (obecny oddział trzeci Pawilonu Północnego) pozostawał w ich władzy. Trzymali tu zarówno Rosjan (dezerterzy, szabrownicy itd.) jak i Niemców (między innymi SS-manów i żandarmów). Po trzecie, na terenie gdańskiej jednostki powstało „więzienie w więzieniu”, czyli okryta ponurą sławą „Szóstka”, pawilon podległy bezpośrednio Wojewódzkiemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego, specjalnie wydzielony i przeznaczony dla więźniów politycznych, Nie wiemy również, jaka jest liczba więźniów, których z różnych przyczyn zwolniono, a którzy niedługo po zwolnieniu zmarli w innych placówkach, np. w Akademii Medycznej lub szpitalach klinicznych. Jakkolwiek „ciemna liczba” zgonów pozostaje niezbadana, to ta ujawniona zachowuje swoją tragiczną wymowę.
Uściślenia wymaga również inny fakt. Z dostępnej statystyki wynika, że 85 do 90 procent zgonów nastąpiło na skutek choroby (w tym epidemii). W spisach są też wykazane osoby, które stracono na mocy wyroków z przyczyn politycznych lub typowo kryminalnych. Ten temat wymaga odrębnego opracowania: trzeba porównać posiadane listy zmarłych z wykazami powieszonych lub rozstrzelanych. Teraz możemy przyjąć, że na wykazach zmarłych jest około stu kilkudziesięciu nazwisk osób, na których wykonano wyroki śmierci.
***
Z relacji świadków wynika, że w okresie masowych zgonów miały miejsce tragiczne pomyłki, polegające na uznaniu żyjącej jeszcze osoby za zmarłą. Jeden ze strażników, który pełnił służbę w sierpniową noc w tzw. ulicy „A”, czuł się nieswojo, mając świadomość, że w śluzie bramy wewnętrznej stoi wóz ze zwłokami, przygotowany na rano do pochówku. Starał się nawet omijać wzrokiem to miejsce. Nagle usłyszał szmer, na wozie coś się poruszyło, więc skierował broń w tamtą stronę. Po chwili zobaczył nagą, półprzytomną kobietę, która zdołała zbliżyć się do bramy i chwycić za kraty. Powodem nagłego przywrócenia funkcji życiowych był zapewne względny chłód nocy, która nastąpiła po upalnym dniu.
Podobny wypadek miał się wydarzyć jeszcze raz. Według relacji, inny strażnik, który pełnił służbę przy składzie opałowym, pomiędzy „Szóstką” a Pawilonem Centralnym, miał w nocy usłyszeć okrzyk: „Herr, ich bin nicht tod” („Panie, nie jestem zmarłym”). W zakratowanym okienku kostnicy miała się ukazać twarz mężczyzny, którego wcześniej uznano za zmarłego.
Te i inne relacje wskazują, że do przetrzymywania zwłok służyły dwa miejsca. Pierwszym była wspomniana kostnica (obecnie po przeróbkach pełni inne funkcje). Jeden ze świadków mówi, że wyposażona była w szafy z metalowymi szufladami, w których składano zwłoki (nie pamięta dokładnie, czy tych szuflad było dziewięć, czy dwanaście). Zdarzały się jednak dni, w których zgonów było znacznie więcej – dwadzieścia, a nawet do trzydziestu. Posiłkowano się wówczas – jak można założyć – śluzą bramy wewnętrznej do spacernika Pawilonu Centralnego. Prawdopodobnie tam stał również wóz załadowany zwłokami, który rano wytaczali więźniowie, by pogrzebać zmarłych we wskazanym miejscu.
Z relacji wynika też, że bywały dni, w których umierały wszystkie osoby w danej celi. A były one przepełnione. W celach, które dzisiaj są dwuosobowe, bywało po ośmiu, a nawet dziesięciu Niemców. Jeden ze świadków pamięta, że w szczytowym momencie nasilenia epidemii funkcjonariusze więzienni stosowali sprzęt obrony cywilnej (np. maski przeciwgazowe), aby uchronić się przed zarażeniem, a do wyciągania zwłok z celi używali bosaków strażackich. Według innych, zwłoki były wynoszone z celi i rozbierane przez osadzonych funkcyjnych, również Niemców, a prace dozorował wyznaczony strażnik.
Dotychczas stwierdziłem tylko jeden udokumentowany przypadek zbezczeszczenia zwłok. Dotyczy on roku 1951. Jeden z funkcjonariuszy pozyskał dwóch więźniów, dając im kiełbasę i papierosy, a ci w kostnicy wyrwali zmarłemu Niemcowi sześć złotych koron. Sprawa została ujawniona, strażnika wydalono ze służby. Tłumaczył się potrzebą uzupełnienia własnego uzębienia.
***
Jak i gdzie chowano zmarłych? Wiemy, że zwłoki były rozbierane na terenie więzienia i ładowane na wóz. Wyznaczony strażnik odbierał od oddziałowego grupę dziesięciu-dwunastu więźniów, którzy ciągnęli wóz za dyszel. Taki „kondukt” wychodził wczesnym rankiem poza więzienie. Miejsce grzebania zmarłych było w pobliżu.
Najpierw zapełniano rów przeciwpancerny, który biegł w okolicy skrzyżowania ulicy Powstańców Warszawskich i Gen. Henryka Dąbrowskiego, od strony Grodziska. Dziś w tym miejscu mamy spacerową ścieżkę, a obok plac zabaw dla dzieci. Kiedy w rowie zaczęło brakować miejsca, wykorzystano wolny fragment cmentarza w tej okolicy, po przeciwnej stronie skrzyżowania, czyli u zbiegu ulic Powstańców Warszawskich i Gen. Bema. Dziś jest tu mały park, choć wprawne oko jest w stanie rozpoznać, że kiedyś był cmentarz. Jest prawie pewne, że szczątki spoczywają tu nadal, choć teren wykorzystywany jest w celach rekreacyjnych.
Pochówków nie oznaczano ani krzyżami, ani w żaden inny sposób. Były anonimowe, nie było, co oczywiste, żałobników, kwiatów czy łez rodziny. Więźniowie partiami układali zwłoki obok siebie w rowie, posypywali wapnem i przysypywali ziemią. Robiono tak warstwami, aż do wypełnienia rowu lub dołu. Ci, którzy wypoczywają dziś w tych miejscach, najczęściej nie wiedzą, że jest to miejsce tragedii więźniów sprzed dziesiątków lat.
Niezmiernie rzadko zdarzało się, że zwłoki były wydawane krewnym, którzy mogli uczestniczyć w pogrzebie. Obowiązywała zasada, że pochówek musi być wykonany w ciągu 24 godzin od chwili śmierci.
***
Świadkowi podkreślają, że Niemcy z reguły byli bierni i przyjmowali postawę wyczekiwania. Dominowała wpojona im przez lata hitleryzmu karność i dyscyplina. Warto zaznaczyć, że jeden oddziałowy miał po kilkuset osadzonych. W tej sytuacji większość czynności dziś wykonywanych przez oddziałowego, wykonywali sami osadzeni, którym przypisano różne funkcje (dotyczyło to nawet otwierania i zamykania drzwi przy wydawaniu posiłków). Trzeba też pamiętać, że pracownicy więzienia często nie mieli odpowiedniego przygotowania, a ich zachowanie wzorowane było między innymi na doświadczeniach z własnego pobytu w niemieckich więzieniach w czasie wojny. Jak stwierdził jeden z nich: „mi kazano meldować się po niemiecku, to teraz oni musieli nauczyć się po polsku”.
Do wyjątków należały ucieczki osadzonych. Z jednej z relacji dowiadujemy się, że strażnik pilnujący grzebania zwłok zasnął. Chwilę potem okazało się, że zamiast dwunastu jest tylko jedenastu pracujących więźniów. W drodze powrotnej strażnik włączył do kolumny, grożąc bronią, pierwszego napotkanego Niemca. W ten sposób stan liczbowy grupy był taki, jak przy wyjściu i w więzieniu nie napotkał problemów.
Atmosferę tamtych dni może też przybliżać fragment grypsu napisanego przez Annę B., oskarżoną o przynależność do organizacji hitlerowskiej i działalność antypolską. Pisała do matki: „przyślij mnie grzebień do wszów, bo u nas jak się ma wszy to obcinają na glacę (…), ja tu już dłużej usiedzieć nie będę mogła (...), 19 grudnia już pół roku temu będzie jak ostatni raz żeśmy się widzieli”. Gryps, datowany 24 października 1945 roku. nie dotarł do adresata, został przechwycony przez funkcjonariuszy działu specjalnego.
***
„Niniejszym, zwracam się uprzejmie z prośbą o przyznanie mi i wydanie decyzji na pobranie z depozytu materiałowego jednego płaszcza cywilnego, marynarki i spodni z rzeczy bezimiennych, po zmarłych Niemcach. Prośbę swą motywuję tym, iż w 1944 roku w zimę wróciłem z Niemiec, bez niczego, tak jak pracowałem”.
To fragment jednego z raportów funkcjonariusza więziennego, pisany z datą 15 października 1946 roku. Pozwala na postawienie wniosku, że pozostawione przez zmarłych rzeczy były deponowane i służyły za swoisty magazyn pomocy dla pracowników więzienia. Służyły również osadzonym Niemcom. W tym kontekście warto przywołać jedną z opowieści, dotyczącą sądzonego w Gdańsku zbrodniarza hitlerowskiego, Alberta Forstera. Pewnego dnia w trakcie śledztwa odmówił wyjścia na czynności. Stwierdził, że choruje na przepuklinę i nie wyjdzie, jeżeli nie otrzyma paska do spodni. Wezwana lekarz przychyliła się do jego prośby. Uzyskano też zgodę naczelnika. Kiedy przyniesiono mu używany pasek z magazynu odzieży po zmarłych Niemcach, odmówił przyjęcia, gdyż uznał, że jest bardzo zniszczony. Dostarczono mu więc mniej zużyty. Ale trzeba pamiętać, że był to więzień na szczególnych prawach.
Można stwierdzić, że administracja więzienna dokładała starań, aby pozostawione przez zmarłych rzeczy były deponowane. Te starania nie zawsze były skuteczne. W więzieniu pracowali ludzie biedni i nie zawsze do końca uczciwi. Przykład odnajdujemy w zachowanych dokumentach, które wyjaśniają okoliczności przywłaszczenia, w 1953 roku, przez jedną z „sióstr sanitarnych” swetra, chusteczek do nosa i okularów po zmarłym więźniu Janie Lowensteinie.
***
Choroby zakaźne przyniosły ofiary po obu stronach krat. Dotkliwie dotknęły mało doświadczoną służbę więzienną. Ponieważ brakuje dokumentów na ten temat, nasze ustalenia oparte są na relacjach pracowników. Według nich na tyfus zmarło od sześciu do dwunastu funkcjonariuszy. Liczba dwanaście jest bardzo prawdopodobna, gdyż jest przytaczana przez byłą biuralistkę pionu administracji. Potwierdzenia zgonów funkcjonariuszy zawarte są w archiwalnych aktach kadrowych. W jednym z nich zachowała się adnotacja: „w więzieniu panował straszny tyfus brzuszny i plamisty, ja też zachorowałem. Na tyfus leżałem 2 tygodnie. W tym czasie zmarło kilku funkcjonariuszy”. Badania wspomnianych dokumentów wymagają jeszcze czasochłonnej kontynuacji. Wśród dwóch udokumentowanych już zgonów wymienić można Władysława Graczyka, urodzonego w 1902 roku i zmarłego 2 sierpnia 1945 roku, oraz Wacława Grabskiego, urodzonego w 1893 roku i zmarłego 8 sierpnia 1945 roku. W tym drugim wypadku potwierdzenie przyczyny zgonu znajduje się w życiorysie (zatrudnionej w okresie późniejszym) jego córki: „zaznaczam, że ojciec mój pracował w tutejszym więzieniu jako strażnik od 25.06.1045 r. do 08.08.1045 roku i zmarł na dur brzuszny”.
Bliżej nieokreślona liczba funkcjonariuszy zarazę przypłaciła długotrwałym leczeniem, w tym szpitalnym. W archiwalnych aktach kadrowych znaleźć można bez trudu takie zapisy: „W sierpniu 1945 roku zapadłem na tyfus plamisty. Po wyleczeniu się w dalszym ciągu pracowałem w tymże więzieniu”; „W roku 1946 w czasie zaistniałej epidemii był leczony na tyfus plamisty w Akademii Medycznej w Gdańsku”; „Podczas panującej epidemii wytrwał na posterunku dając przykład innym”; „Mimo złego stanu zdrowia zaraz po tyfusie przystąpił do pracy”; „W czasie epidemii, która panowała w tutejszym więzieniu był jednym z aktywnych lekarzy, którzy przyczynili się do jej zwalczania”; „Mimo złego stanu zdrowia zaraz po tyfusie przystąpił do pracy”; „Przetrwał epidemię tyfusu jaki panował w więzieniu ”.
Nie wszyscy po przebytej chorobie w pełni wracali do zdrowia. Dla części choroba wiązała się to z koniecznością odejścia z pracy. W raportach są też następujące zapisy: „Uprzejmie proszę o zwolnienie mnie ze służby więziennictwa, prośbę motywując tym, że stan mojego zdrowia jest bardzo słaby po przebytym tyfusie”; „był chory na tyfus w miesiącach lipcu i sierpniu 1945 roku i znajdował się pod moją opieką lekarską. Po zupełnym wyleczeniu nastąpiła reakcja po chorobie w postaci puchlizny nóg”. Tego funkcjonariusza po kilkumiesięcznym leczeniu w grudniu 1945 roku zwolniono ze służby.
Zwalczanie epidemii nie było obojętne kierownictwu więzienia. Potwierdzeniem może być polecenie naczelnika Romana Pietruszewskiego, które skierował 20 lutego 1946 roku do lekarz Marii Rode. Czytamy w nim: „Stwierdziłem w ostatnich dniach dużo wypadków śmierci więźniów. Proszę o osobiste wyjaśnienie czy śmiertelność tą powoduje brak opieki lekarskiej, brak lekarstw, czy też jakieś inne przyczyny mi nie znane i o których nie zostałem powiadomiony”. W tym samym dniu naczelnik pisał do Wydziału Więziennictwa i Obozów WUBP i prosił o wsparcie poprzez „skierowanie odpowiedniego lekarza”. Można przyjąć, że miało to związek z oddelegowaniem z pracy w więzieniu, w grudniu 1945 roku, doktora A. Piali. A był tu skierowany kilka miesięcy wcześniej w związku z epidemią. W dokumencie czytamy: „ze względu na praktykę więzienną niezbędny jest do służby w więziennictwie, z uwagi na obecną sytuację epidemiologiczną”.
Walkę z epidemią podjęto jednak przede wszystkim na terenie więzienia. Na odwrocie jednego z pism urzędowych czytamy przerwane wpół oświadczenie, kierowane do administracji więziennej: „oświadczam niniejszym, że zgadzam się na pielęgnowanie dwóch chorych więźniów (tyfus brzuszny) na terenie więzienia. Załączam krótki życiorys. Urodzony w 1903 roku w Odessie (Rosja), tamże skończyłem gimnazjum. W 1922 roku po powrocie do Polski...” – tu tekst się urywa i nie wiemy, czy był pisany ręką funkcjonariusza, czy więźnia.
***
Podsumowując, można stwierdzić, że wysoka liczba zgonów w więzieniu w Gdańsku w pierwszych latach po wojnie była przede wszystkim skutkiem epidemii, a epidemia konsekwencją wojny. Ale trzeba wyjaśniać tajemnice przeszłości skryte za więziennymi murami.
Poruszony temat jest istotny i dotyczy drażliwego momentu stosunków polsko-niemieckich i związanych z tym niedomówień. Być może przedstawiony obraz wydarzeń jest niepełny, a prawda, zwłaszcza w szczegółach. była jeszcze bardziej brutalna. Przedstawiłem to, co do tej pory udało się ustalić.
Tematem zainteresowałem się przed rokiem w 2000 roku, a dodatkowym impulsem było doniesienie obywatela Niemiec w sprawie śmierci jego rodaków, cywili (w tym także dzieci), których osadzono po wojnie na terenie Więzienia Karno-Śledczego w Gdańsku. Doniesienie to złożono do Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, który zwrócił się o materiały i pomoc do Dyrekcji Aresztu Śledczego w Gdańsku. Ze względu na charakter tematu, spodziewam się szerszego zainteresowania.
Waldemar Kowalski
Wykorzystano:
Spisy zdawczo-odbiorcze akt Działu Administracji Centralnego Więzienia w Gdańsku za lata 1945-1955;
Archiwalne akta kadrowe funkcjonariuszy Więzienia w Gdańsku: K.I., K.J., K.F., R.M., M.T., N.J., A.M., J.W., G.St., M.J., G.W., K.G., G.Wł., J.B., M.St., O.F., J.St., A.T.;
Relacje świadków – byłych funkcjonariuszy Więzienia w Gdańsku S.H., J.P., J.M., N.A., N.M.;
Pisma Naczelnika Więzienia w Gdańsku R. Pietruszewskiego z dn. 20.02.1946 do dr M. Rode i WUBP Wydz. Więziennictwa i Obozów w Gdańsku;
Pismo Prokuratora Oddziału IPN w Gdańsku z siedzibą w Gdyni do Dyrektora Aresztu Śledczego w Gdańsku z dn. 08.05.2001;
Tymoteusz Janowski, „Miasto na furmankach”, „30 Dni” 6/2001.
Pierwodruk: „30 Dni” 9/2001