Jarmarki (niem. jahr – rok, markt – targ) to po prostu doroczne targi. Znane byty już w Polsce Bolesława Chrobrego i przy¬puszczalnie w najdawniejszym Gdańsku, Nie tylko stwarzały okazję do wymiany handlowej i nowych kontaktów, ale też – mówiąc współczesnym językiem – promowały miejscowość targową jako atrakcyjne centrum w regionie.
Święto, targ, zabawa
W 1234 roku papież Grzegorz IX beatyfikował Dominika Guzmana, założyciela Zakonu Kaznodziejskiego – tak oficjalnie nazywają się dominikanie. Święty zmarł 6 sierpnia 1221 roku, a papież wyznaczył jego święto na 4 sierpnia (obecnie wspominamy go 8 sierpnia). W latach 1258-1260 papież Aleksander IV przyznał kilku dominikańskim klasztorom (między innymi w Awinionie, Frankfurcie nad Menem, Gdańsku, Ołomuńcu, Paryżu i Tuluzie) przywileje odpustowe związane z dniem św. Dominika.
Do Gdańska bulla papieska dotarła w roku 1260. Biskup Rzymu zezwalał dominikanom, by udzielali studniowych odpustów w dniu święta ich założyciela. Dokument papieski zaginął w nieznanych okolicznościach – być może w okresie reformacji lub w 1813 roku, kiedy klasztorna biblioteka doszczętnie spłonęła. Prze kilku laty gdańscy dominikanie podjęli próbę jego rekonstrukcji.
Odmiennie niż w innych miastach, tylko w Gdańsku odpust św. Dominika dał okazję do wielkiego święta, wielkiego jarmarku i wielkiej zabawy. Na ten czas w otoczeniu kościoła św. Mikołaja, na dwa tygodnie zawieszano wiele rygorów, które na co dzień strzegły mieszczan przed nieopanowanym używaniem świata. W różnych okresach jarmarki św. Dominika przeciągano do trzech i czterech tygodni.
Jak wszędzie w takich okolicznościach i w Gdańsku przygotowywano się do odpustu przez uczestnictwo w stosownych nabożeństwach. W wigilię tego święta prawdopodobnie obchodzono kościół w uroczystej procesji z relikwiami. Zakonnicy powrócili do tej tradycji w 2002 roku, kiedy fetowano 755 rocznicę ich przybycia do miasta. Obok mnichów uczestniczyli w niej miejscowi prominenci, zacni goście, zbrojni, przedstawiciele cechów oraz „prosty lud Boży”. Po procesji najpewniej odśpiewano nieszpory ku czci świętego założyciela zakonu i rozpoczęło się całonocne czuwanie połączone ze słuchaniem spowiedzi, a zakończone poranną jutrznią.
Kiedy przebrzmiały pieśni, celebrowano uroczyście centralną mszę świętą zapowiedzianą biciem dzwonów, odprawianą z kadzidłami, mnóstwem świec i ze śpiewami przy głośnym akompaniamencie instrumentów. Nie mogło być inaczej, gdyż żyjący w ubóstwie mnisi właśnie przepychem nabożeństw wynagradzali sobie niedojadanie i niewygody. „Grzmią i huczą bębny i trąby wraz z organami i cały kościół jarzy się nieskończonymi światłami”, pisał uczestnik dominikańskich liturgii u św. Mikołaja. Kiedy trwały nabożeństwa prawdopodobnie zabraniano uprawiania handlu w mieście – wiemy, że taki zakaz obowiązywał w bliższych nam wiekach, co poświadczają źródła pisane, między innymi rozporządzenia Rady Miejskiej. Rozpoczęcie handlu obwieszczało donośne bicie dzwonów w południe.
W najdawniejszych jarmarkach uczestniczyli głównie mieszkańcy osady oraz rybacy i rolnicy z okolicznych wsi, którym na przykościelnym placu pozwolono uprawiać wolny handel żywnością, wyrobami miejscowego rzemiosła i sprowadzaną zza morza solą. Ale portowy charakter Gdańska i jego położenie prędko wylansowały miasto do roli liczącego się pośrednika w handlu między Słowiańszczyzną z dorzecza Wisły a zachodem Europy. Przypuszczalnie wzorem Brugii i Lubeki niektórzy z gdańskich kupców stosowali w rozliczeniach weksle oraz korzystali z dobrodziejstw rodzącej się w XIV wieku buchalterii.
Pozycja handlowa Gdańska uwidaczniała się podczas sierpniowych jarmarków, kiedy, jak odnotował w roku 1568 nuncjusz papieski Giulio Ruggieri, na „wielki jarmark od św. Dominika czternaście dni i dłużej trwający (...) zbierają się Niemcy, Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, Portugalczycy, i wtedy zawija do portu przeszło 400 okrętów naładowanych”. Zamorskie towary, jak angielskie sukno, francuskie i hiszpańskie wina, hiszpańskie konfitury, portugalskie korzenie, cyna i jedwab, wymieniano na polską pszenicę, żyto, konopie, len, miód, potaż, wosk i inne produkty rolne i leśne. W dni sierpniowych jarmarków na brak zajęcia nie mogli narzekać gdańscy „spluwacze do Motławy” (Mottlau spucker), jak przezywano sztauerów i tragarzy, którzy wyczekiwali na pracę najpierw przy molach bram wodnych, a później na zbudowanych wzdłuż Motławy nabrzeżach.
Więcej wolno
W sierpniu uzyskiwano nie tylko zwolnienie od kar czyśćcowych. Aż do schyłku XVIII wieku obowiązywały też inne, specjalne przepisy dotyczące handlu. XVII-wieczny wilkierz gdański zezwalał w czasie jarmarku na prowadzenie handlu towarami, które wytworzyli rzemieślnicy nienależący do cechów, czyli tzw. partacze. Można też było zawierać odpowiednie transakcje z pominięciem gdańskich pośredników, i to zarówno w obrotach hurtowych jak i detalicznych. W latach reformacji przedłużono czas trwania jarmarku – od św. Dominika (4 sierpień) do św. Wawrzyńca (5 września). Dzięki temu niezrzeszeni rzemieślnicy mieli okazję do dobrych zarobków.
Duże zyski osiągali zwłaszcza pozacechowi piekarze. Ich chleby oraz sucharki (Dominiks-Zweibacke) miały duży popyt, porównywalny z toruńskimi piernikami. Partacze piekli je w ogromnych ilościach i dostarczali na jarmark załadowanymi po brzegi wozami. W 1681 roku, naciskana przez cechy Rada zakazała im wwożenia chlebów na wozach – mogli je tylko wnosić i sprzedawać w wyznaczonym miejscu na Targu Drzewnym.
Cechy dążyły do tego, by wyeliminować z jarmarku wszystkie obce wyroby, zwłaszcza partackie. Z końcem lipca 1679 roku Rada przyznała kilku cechom prerogatywy kontrolne. Szewcom zezwolono na przegląd obuwia wnoszonego z pobliskich Szkotów i dowożonego z dalszych miejscowości, ale wyłączono z tej kontroli buty szewców toruńskich. Zdarzało się, że obcy kupcy gromadzili w Gdańsku zapasy towarów na długo przed Dominikiem, a po rozpoczęciu handlu „zarzucali” nimi rynek. By ukrócić takie praktyki, Rada postanowiła ograniczyć czas gromadzenia towarów do dwóch tygodni przed rozpoczęciem jarmarku. Towary wcześniej dowiezione należało odsprzedać kupcom gdańskim, zgadzając się na ich cenę.
Jak łatwo się domyślić, ceny na Dominiku były znacznie niższe od tych, które dyktowali gdańscy kupcy i kramarze przez pozostałą część roku.
Kramy, kramarze, domokrążcy
Towar przeznaczony do handlu detalicznego wystawiano w kramie bądź rozkładano na ziemi. Inny, czekający na hurtowników, pozostawał w spichlerzu lub w okrętowej ładowni.
Najstarsze stragany najpewniej nie różniły się od tych, które możemy oglądać na XVII-wiecznych rycinach, gdyż w tej dziedzinie do początków XX wieku nie zanotowano dużego postępu. Były to zazwyczaj lekkie drewniane budy, często bez ścian, gdzie od wiatru, deszczu i słońca chroniły towar rozmaite płachty. Kramy nie zawsze posiadały ladę. Handlowano też prosto z wozów. Na co dzień statuty zabraniały rzemieślnikom na wystawianie bogatych ekspozycji przed warsztatami – na straganach i placach sierpniowego jarmarku zakaz ten nie obowiązywał.
Handel na straganach uprawiano od dawna, jednak kramarze jako osobna grupa zawodowa pojawiają się w Gdańsku dopiero około XVI wieku. Wcześniej rzemieślnicy sami sprzedawali swoje wyroby, starając się nie czekać na nabywcę w warsztacie, ale wychodząc z towarem na ulicę i plac targowy. Nieraz, szczególnie podczas jarmarków św. Dominika, utrzymywali po kilka miejsc sprzedaży, póki nie ukróciły tego ordynacje, uznając, że jest to sprzeczne z zasadami zdrowej konkurencji.
Popularna była też sprzedaż obnośna. Oferta domokrążców była bardzo duża. Jedni oferowali produkty spożywcze, inni części garderoby, sprzedawano też wyroby służące w gospodarstwie domowym, nawet krzesła. Niezwykłego widoku dostarczali polscy flisacy, zwani w Gdańsku Szymkami. Chodzili obwieszeni glinianymi garnkami, a byli nimi tak osłonięci, że ledwie było ich widać spod skorup. Przy każdym ruchu garnki stukały o siebie, ale podobno się nie rozbijały.
Domokrążcy docierali nieraz z odległych krain, nawet z ogromnie kruchym towarem. Jak wspomina Joanna Schopenhauer, w sierpniu 1779 roku „pewnego bardzo gorącego i słonecznego popołudnia stała matka moja w naszej chłodnej sieni i żywo targowała się z czeskim kupcem szkła w zamiarze uzupełnienia stołowego nakrycia”.
Do Gdańska prawie codziennie przypływali rybacy z Gdańskich Nizin, Żuław i Półwyspu Helskiego, którzy sprzedawali ryby, masło, jaja i dokonywali niezbędnych zakupów. Bywali i podczas Dominików, jak np. w sierpniu 1872 roku. Wspomina o tym „rybacki” proboszcz z Jastarni, Hieronim Gołębiewski, stwierdzając, że pobyt jego parafian „w Gdańsku żadnego ujemnego na nich nie wywiera wpływu (...). Tylko podczas dominiku (wielkiego letniego jarmarku) pozwolą sobie raz przejechać na karuzelu albo zajrzeć do jakiej wędrownej budy, by potem w domu o tym dowcipnie opowiadać”. Rybacy dobrze orientowali się u kogo kupować – popierali swoich: „Gdzie albo pan albo kupczyk jest polski, tam chętnie kupują lubiąc się też potargować”. Na jarmarki przyjeżdżało też i przychodziło sporo Kaszubów z bliższych okolic Gdańska.
Może się wydawać, że u schyłku XIX wieku kupcom na jarmarku nie zależało na polskich klientach. Jak zauważał hrabia Stanisław Tarnowski w 1881 roku, „oprócz przybyłych na jarmark św. Dominika kramów z toruńskimi piernikami, wszystko ma same napisy niemieckie”. Jednak „nieraz zdarzy się odebrać odpowiedź polską (...). W hotelu prawie każdym, w sklepie niejednym, z doróżkarzem, z przekupką można często rozmówić się po polsku”. W1881 roku polski napis widniał jeszcze na szyldzie sławnego „Łososia” przy ulicy Szerokiej, który umieszczono tam około roku 1598.
Na Dominikowych kramach do obejrzenia i kupienia czekała złota biżuteria z dalekiego Mediolanu. Wysokiej jakości płótno samodziałowe i inne tkaniny sprzedawano z wozów, które przyjeżdżały z Dolnego Śląska. Były one – jak wspomina gdańszczanin Ernst Loops – charakterystyczne: okryte zielonymi plandekami, a zaprzężonym koniom zawieszono metalowe błyskotki.
Swoi, luteranie, kalwini
Utrzymujący się z jałmużny dominikanie pewnie nie próżnowali podczas jarmarków i odwiedzali kramy, prosząc o datki na utrzymanie konwentu. Przysługiwało im też prawo nawiedzania domów. Przyjmowano to za rzecz normalną, póki miasto pozostawało katolickie. Przełom XV i XVI wieku zmienił jego oblicze wyznaniowe. Gdańsk stał się miastem protestanckim, w jego Radzie nie znalazł się żaden papista. Kościoły przeszły na własność gmin luterańskich i kalwińskich.
Wydaje się, że w latach 1564-1568, kiedy klasztor dominikanów opustoszał wskutek szalejącej zarazy i śmierci przeora, jarmarkom mogło zabraknąć tradycyjnej oprawy liturgicznej. Być może, iż powtórzyło się to w roku 1576, kiedy gdański plebs, rozwścieczony na Stefana Batorego, z którym miasto popadło w ostry konflikt, na kilka miesięcy wypędził zakonników z Gdańska. Protestanci zamordowali wtedy kilku mnichów i splądrowali klasztor, bezczeszcząc Najświętszy Sakrament. Po zawarciu ugody z królem dominikanie powrócili, a biskup musiał wyznaczyć im stałą rentę, gdyż Rada zabroniła im kwestowania i odwiedzania domów. Jakieś większe zadrażnienia musiały występować jeszcze w 1669 roku, na co wskazuje odmowa uchwalenia edyktu, który zabraniałby pospólstwu wystąpień przeciw dominikanom.
Kolejny konflikt ujawnił się w 1690 roku, kiedy Radzie doniesiono, że świeccy z dominikańskiego bractwa różańcowego zbierają datki na Dominiku, a kwestują również wśród luteran. 8 sierpnia Rada surowo tego zakazała, grożąc nieposłusznym aresztem. Chociaż konflikty takie powtarzały się i w latach następnych, czarni mnisi (tak nazywano dominikanów z powodu czarnych peleryn noszonych na białych habitach) bez przeszkód odprawiali swoje nabożeństwa, „na przyglądanie się którym zbiegała się moc luteranów, kalwinów i innych różnego rodzaju ludzi”. I pewnie było tak do kasacji klasztoru dokonanej przez władze pruskie w 1833 roku. Kościół przeszedł w posiadanie nowo powołanej parafii katolickiej, a na miejscu zniszczonego i rozebranego klasztoru stanęła w 1896 roku Hala Targowa.
Chmury nad Dominikiem
Jarmarki św. Dominika to nie tylko czas pobożnego odpustu i wolnego handlu. Poczytny niegdyś Gloger tak pisze w swojej encyklopedii: „Dla Gdańska pamiętny był długo jarmark doroczny w dniu św. Dominika, podczas którego w r. 1310 Krzyżacy, korzystając z oddalenia Łokietka, zajętego sprawami Małopolski, po raz pierwszy opanowali to bogate miasto polskie, złupili je i wymordowali część ludu i kupców licznie na ten jarmark zgromadzonych”. Echa tego wydarzenia można odnaleźć również w dawniejszej literaturze pięknej.
Uważa się, że najstarszym źródłem, które potwierdza istnienie jarmarku św. Dominika, jest krzyżacka „Starsza kronika wielkich mistrzów”, spisana w latach 1433-1440. Ten pierwszy zapis wspomina o krwawych starciach, które naruszyły przebieg jarmarku w 1361 roku (inni podają rok 1363). 5 sierpnia część uczestników rewolty wymierzonej przeciw Krzyżakom bądź niemieckim mieszkańcom Głównego Miasta (nie jest to zupełnie jasne), nawoływali się okrzykiem „Kraków, Kraków”, jak to czynili polscy wojowie w bitwie pod Płowcami w roku 1331. Podobno zgotowano tym powstańcom krwawą rzeź. Mogli to być Polacy, mieszkańcy rybackiego Osieka. Wydarzenie to tłumaczy się niekiedy jako próbę zdobycia miasta przez stronników Kiejstuta, zbiegłego z Malborka litewskiego księcia. Ale taki domysł kłóci się z chronologią zdarzeń, gdyż książę zbiegł z krzyżackiej niewoli najwcześniej pod koniec września albo nawet w listopadzie, zaś rewolta wybuchła w sierpniu.
Niepewny wydawał się los sierpniowego jarmarku w 1697 roku. Tego roku podczas czerwcowej elekcji w Warszawie na tron polski wybrano Augusta Sasa i Franciszka Ludwika Burbona księcia Conti. Może w Gdańsku przyjęto by to spokojnie, gdyby na redzie nie kotwiczyła flotylla złożona z sześciu fregat, ze stronnikami ostatecznie niedopuszczonego do tronu Contiego. Rada obawiała się rozruchów, które mogliby wzniecić zwolennicy tego elekta, wykorzystując zamieszanie podczas Dominika. W trybie pilnym powołano pod broń cztery chorągwie obywatelskie, by w dzień i w nocy patrolowały miasto i wały; wzmocniono też pogotowie przeciwpożarowe ze szczególnym uwzględnieniem Wyspy Spichrzów. Rozważano nawet wprowadzenie zakazu pojawiania się obcych na ulicach bez światła po dziesiątej wieczorem. Wydaje się jednak, że jarmarku nie odwołano.
Dominik dawał też wielu Żydom jedyną okazję legalnego uprawiania handlu w mieście. Mimo pozorów dużej otwartości Gdańsk nie był przyjazny dla wszystkich. Potwierdzenie tego znajdujemy w „Wyciągu z geografii polskiej” z roku 1767. Dowiadujemy się, że „żydom w Gdańsku mieszkać: ani handlować nie godzi się, tylko podczas tego [dominikańskiego] jarmarku; który zaś ma jakiś interes być w mieście, musi codziennie płacić dwa złote”. Izraelici nabywali prawo do czasowego pobytu kupując specjalne glejty (Juden-Geleite). Inaczej przyjmowano ich współwyznawców, którzy zjawiali się jako faktorzy polskich magnatów – okazywano im największą serdeczność, pozwalano w Gdańsku zamieszkać, patrycjusze zapraszali ich do swoich domów i podmiejskich rezydencji.
Sytuacja ludności żydowskiej zmieniła się po zwycięstwach Napoleona i ogłoszeniu pierwszego Wolnego Miasta (1807-1815). Odtąd mogli uprawiać rzemiosło i handel jak inne nacje, stosunek do nich pozostawał jednak niezmiennie nieprzychylny. Uwidaczniało się to zwłaszcza w zachowaniu tzw. nieoświeconych mas, którymi łatwo było sterować, wskazując na Żydów jako winowajców różnych niepowodzeń. Właśnie przeciw żydowskim kupcom skierowano plebejski tumult w 1821 roku, który powstał tuż przed rozpoczęciem Dominika. Uczestniczyli w nim czeladnicy i uczniowie rzemieślników, zdesperowani ciężką sytuacją ekonomiczną. Tumult spacyfikowano używając wojska, padli zabici i ranni.
Wystąpienia antysemickie przybrały na sile po 1933 roku. Żydów zmuszano do wycofywania się z życia publicznego i handlu oraz naciskano, by opuszczali „niemieckie miasto”. Wcześniej obecni na Dominikach, u schyłku lat trzydziestych XX wieku nagle stali się nieobecni.
Komedianci, fajerwerki, parady
Okres jarmarku św. Dominika to szalony festyn ludowy: „linoskoczki, dzikie zwierzęta, woltyżerzy i co tylko nieodzownie należy do dorocznych targów, nie omieszkało przybywać do Gdańska i zbierać tu spore zyski” – czytamy w pamiętniku z lat siedemdziesiątych XVIII wieku. „Muzyka i tańce, odświętnie przystrojeni ludzie, radosne dzieci i rozhukani ulicznicy, a pomiędzy tym złodzieje kieszonkowi i sklepowi, wszystko to przewalało się przez ulice miasta tak w niedziele, jak i w dni powszednie”.
To również czas wyczekiwany przez miłośników teatru. „Od zadzwonienia na Dominika we dnie i w nocy cieszyłam się na myśl, że niebawem po raz pierwszy zabiorą mnie na komedię!” – wzdychała Joanna Schopenhauer, która w sierpniu 1779 roku, kiedy Dominik trwał „przez pełne cztery tygodnie”, była piękną trzynastoletnią panną.
Podczas Dominików oglądano występy grup aktorskich z Anglii, Niemiec i Polski. Ujawniały się również miejscowe talenty: popisywali się marynarze, rzemieślnicy i młodzież szkolna.
Aktorzy występowali między innymi w Dworze Artusa, w mieszkaniach prywatnych i w starej hucie srebra. Rolę budynku teatralnego pełniła szopa szkoły szermierczej, którą wzniesiono w 1584 roku przywalę miejskim za stajniami. Bodaj tu występował wspominany przez Joannę Schopenhauer, a cieszący się sławą, niemiecki zespół teatralny Schucha, „wędrujący w naszej okolicy od miasta do miasta”, który zajmował „corocznie na Dominika zniszczoną drewnianą budę”. Według przekazów XVII-wiecznych wiele trup rozbijało własne budy między innymi na Targu Węglowym i Targu Drzewnym.
W widowiskach najczęściej poruszano tematy czerpane z Biblii i mitów antycznych. Zespół, który występował na Starym Mieście podczas jarmarku w 1638 roku, złożony z Polaków gdańskich lub przybyłych z kraju (trudno to dzisiaj ustalić), wystawiał polską komedię „Tragedya ucieszna albo Komedya dworska o piianicy, co królem był”. Około 25 sierpnia, kiedy jedna z nadmotławskich drukarni jeszcze tłoczyła tekst sztuki (był bowiem zwyczaj, że tekst granej sztuki można było kupić), Rada, z nieznanego dzisiaj powodu, zabroniła kontynuacji przedstawień. Autora i głównych komediantów kazała uwięzić, drukarza również surowo ukarać, a wszystkie egzemplarze „Tragedyi” obłożyć konfiskatą.
Podczas Dominika w 1797 roku występował w pruskim już Gdańsku Tomasz Truskolaski prezentujący ze swoją trupą „Wesele wiejskie”, określane jako „opera właściwie polska”. W czerwcu 1804 roku przypłynął Wisłą warszawski zespół baletowy Francoisa Le Doux, który od 17 czerwca do 18 sierpnia więcej niż dziesięciokrotnie występował w nowym budynku teatralnym przy Targu Węglowym. Od 10 sierpnia do 12 września 1811 roku wystąpił teatr Wojciecha Bogusławskiego. Zagrał 21 razy dając 25 przedstawień. Z uznaniem spotkała się opera „Andromeda i Perseusz” Ludwika Osińskiego z muzyką Józefa Elsnera, którą Bogusławski wystawił 22 sierpnia w oktawę imienin i urodzin Napoleona.
Osobnych widowisk dostarczały wizyty polskich monarchów i ich małżonek. W interesującym nas okresie sierpniowych targów bywali tutaj: Kazimierz Jagiellończyk – od 11 sierpnia do 7 września 1468; Zygmunt August – od 8 lipca do 1 września 1552; Maria Kazimiera – od 20 sierpnia do 7 września 1676; Jan III Sobieski – od 1 sierpnia 1677 do 14 lutego 1678 i ponownie Maria Kazimiera od 30 kwietnia do 19 listopada 1697 roku.
Najczęściej przyjeżdżali bez związku z Dominikiem, ale oczywiście przygotowywane z okazji ich przyjazdu atrakcje uświetniały też sam jarmark. Tak było, gdy w niedzielę, 16 sierpnia 1676 roku, cały bodaj Gdańsk – zamiast ruszyć po nieszporach do kramów – wyległ na wały miejskie i szańce przy Wiśle, by przy biciu z dział i fanfarach witać królową Marię Kazimierę. Królowa płynęła z Bąsaku (Sobieszewo) do podgdańskich Młynisk niedużym statkiem, który wewnątrz i na zewnątrz obito czerwonym suknem. Wypatrywała miasta z okna okrętu, oparta na jedwabnych poduszkach. Właściwy wjazd odbył się dopiero w czwartek, 20 sierpnia, i mimo deszczu i niepogody trwał od południa aż do wieczora.
Rok później, 1 sierpnia 1677, do Gdańska przybył Jan III Sobieski. Nie wiemy, czy skorzystał z odpustu u dominikanów ani czy odwiedził jarmarczne kramy. Wiadomo, że u dominikanów gościł dwukrotnie, ale było to już w listopadzie. A w sierpniu barwnie i wystrzałowo witano monarchę. W przeddzień św. Dominika, kiedy miasto było już pełne przyjezdnych kupców, na Długim Targu szyprowie wykonali przed królem trzy tańce z floretami przy wtórze głośnej muzyki, po nich wystąpił kuglarz, a w końcu zatańczyli kuśnierze w iluminowanych papierowych koronach z giętkimi obręczami w rękach. Około siódmej wieczorem popisywał się jakiś słynny „policionello”, prezentując w ujęciu komedii dell'arte mit o Jazonie i Medei. Wieczorem natomiast, między dziewiątą a jedenastą, niebo nad miastem zajaśniało wspaniałym fajerwerkiem przygotowanym przez komendanta artylerii miejskiej i wytrawnego pirotechnika Ernesta Brauna. Pokaz przedstawiał szturm Polaków pod wodzą Sobieskiego na obóz turecki pod Chocimiem.
Atrakcją sierpniowych jarmarków były barwne przemarsze trup teatralnych, do których w XIX wieku dołączyły parady zespołów cyrkowych, nierzadko połączone z pokazem słoni, małp i egzotycznych drapieżników. Na wydzielonych placykach i w budach czekały „miasteczka liliputów”, kobiety-dziwa porośnięte sierścią, demonstrowano mrożące krew w żyłach piłowanie ludzi zamkniętych w ogromnych pudłach, różni „widzący” i astrolodzy służyli swoją wiedzą o przyszłości. Podczas jarmarku w 1845 roku można było spotkać „ostatniego króla Azteków”.
Dla jarmarkowych bywalców specjalne oferty przygotowywali drukarze i wydawcy gdańscy. Były to kalendarze, modlitewniki, żywoty świętych, drukowane obrazy o treści religijnej itp. U schyłku XVIII wieku z największą ofertą występowała księgarnia Kazimierza Gottlieba Grunaua z ulicy Szerokiej, która działała w latach 1759-1785 jako filia berlińskiej księgarni Fryderyka Nicolai.
Na zdrowie!
Tak jak dopuszczano do wolnego handlu rzemieślników-partaczy, tak też podobne ułatwienia dotyczyły pozacechowych medyków, którzy często byli wysokiej klasy fachowcami, wędrującymi za pracą od miasta do miasta. Wielu z nich starało się przyjmować pacjentów w znośnych warunkach higienicznym. Część, podobnie jak znachorzy, zielarze, wyrywacze zębów i zwykli szalbierze, zadowalała się budą lub postawionym byle gdzie stołkiem dla chorego. W czasie jarmarku swoje usługi oferowali też nielegalnie praktykujący czeladnicy chirurgów, obyci z leczeniem chorób żołnierze czy domorośli medycy, którzy na co dzień wykonywali całkiem inne zawody. Ludzie ci pobierali opłaty niższe od honorariów chirurgów cechowych, co jednak nie zawsze musiało oznaczać gorszą jakość usług.
A bywało i tak, że w Gdańsku brakowało medyków pewnych specjalności. Jeszcze w XVII stuleciu cechowi medycy zbywali chorych z zaćmą, kamieniami w pęcherzu moczowym czy z przepukliną. Takimi przypadkami zwyczajowo zajmowali się wędrowni operatorzy, którzy przybywali na Dominika. Czasem pozwalano im przedłużyć pobyt, by mogli wykonać większą liczbę zabiegów. W wyjątkowych sytuacjach uzyskiwali zgodę Rady na stałe osiedlenie, dzięki czemu mogli ubiegać się o przyjęcie do cechu.
Statut Rady z 11 listopada 1522 roku poświęcił wędrownym medykom dwa artykuły, z których wynika, że traktowano ich jak zwykłych intruzów, jeśli odważyli się wkraczać w kompetencje członków cechu i leczyli przy pomocy maści i balsamów. Partacze często omijali miejskie przepisy, dlatego medycy cechowi domagali się od Rady pomocy w zwalczaniu tej konkurencji, na co nie raz słyszeli odpowiedź, że ci mają pacjentów, którzy lepiej leczą. Jeszcze podczas jarmarku w 1845 roku pewien wędrowny medyk usuwał zęby, przyjmując pacjentów w budzie.
Konkurencje
Dwukrotnie usiłowano organizować konkurencyjne wobec Gdańska jarmarki w jego najbliższej okolicy. Raz próbowali tego Krzyżacy w XV wieku, drugim razem zrobili to Prusacy w 1772 roku.
W 1380 roku Krzyżacy założyli tzw. Młode Miasto. W 1446 roku otrzymało ono prawo organizowania własnego jarmarku pod koniec sierpnia. Nie korzystało długo z tego przywileju. Kiedy w 1454 roku zrzucono krzyżackie panowanie, gdańszczanie migiem rozebrali zakonny zamek i zburzyli konkurencyjny Jungstadt.
W 1772 roku, po I rozbiorze, przedmieścia miasta znalazły się w obrębie państwa pruskiego. Sam Gdańsk nadal był związany z Rzeczpospolitą. Władze pruskie utworzyły wtedy tzw. Zjednoczone Miasto Chełm (obejmowało Chełm, Stare Szkoty, Siedlce i Święty Wojciech), by jeszcze bardziej osłabić pozycję Gdańska. I tam, w Starych Szkotach w 1775 roku urządzono konkurencyjny sierpniowy jarmark. Rada Miejska zażądała wtedy likwidacji tych targów, gdyż obroty na Dominiku zaczęły wyraźnie spadać. Władze pruskie odpowiedziały nałożeniem na gdańszczan opłat na towary zakupione na Dominiku, a przewożone przez ich terytorium. Rada zareagowała zakazem przewożenia przez Gdańsk jakichkolwiek towarów zakupionych na jarmarku w Starych Szkotach. Słabszy Gdańsk musiał ustąpić i w 1776 roku cofnął swój zakaz. A później sam został włączony do państwa pruskiego.
Wędrujący jarmark
W handlu wewnętrznym Gdańska dużą rolę odgrywały cotygodniowe targi na licznych placach. Już od początku XV wieku wzdłuż ulic Minogi i Tandeta kramarzono starzyzną. Handlowano w porcie, na mostach, w kramach rozstawionych w różnych punktach miasta. Kiedy na placu targowym przy kościele św. Mikołaja urządzano pierwsze jarmarki, niektóre z tych miejsc mogły jeszcze nie istnieć.
Około 1473 jarmark przeniesiono z targowiska przy kościele św. Mikołaja na Plac Dominikański (dzisiejszy Targ Węglowy), który wówczas zajmował niezabudowane tereny między murem miejskim a wałem zewnętrznym i opierał się od południa o zespół Katowni i Wieży Więziennej. W ciągu XVII wieku wzdłuż wału pojawiły się budy jarmarczne, które stopniowo rozbudowywano, przerabiając na domy o niskim standardzie, ze sklepem albo z warsztatem w przyziemiu i niedużym mieszkaniem na piętrze. Wtedy też oddano na potrzeby Dominika Targ Drzewny, gdzie handlowano między innymi drewnem, pieczywem i ceramiką.
W wieku XIX jarmark wykracza poza miejskie obwałowania: na Targ Sienny z okolicami oraz na tereny przylegające do Bramy Oliwskiej, na miejsce wyciętego w 1807 roku ogrodu-labiryntu, które w czasach pierwszego Wolnego Miasta Gdańska nazywano Placem Napoleona, a po 1945 roku Placem Zebrań Ludowych. Tam 15 sierpnia 1810 roku, w dzień urodzin cesarza, odbyła się „wielka rewia”, podczas której „paradom, fetom, fajerwerkom nie było końca przy tłumach widzów tym większych, że przypadł właśnie okres dominikańskiego targu” – wspominał świadek wydarzeń.
Kiedy Targ Węglowy służył wyłącznie handlowi, na Targu Drzewnym pozwalano stawiać budy typowe dla wesołego miasteczka. Był tam „raj dla dzieci” – jak wspomina Berthold Hellingrath, który w latach osiemdziesiątych XIX wieku odwiedzał to miejsce jako chłopiec. W XIX wieku Dominik dotarł też pod Bramę Żuławską. Na paśmie dzielącym jezdnie Długich Ogrodów, zajętym później przez tory tramwajowe, ustawiano na czas jarmarku rzędy straganów. Umieszczano je na niewielkim podwyższeniu; by do nich zajrzeć, należało się wspiąć po dwóch schodkach. W roku 1875 namioty cyrkowe rozbijano między innymi na Targu Siennym.
Jeszcze w 1890 roku Dominik funkcjonował na Targu Drzewnym. Oferowano tam drabiny, krzesła, garnki, parasole; można było pójść do teatru orientalnego niejakiego pana Th. Scherffa albo w stojącej obok budzie zajrzeć do specjalnych okularów i sycić oczy widokiem barwnych panoram, które przedstawiały sceny z aktualnie komentowanych wydarzeń światowych. Na tyłach teatru i panoramy czekał na miłośników diabelski młyn. Około roku 1900, w miejscu zasypanych fos przy Bramie Wyżynnej, gdzie w 1904 roku stanął gmach Banku Rzeszy, wyrosły na jeden lub dwa sezony budy świadczące jarmarczne rozrywki.
Jeszcze w pierwszej dekadzie XX wieku na placu za Bramą Oliwską gdańszczanie bawili się na karuzelach obracanych przez głośno sapiące motory parowe. Być może, iż właśnie tam Max Finkes ustawił swoją parową karuzelę o nazwie „Rozbujana Ziemia”. Na tym placu rozbijało się też kino, podobno pierwsze w Gdańsku. Jak wspomina gdańszczanin Ehrhardt Traugott, który w początkowych latach XX wieku był jeszcze małym chłopcem, jednego roku pokazywano tam film „Pchła w spodniach pana młodego!”. Przyszedł wtedy na Dominika z babcią. Nie umiał jej przekonać, by poszła z nim obejrzeć ten obraz. W 1910 roku stanęła na tym placu wieża z długą zjeżdżalnią. Nie omijały tego miejsca teatry. Produkował się tam między innymi „Hamburger Specialitater Theater”.
W XX wieku jarmark opuścił Targ Węglowy, który stał się niebezpieczny po przeprowadzeniu linii tramwajowej w kierunku Siedlec. Dominik rozrósł się za to w kierunku wschodnim. Sporo kramów stanęło na Dolnym Mieście w sąsiedztwie Mostu Siennickiego, na ulicy Jaskółczej, Łąkowej, Szopy i innych.
W latach międzywojennych jarmark rozpoczynano w pierwszą niedzielę sierpnia. Sygnałem do jego otwarcia był chorał o hojne błogosławieństwo Boże, wygrywany z carillonu przez całą godzinę. Gdańszczanie z lewobrzeżnego miasta docierali na Dominika kilkoma mostami i dwoma motławskimi promami: jeden kursował pod Żurawiem, drugi przy wylocie ulicy Wałowej. W jarmarkowe soboty i niedziele te płaskodenne krypy bywały zapchane zbitą masą ludzi, a mimo to nie zdarzył się żaden wypadek.
Miejscem odwiedzanym najtłumniej był plac sięgający od Mostu Siennickiego po mury rzeźni. W dużej części zastawiały go kramy, w których spotykało się handlarzy z najrozmaitszych zakątków Niemiec i z Polski. Ogromną połać placu zajmowała największa atrakcja międzywojennych Dominików – wesołe miasteczko z kolejką górską i wielkim diabelskim młynem, który tu nazywano również rosyjskim. Urządzenia te nie miały już napędów parowych tylko elektryczne, dzięki temu pracowały ciszej i z większą mocą.
Kolejkę górską ustawiano zazwyczaj obok wejścia na plac. Wieczorem jej tory oświetlały girlandy kolorowych żarówek. Tak samo oświetlano gondole diabelskiego młyna. Przy takiej iluminacji odbywały się reklamowane w mieście wieczorne najszybsze jazdy, wtedy też – jak wspomina Brunon Zwarra – z wagoników i gondol dochodziło najwięcej pisków i krzyków.
Obok tradycyjnych karuzeli, huśtawek, salonów śmiechu z krzywymi lustrami, strzelnic czy kolejki-dreszczowca, dużą atrakcję stanowiła beczka śmiechu. Tworzyły ją dwa bębny dwumetrowej średnicy, grubo wyściełane miękką materią. Obracając się na jednej osi wirowały w przeciwnych kierunkach. Sztuką było tak przez nie przejść, by nie stracić równowagi. Podobnie trudno było utrzymać się na tzw. diabelskich kołach, które przypominały puszczone w ruch wielkie płyty gramofonowe. Kto miał mocniejsze nerwy, zaglądał do wielkiej „beczki śmierci”, gdzie motocyklista popisywał się, jeżdżąc po wewnętrznej ścianie. Osobną atrakcją było miasteczko karłów „Shippers van der Ville”, do którego pewni ludzie nie zachodzili, widząc nie dający się niczym zasłonić smutek na obliczach występujących liliputów.
Charakterystyczną grupę na Dominikach stanowili właściciele bud świadczących rozrywki. Ubrani w znoszone fraki, ze zdefasonowanymi cylindrami na głowach, czasem ucharakteryzowani na zapaśników, clownów albo czarnoksiężników, zachwalali głośnym nawoływaniem swoje atrakcje, waląc przy tym w gongi, bębny, dmuchając w trąbki i różne piszczałki.
Podczas pogodnych dni nad placem często unosił się tuman kurzu. Schronienia przed nim udzielały gospody umieszczone pod wielkimi namiotami, gdzie obok schłodzonego gdańskiego piwa najczęściej kupowano gorące kiełbaski.
Powodzeniem u dzieci cieszyły się budy nad Nową Motławą przy ulicy Szopy, gdzie oferowano przede wszystkim słodycze. Największe wzięcie miały tanie cukierki i laseczki miętowe „Pfefferminzstangen”. Bez umiaru kupowano obficie lukrowane pierniki toruńskie, katarzynki i piernikową krajankę, tzw. brukowce. Kiedy przygrzało słońce, z tych bud rozchodziły się zapachy, wobec których niełatwo było zachować obojętność. Wszędzie wciskali się lodziarze i sprzedawcy waty cukrowej potrącający ludzi swoimi wózkami. Obok języka niemieckiego, używanego tu z charakterystyczną gdańską nutą, słyszało się też, jakkolwiek znacznie rzadziej, polski i kaszubski. Między kramami udało się czasem wypatrzyć polskich górali oferujących artystyczne rękodzieła. Częstym widokiem byli kramarzący Żydzi.
Po dwóch tygodniach szaleństwo ustawało. Do ostatniego przedwojennego jarmarku zawiadamiał o tym carillon, wygrywając przez godzinę religijne pieśni dziękczynne.
Zdarzały się też atrakcje jednorazowe. W jeden z ostatnich dni Dominika w 1929 roku nad Gdańskiem przelatywał sterowiec „Graf Zeppelin”. W 1937 roku na jarmarku pojawiła się ekipa telewizyjna z samochodem filmująco-nagrywającym, wyposażonym w zadaszoną platformę. Stało na niej kilku panów w białych kitlach, z których jeden obsługiwał kamerę. Ruchome obrazy oglądano w mieście na kilku odbiornikach. Dreszcz emocji przeżywano w 1938 roku, kiedy w Motławie pojawił się dwumetrowy krokodyl. Zwierz jakimś sposobem zbiegł właścicielom jakiegoś cyrku. Szczęśliwie wypatrzono go i wyłowiono, nim zdążył kogoś zaatakować.
W ostatnich dziesięcioleciach
Do tradycji gdańskiego jarmarku powrócono w 1972 roku z inicjatywy redakcji „Wieczoru Wybrzeża”. Miała to być lokalna impreza handlowo-rozrywkowa o nazwie Jarmark Dominikański. Partia wyraziła zgodę i pięcioosobowy komitet organizacyjny przystąpił do pracy. Pod Żurawiem od strony ulicy Szerokiej zbudowano estradę, z której 5 sierpnia fanfarzyści odtrąbili otwarcie pierwszego powojennego Dominika. Trwał zaledwie dziewięć dni. Jego główną atrakcją był tzw. pchli targ, na który ludzie przynieśli spore ilości starych bibelotów, mebli, lamp naftowych, patefonów, obrazów, szabli, map, książek. Można było targować się do woli, nie obowiązywały żadne oficjalne cenniki. W restauracjach pojawiły się „starogdańskie” przysmaki.
Gdański jarmark zauważono w całym kraju i podobne imprezy zaczęły pojawiać się w innych miastach. W następnych latach, kiedy w sklepach trudno było cokolwiek kupić, na Jarmark Dominikański „rzucano” poszukiwane towary dobrej jakości, co tylko zwiększyło popularność imprezy. Od 1973 roku jarmarkowi towarzyszył Festiwal Mody; jego centrum ulokowało się w Domu Technika, gdzie prezentowano rewiowe widowisko „Żywy żurnal”. W tym samym roku na ulice wyjechały pierwsze „Fiaty 126p”, co dało pretekst do rajdu „maluchów”. Wtedy też w Ratuszu Staromiejskim podczas ceremonii świeckiego chrztu pewnym bliźniakom nadano imiona Dominiki i Dominika. Jarmark w 1975 roku miał się rozpocząć 2 sierpnia, ale otwarcie przesunięto o kilka dni z powodu żałoby ogłoszonej po katastrofie promu osobowego na Motławie, który zatonął grzebiąc osiemnaście osób. Strajki i restrykcje stanu wojennego nie spowodowały odwołania żadnego jarmarku.
Na fali przemian ustrojowych miasto przypomniało sobie o gdańskich dominikanach i ich odpuście. Teraz mamy w Gdańsku Jarmarki św. Dominika, a gdańscy dominikanie są podczas nich coraz bardziej aktywni. Pierwsze powojenne Dominiki zajmowały ulicę Szeroką, Mariacką i Św. Ducha, w kolejnych latach rozprzestrzeniały się na Długie Pobrzeże, Długi Targ, Targ Rybny, Targ Węglowy, Warzywniczą i inne ulice na Głównym Mieście.
Tymoteusz Jankowski
Pierwodruk: „30 Dni” 3/2005