Nieremontowany dwór i zabudowania zawaliły się i zarosły chwastami. Zanim to jednak nastąpiło, dawny majątek Schwabenthal (Dolina Szwabego) pozostawał jednym z nielicznych na obszarze Gdańska zespołów dworskich o charakterze podmiejskiej posiadłości niezeszpeconych powojennymi przebudowami.
W miejscu gdzie łączą się wody Potoku Oliwskiego i Prochowego już w XVI wieku istniał dwór z ogrodem, sadem i młynem. Dwór i ziemia należały do klasztoru oliwskich cystersów, młyn ze stawem do niejakiego Kacpra Jenischa. W1601 roku gdańszczanin Jakub Schwabe odkupił od Jenischa młyn oraz staw, a dziesięć lat później dokupił dwór z domkiem ogrodnika, ogrodem oraz ziemią uprawną. Nowy właściciel niedługo cieszył się podoliwską posiadłością. Popełnił samobójstwo w 1615 roku. Wtedy wyszły na jaw ogromne malwersacje, jakich się dopuścił jako urzędnik miejski. Sprawa stała się głośna. Od nazwiska malwersanta na długo przyjęła się nazwa dworu oraz otaczającej go doliny.
Posiadłość często zmieniała właścicieli. Do roku 1945 naliczyć ich można około dwudziestu. Wiatach 1801-1821 w Schwabenthal władał Jan Jerzy Junker. Należało do niego pięć włók i pięć morgów ziemi, ponadto dom mieszkamy, ogród, stodoła, spichlerz, stajnia oraz kuźnia miedzi z budynkiem mieszkalnym dla zatrudnionych w niej robotników. W1898 roku kolejnym właścicielem stał się drogą kupna Hugo Mrozek. Z kwerendy i analizy materiałów źródłowych wynika, że chociaż familia Mrozek opuściła na zawsze Schwabenthal w marcu 1945 roku, aż do 1959 roku posiadłość oficjalnie należała do nich. Z tych materiałów dowiadujemy się również, jakie było nazwisko późniejszego właściciela.
Zachowany do naszych czasów w stanie ruiny barokowy budynek dworu powstał najprawdopodobniej w połowie XVII wieku. Tworzy prostą i zwartą bryłę założoną na planie prostokąta, dwukondygnacyjną, nakrytą mansardowym dachem. Jedyną ozdobą elewacji były niewyszukane w formie okiennice i drzwi wejściowe oraz drewniane profilowane gzymsy oplatające budynek poniżej dachu. We wnętrzu zachował się belkowany strop oraz mocno zniszczona sień z rokokową klatką schodową. W pomieszczeniach pierwszego piętra zabezpieczono stiuki ozdobione malowidłami. Najstarsza część budynku to głęboka XVI-wieczna piwnica z krzyżowym sklepieniem. Cennym uzupełnieniem zespołu były budynki gospodarcze posadowione na masywnych podmurówkach kamiennych, pokryte stromymi dwuspadowymi dachami opadającymi nisko prawie do ziemi. Park w stylu angielskim po stronie północno-zachodniej założono w połowie XIX wieku, prawdopodobnie na miejscu barokowego ogrodu.
Jeszcze u schyłku lat sześćdziesiątych XX wieku dwór urzekał położeniem w cichej dolinie, proporcjami bryły oraz wspomnianymi budynkami krytymi holenderką i gontem. Posiadłość mogła wszelako przygnębiać rzucającym się w oczy nieładem oraz daleko posuniętymi zniszczeniami, w tamtych latach był to jednak widok normalny. Chętnych do wejścia na majdan i zwiedzenia wnętrz dworu przepędzano jak intruzów. Również nie wolno było rozstawiać sztalug na dworskiej łące, bo stanowiła własność prywatną niechętnej dla artystów właścicielki. Dopiero w latach osiemdziesiątych mogłem tam wejść niezatrzymywany.
W dworze nikt już nie mieszkał. W tamtym czasie Pracownie Konserwacji Zabytków próbowały uczynić z Schwabenthal tzw. dom pracy twórczej. Rozpoczętą adaptację jednak zarzucono, pozostawiając niezabezpieczoną budowę. Minęło parę lat. W 2000 roku nieoczekiwanie poznałem starszą już panią Mariannę mieszkającą blisko Dworu Schwabego. Dzięki jej opowieści to miejsce staje się bliższe i bardziej zrozumiałe. W 1941 roku moja rozmówczyni została wywieziona ze Świecia na przymusowe roboty właśnie tu, do Schwabenthal.
***
Jak to na pograniczach bywało, ludzie tutejsi często reprezentowali typy o rodowodach bardzo przemieszanych. Przez długie lata właścicielom Schwabenthal dochód dawały plony z pól oraz zyski z kuźni stojącej na miejscu dawnego młyna, przycupniętej do grobli spiętrzającej wodę w dworskim stawie. Po pożarze, jaki krótko po 1900 roku strawił kuźnicę, Hugo Mrozek urządził w dworze restaurację. Wśród gdańszczan rodziła się w tamtym czasie moda na spacery podmiejskimi lasami i odpoczynek w leśnych restauracjach. Mrozek trafił zatem w dziesiątkę. Wkrótce wystarczyło w Gdańsku powiedzieć: „Schwabenthal bei Oliva” i prawie każdy wiedział, o jaką dolinę, o jaki dwór i o jaką gospodę chodzi. Ukazało się nawet kilka pocztówek zachwalających to idylliczne miejsce na ziemi. Dla gości przeznaczono cały parter, powiększony w latach dwudziestych o dwie werandy dobudowane do ścian szczytowych dworu, wykorzystywane w ciepłych miesiącach.
Elsa Mrozek przejęła Schwabenthal po śmierci męża w 1913 roku. W latach II wojny światowej była około siedemdziesięcioletnią energiczną i dumną damą. Z niezamężną córką Edith zajmowała piętro dworu. Niemieckie służące, z traktowaną jak Niemka młodą Kaszubką Anną, mieszkały w pokoikach na poddaszu. Po wybuchu wojny w Schwabenthal jak i w innych majątkach i większych gospodarstwach pojawili się robotnicy przymusowi. U Elsy zamieszkali w dawnym budynku pracowników kuźni, stojącym za dworskim stawem. Marianna z innymi Polkami zajmowała jeden koniec baraku, w drugim mieszkali dwaj chłopcy wywiezieni z Wilna oraz Kaszub Kolasa, mężczyzna dorosły, posiadający własną rodzinę. Kolasa znał niemiecki i najczęściej to on tłumaczył polecenia pani Mrozek i jej zarządcy Boćka. Przy Kolasie nie można było za dużo mówić. Za bardzo nadskakiwał Niemcom.
W Schwabenthal zapewniono Polakom harówę od rana do wieczora. Najczęściej pracowali w polu. A grunty Frau Mrozek to prawie cała dzisiejsza Dolina Zgniłych Mostów z terenami zajętymi przez ogródki działkowe. Zimą dziewczyny darły pierze w jako tako ogrzanej „buchcie” na poddaszu obok klitki zajmowanej przez pokojówkę Lisbethę, albo zarządca Bock odsyłał je do szopy blisko stajni, gdzie piłowały drewno. Bock to był służbista. Nawet na chwilę nie pozwalał się wyprostować. A pracowały przecież za nic. Za samo jedzenie. Do domów na święta musiały jeździć za własne pieniądze. Nawet roboczego ubrania nikt im tu nie dał.
W niedziele dziedziczka zatrudniała dziewczyny w kuchni na piętrze, gdzie zmywały naczynia po gościach odwiedzających gospodę. Nienawidziły tej pracy. Przed wojną była to normalna gospoda z ciepłymi posiłkami i wyszynkiem. W latach wojny była to tylko cukiernia. Gościom serwowano słynne na cały Gdańsk wyroby tutejszej kuchni: wafle, ciasta i torty podawane z kawą albo herbatą. Obsługiwała ich najęta przez Elsę Niemka Traute, ona też sprzątała pomieszczenia restauracyjne. W ciepłe dni, kiedy nawet na werandach brakowało miejsca, dostawiała stoły na zewnątrz. Goście chętnie obsiadali duży kamienny stół stojący od strony parku. Cukiernię Elsy Mrozek odwiedzały w latach wojny najczęściej same kobiety, „stare kaffetanten”, jak je nazywała Marianna. Mężczyźni zajęci byli bowiem walką o Wielkie Niemcy. Musiało przychodzić tych dam dość sporo, skoro dziewczyny nieraz zmywały do późnego wieczora. Ile razy prosiły o deszcz, żeby jak najmniej „przeklętych bab” nawiedzało ich Schwabenthal!
Kuchnia na piętrze to królestwo kucharki Anny. Tylko ona przyznawała się w dworze do znajomości polskiego i czasem tłumaczyła polecenia zarządcy Boćka oraz Frau Mrozek. Anna gotowała także dla Polaków. Jedzenie było nawet niezłe. Marianna mimo to dokarmiała się żywnością przysyłaną z domu. Paczki dochodziły do Schwabenthal nie za często i nie wszyscy Polacy je dostawali. Byli młodzi i mieli apetyty. Skoro zatem udało im się podpatrzyć, że jakaś kura znosi jajka w mrocznym zakątku spichrza, podkradali je i dzielili między siebie. Zrozumiałe, że robotnicy nie jadali z „państwem”. Frau Mrozek wyznaczyła im osobną stołówkę w pomieszczeniu obok stajni. Śpieszyli się z jedzeniem, bo muchy nie próżnowały.
Dumna Elsa była szczupłą damą średniego wzrostu. Nie pospolitowała się bezpośrednimi kontaktami z Polakami. Jakkolwiek wymagała bezwzględnego posłuszeństwa, nie była najgorszą „Niemrą”. Nigdy nie straszyła odesłaniem na gestapo, nie wyzywała, nie wymierzała upokarzających kar. Kiedy jednak Mariannie zaczęły psuć się zęby, nie puściła jej do dentysty.
***
Nadszedł marzec 1945 roku. Gdzieś blisko Doliny Schwabego działy się okropności, których sensu chyba nikt w dworze nie rozumiał. W normalnych warunkach Elsa i Edith świętowałyby za kilka dni niemieckie Ostern. Również Marianna i inni Polacy w normalnych warunkach może wyjechaliby, jak co roku, na parę dni do domów nacieszyć się Wielkanocą, spotkać najbliższych i trochę wypocząć. Mieszkający w pobliżu młody Herr Mrozek w tym świątecznym czasie na pewno odwiedziłby z żoną i synami matkę i siostrę. Wszystko wskazywało, że stanie się tak mimo coraz wyraźniejszych odgłosów frontowej kanonady przynaglającej wielu oliwian do pośpiesznej ewakuacji na zachód.
Choć w zawrotnym tempie nadciągała nawała bolszewicka, w Dworze Schwabego dni upływały w dawno ustalonym rytmie. Anna, jak co roku, zajęta była szykowaniem świątecznych przysmaków na stoły właścicielek dworu i ich gości. Lisbetha myła okna i szorowała podłogi. Traute każdego dnia szykowała salę restauracyjną na przyjęcie stałych bywalczyń.
24 marca wieczorem wydawało się jednak pewne, że coś się kończy, że najpóźniej następnego dnia rosyjscy żołnierze przetoczą ciężki walec historii przez ciche i spokojne Schwabenthal. Błyski i grzmoty wystrzałów dochodziły już zza okolicznych wzgórz. Nocy jak tamta nigdy tutaj nie było. Płonące cygara katiusz gwiżdżąc przelatywały nad doliną. Wystarczyłoby jedno, by zmieść z powierzchni ziemi barak stojący nad młyńskim stawem. Około czwartej nad ranem Marianna zdecydowała się przekroczyć zakaz samowolnego wchodzenia do dworu. Kryjąc głowę w ramionach przebiegła z innymi Polakami groblę dzielącą od dworskiego majdanu.
Drzwi dworu były otwarte. Zbiegli co tchu do piwnicy przygotowani na wymówki. Ujrzeli tam tylko przestraszoną Annę. Dowiedzieli się, że Elsa i Edith zabrały z niemieckimi służącymi najniezbędniejsze rzeczy i nocą opuściły Schwabenthal. Po chwili usłyszeli ruch na majdanie. Oczekiwali najgorszego. Mogła to być niemiecka odsiecz albo Rosjanie. Do piwnicy zaraz wbiegli niewysocy, niechlujnie ubrani mężczyźni. Byli bardzo młodzi. Rozglądali się nerwowo. Lufy pepesz połyskiwały gotowe do strzału. „Paliaki?! Giermańcy?!” – krzyknęli.
Wypadki pobiegły wartko po sobie. Rosjanie zaraz zagonili jednego z chłopców do obrywania instalacji elektrycznej ze ścian. Inny musiał próbować znalezione produkty żywnościowe, czy nie były zatrute. Annę zawlekli w kąt i gwałcili. Po niedługim czasie przyszedł jakiś „starszyna” i kazał się wszystkim wynosić, by dać miejsce dla rannych. Dziewczyny i Kolasę pognano za las do jakiegoś gospodarstwa, gdzie było już więcej Polaków. Chłopców z Wilna nie poprowadzono z nimi. Niewykluczone, że postawili się Rosjanom i zostali zabici. Przez dwa dni nie można było się nigdzie ruszyć. Trzeciego rano okazało się, że nie ma rosyjskich wartowników. Pewnie pobiegli za frontem, który potoczył się dalej na zachód.
***
Dla Marianny wojna się skończyła. Wróciła do domu. W rodzinnym Świeciu wytrzymała raptem rok. Na Zielone Świątki 1946 roku była już z powrotem w podgdańskiej dolinie Schwabenthal, gdzie w latach 1941-1945 „zmarnowała najlepsze lata młodości”. Zbyt „szwabska” Dolina Schwabego utraciła swoją historyczną nazwę. Została pochłonięta przez Dolinę Radości, nazywającą się bardziej swojsko. Ta nazwa bardzo pasowała Mariannie. Do radości miała bowiem wiele powodów. Nie było wojny. Wyszła za mąż. Męża poznała właśnie tu, na „robotach”. Dlaczego tutaj wrócili? Mąż zadecydował. Zajęli nieduże mieszkanko obok czynnej do dzisiaj kuźni wodnej, poniżej posiadłości pań Mrozek. W tej kuźni mąż Marianny dostał pracę. Wyrabiał jakieś narzędzia rolnicze.
Tymczasem po opuszczonym Dworze Schwabego została sama nazwa. Przestał być majątkiem w dawnym stylu. Stał się niszczejącym „poniemieckim” gospodarstwem z nowym gospodarzem nie bardzo rozumiejącym, gdzie mieszka i gospodaruje. Nowy właściciel wynajął część pomieszczeń różnym ludziom zagnanym przez historię z całej Polski. Duże pokoje zaczęto dzielić na mniejsze. Ściany dworu zaczął zżerać nieznany „za Niemca” grzyb. Niedostatecznie doglądane zabudowania popadały w ruinę. W jednej z werand na kilka lat urządzono farbiarnię. Potem suszono w niej zioła. W drugiej trzymano jakieś narzędzia i inne rupiecie. Z niekonserwowanej stolarki osypywały się płaty farby. Wszystko traciło dawny blask.
Pod koniec lat sześćdziesiątych dom przy Bytowskiej niespodziewanie odwiedziła córka Elsy, Edith, z bratankiem i kilkoma innymi Niemcami. Okazało się wtedy, że nieźle sobie radzi po polsku. Niewykluczone, że znała ten język również jej matka. Nastąpiło spotkanie dawnej właścicielki z nową. Ta nowa właśnie wychodziła przed oborę z wiadrami świeżo wydojonego mleka. Ostatnia wojna zabrała jej kilka bliskich osób. Po jakimś powitaniu i prezentacji z ust nowej właścicielki wylał się głośny potok słów. Edith usłyszała, kto teraz rządzi na nie jej ziemi i w nie jej domu i że tą władzą ani myśli się z Niemką dzielić. Wizyta była krótka jak u dobrego lekarza. Edith zrozumiała, że nigdy do Schwabenthal nie wróci.
Tadeusz T. Głuszko
Pierwodruk: „30 Dni” 11/2000