„Szczególna rzecz, że wszyscy wielcy ludzie mają jakieś dziwactwo, jakieś ziarnko szaleństwa domieszane do swego geniuszu” – Molier „Lekarz mimo woli”
Dewiza przekonująca, że siła jednostki to siła działania, z całą pewnością przypadłaby mu do gustu. Uwielbiał eksperymentować, a jego ostatni eksperyment dotyczył pośmiertnych losów jego ciała. Dziś nieco zapomniany, Wolf uchodził wśród współczesnych mu za prawdziwego oryginała. Kontrowersje budził jego strój, zachowanie i poglądy. Być może w ten właśnie sposób, w epoce wybujałych konwenansów, starał się chronić własną wolność. A przy okazji uchronił pewną pannicę przed ospą. Jeannette, jak nazywano ją w dzieciństwie, w przyszłości została matką wielkiego filozofa.
Spotkanie z Casanovą. Nobilitacja
Nataniel Mateusz von Wolf urodził się w 1724 roku w Chojnicach, gdzie jego ojciec był aptekarzem. Wyrósł na młodzieńca o wielkich zdolnościach. Na początku kształcił się w Gimnazjum Akademickim w Gdańsku. Szybko jednak wyruszył w świat w poszukiwaniu najodpowiedniejszego dla siebie wykształcenia. Interesowały go nauki przyrodnicze. Kiedy zmarł ojciec, Nataniel, pozbawiony dochodów, myślał poważnie o porzuceniu nauki i przejęciu chojnickiej apteki. W końcu jednak zdołał szczęśliwie rozwiązać swoje finansowe problemy i wrócił na studia. Najpierw była to Jena, potem studiował medycynę na uniwersytecie w Lipsku, wreszcie trafił do Halle. W tym czasie pociągała go również matematyka i filozofia. W kontynuowaniu studiów medycznych pomogło mu stypendium biskupa warmińskiego, Adama Grabowskiego. Dyplom uniwersytecki uzyskał w Erfurcie. Niezwykły głód wiedzy aż do śmierci pozostał jedną z najbardziej charakterystycznych cech jego osobowości.
Młody doktor medycyny pojawił się w Gdańsku w 1749 roku. Miał zamiar otworzyć własną praktykę, ale rychło zrezygnował z tego pomysłu. W mieście było wielu medyków, każdy z nich przeciwdziałał pojawieniu się nowego „kolegi” po fachu, gdyż wiązało się to ze spadkiem liczby pacjentów i zmniejszeniem dochodów. Ale Nataniel miał szczęście. Zaproponowano mu nadzwyczaj intratną posadę. Być może w jej zdobyciu pośredniczył jego protektor, biskup warmiński. Dzięki listowi polecającemu skromny lekarz z prowincjonalnych Chojnic stał się nadwornym medykiem najbogatszych ludzi w Polsce, rodzin tworzących niezwykle wpływowe stronnictwo polityczne, zwane potocznie Familią. Podjął opiekę nad chorym na gruźlicę marszałkiem wielkim koronnym Stanisławem Lubomirskim (1719-1783), późniejszym przywódcą stronnictwa. Ze źródeł dowiadujemy się, że Lubomirski już jako dziecko był niezwykle słabowity i często zapadał na rozmaite choroby. Wymagał stałej lekarskiej opieki. Wolf towarzyszył mu wszędzie, zarówno w stolicy, jak i w bajecznym pałacu w Łańcucie, który stanowił własność księcia. Podejmował też liczne podróże do uzdrowisk, w których arystokrata usiłował podratować swoje wątłe zdrowie. Młody lekarz zaczął przyzwoicie zarabiać, a stabilizacja finansowa zaowocowała wytężoną pracą naukową.
O Wolfie zaczęto mówić w środowisku. Kiedy w 1761 roku postanowił rozstać się ze swoim dotychczasowym chlebodawcą i przyjechał do Warszawy, nie mógł narzekać na brak ciekawych propozycji, jego osobą zainteresowany był nawet dwór szwedzki. Ceniony lekarz postanowił jednak nie opuszczać kraju i związał się z inną magnacką rodziną, Czartoryskimi. Prawdopodobnie został polecony przez żonę Stanisława Lubomirskiego, Elżbietę, która była siostrą księcia Adama Kazimierza Czartoryskiego (1734-1823), „generała”, czyli generalnego starosty ziem podolskich. Odtąd, przez szereg lat, znajdował się u boku młodszego od siebie o dziesięć lat księcia, właściciela ogromnej fortuny, zwanej niekiedy „republiką Czartoryskich”, jednego z kandydatów do korony polskiej w czasie ostatniej elekcji. Książę Adam był jedną z najbardziej światłych osób w państwie, teoretykiem i krytykiem literatury, współtwórcą Teatru Narodowego. Na obiadach i kolacjach w jego domu – o czym zaświadcza bywalec salonów Giovanni Giacomo Casanova – gościło wiele znakomitości. „Zastałem tam bardzo liczne towarzystwo: generałów, biskupów, ministrów, wojewodę wileńskiego i wreszcie króla, któremu książę mnie zaprezentował” – pisał w swych pamiętnikach wielki uwodziciel. Był to naprawdę wielki świat - w pałacu księcia skupiała się śmietanka towarzyska stolicy, zagraniczni goście, politycy, finansjera.
Podczas swojej służby u Lubomirskich, a potem u Czartoryskich, w towarzystwie swoich opiekunów Wolf podejmował liczne podróże, zwiedził Niemcy, Austrię, Francję, Szwecję, Włochy, Anglię, a nawet Turcję. Stale też uzupełniał swoje wykształcenie. Czartoryscy, prócz fortuny, posiadali na ogół doskonałe zdrowie i dość powszechnie uważani byli za rodzinę długowieczną. Korzystający z większej niż dotychczas swobody medyk, od 1764 roku coraz częściej zajmował się badaniami astronomicznymi. Ta dziedzina wiedzy stawała się dla niego prawdziwą pasją. Jako zaufany księcia Czartoryskiego, bezpośrednio uczestniczył w reformach, które przedsięwziął ostatni król Polski, Stanisław August Poniatowski. Zacny lekarz, w uznaniu swoich zasług, został w 1768 roku nobilitowany przez króla, który również był jego pacjentem (Album armorum nobilium Regni Poloniae XV – XVIII saec. pod datą 1782). Odtąd z dumą podpisywał się: Nataniel Mateusz von Wolf. Nigdy też nie zapomniał, komu zawdzięcza swój szlachecki tytuł. W Warszawie poznał wiele wpływowych osobistości, także z najbliższego otoczenia władcy, na ich pomoc – jak pokazała przyszłość – mógł zawsze liczyć.
5 marca 1766 roku, w parku w okolicach Woli, doszło do pojedynku na pistolety między hrabią Franciszkiem Ksawerym Branickim a Casanovą. Powód był błahy, ale żaden z mężczyzn nie zamierzał ustąpić. Casanova trafił hrabiego w pierś. Sam otrzymał postrzał w rękę. Branicki zwalił się z nóg jak kłoda, lecz przeżył. Casanova ukrył się w pobliskim klasztorze franciszkanów. Sprawa stała się głośna, przez wiele tygodni o niczym innym nie mówiono w Warszawie. Do klasztoru pielgrzymowali wszyscy wrogowie hrabiego, przy łożu rannego w rękę wenecjanina pojawili się także medycy księcia Czartoryskiego, który wielokrotnie przyjmował go w swoim pałacu. Jednego z przysłanych lekarzy Casanova zapamiętał szczególnie „Medyk, zresztą nędzna kreatura, zalecił mi dietę. Jego dewiza brzmiała: »vulnerati fame crucientur«, lecz w moim wypadku to nie głód był mi udręką”. Można być niemal pewnym, że medykiem tym był Nataniel Mateusz Wolf, gdyż on był najbardziej zaufanym lekarzem w otoczeniu księcia i jego – z racji niewyszukanego stroju i dziwacznych manier – Włoch mógł określić „nędznej kreatury”. Casanova poznał także niebawem jego dość specyficzne poczucie humoru. Ponieważ ręka rannego sczerniała i spuchła, dopatrzono się w niej gangreny. „Nędzna kreatura” zwołała konsylium. Trzej medycy przyglądali się choremu „z minami beztroskimi i pogodnymi”. Byli w doskonałych humorach i zapewniali leżącego przed nimi nieszczęśnika, że po absolutnie koniecznej amputacji ręki, z pewnością nastąpi poprawa. Jeden z nich – Casanova nie wymienia go z nazwiska, ale możemy domyślać się, kto – rzeczowo i ze szczegółami opowiedział pacjentowi o operacji. Nie ukrywał niczego. „To, aby dodać panu odwagi” – zapewniał.
Pacjent był oburzony. Nie wyraził zgody na zabieg. Książęta Czartoryski i Lubomirski byli mocno zdziwieni – „Niemożliwe, aby trzech najprzedniejszych w stolicy medyków myliło się w podobnej sprawie”. A jednak. Casanova postąpił słusznie, nie ulegając ich naciskom. Ręka służyła mu do końca życia, dzięki czemu mógł po latach zawrzeć na kartach swoich pamiętników cierpkie słowa o lekarzu polecanym przez Czartoryskich.
Kiedy książę Adam mianowany został dyrektorem albo inaczej komendantem, założonej w 1765 roku elitarnej Szkoły Rycerskiej, zwanej także Korpusem Kadetów, Nataniela Wolfa zatrudniono tam jako lekarza, obdarzając go jednocześnie zaszczytnym tytułem generalnego lekarza wojsk polskich. Król osobiście patronował przedsięwzięciu. Z Korpusem wiązano wielkie nadzieje, miał wykształcić przyszłą elitę polską, światłych obywateli, oficerów dla tworzącej się nowoczesnej armii. Książę Adam ułożył dla wychowanków „Katechizm kadecki” oraz „Definicję”. Uczestnictwo w takim przedsięwzięciu, eksperymencie wychowawczym, z całą pewnością było niezwykłą przygodą, a zarazem wyróżnieniem.
Nie wiadomo do końca, co skłoniło Nataniela Wolfa do zrezygnowania z posady. Niespodziewanie, w 1769 roku opuścił stolicę, podobno głównym powodem wyjazdu była choroba, od pewnego czasu czuł się bowiem bardzo źle, dokuczały mu suchoty, dzisiaj znacznie częściej nazywane gruźlicą. Miał nadzieję, że zmiana klimatu podziała na chorobę łagodząco. Ponownie odwiedził Anglię, gdzie miał grupkę oddanych przyjaciół, a następnie przeniósł się do prowincjonalnego Tczewa. Prawdopodobnie tu mieszkała jego rodzina. Dzięki zgromadzonemu kapitałowi mógł żyć spokojniej i większość czasu poświęcić badaniom astronomicznym. Niestety, beztroski okres w jego życiu miał się już niebawem skończyć, Rzeczpospolita przeżywała poważny kryzys, jej dni były policzone. Z całą pewnością lekarz tej klasy co Nataniel Wolf, przewidywał agonię tego pacjenta i mocno nad tym ubolewał. Państwu, które umierało, zawdzięczał wszystko.
Gdańsk. Zaćmienie słońca
W Tczewie przebywał do pamiętnego 1772 roku, a kiedy miasto w wyniku pierwszego rozbioru Polski wpadło w pruskie ręce, wyjechał do Gdańska. Wiózł ze sobą liczne listy polecające. Swoją opieką otoczył przybysza opat Jacek Rybiński. Dzięki niemu zamieszkał w centrum, przy Targu Drzewnym (w swojej korespondencji używał łacińskiej nazwy – Forum Lignarium), w domu, który oliwskim braciszkom i ich gościom służył za hotel podczas ich pobytu w Gdańsku. W tym domu, w narożnym pokoju na drugim piętrze, urządził sobie obok pracowni małe, ale bardzo wygodne obserwatorium, wyposażone w nowoczesne przyrządy. Zostało ono szczegółowo opisane jako „astronomiczny pokój” w drugiej części berlińskich „Efemeryd” z 1780 roku. W obu oknach wykonano półkoliste i eliptyczne wykusze. Dzięki specjalnemu urządzeniu można było bardzo wygodnie i bez ruszania instrumentu z miejsca, badać wysokość słońca przez cały dzień od rana po wieczór. Domowa „dostrzegalnia” była wyposażona w dwa angielskie zegary. Jeden z nich, dzieło Sheltona, był bardzo dokładny, jego roczny błąd nie przekraczał 20 sekund. Drugi dostarczony został z Londynu przez pana Megalhaensa. Swoje chronometry astronom ustawiał i kontrolował na podstawie obserwacji astronomicznych.
Niedługo po przyjeździe, w 1776 roku, Wolf związał się z zasłużonym dla miasta Gdańskim Towarzystwem Przyrodniczym. Zostało ono utworzone w 1743 roku jako Societas Physicae Experimentalis (Towarzystwo Przyrodnicze Doświadczalne) i było pierwszym tego typu stowarzyszeniem na ziemiach polskich. Jego twórcą był późniejszy burmistrz Gdańska, Daniel Gralath, który starał się usilnie, niestety bez rezultatu, aby towarzystwo przekształciło się w Królewskie Towarzystwo Naukowe. W 1753 roku zmieniło ono swoją łacińską nazwę na niemiecką: Naturforschende Gesellschaft. Przez lata Nataniel Wolf był jednym z najbardziej czynnych uczestników spotkań naukowego bractwa, rozwijał ożywioną działalność, chętnie dzieląc się z kolegami swoją wiedzą i entuzjazmem. Poza granicami znany był jako wybitny astronom. Został członkiem szacownego Królewskiego Towarzystwa Naukowego w Londynie (Royal Society) i tamtejszego Towarzystwa do Popierania Sztuk, Wyrobów Sukiennych i Kupiectwa. Swoje prace publikował w angielskich „Transakcjach” („Philosophical Transactions”) oraz berlińskich „Efemerydach”.
Niebawem zyskał sobie w mieście opinię dobrego i nowoczesnego lekarza, zaczął też rozwijać swoją praktykę. Ta praca nie odciągnęła go jednak od astronomii i rozmaitych badań naukowych, które zawsze w jakiś sposób starał się powiązać z medycyną. Jean Bernouilli (1744-1807), Szwajcar pochodzący z zasłużonej dla rozwoju nauki rodziny, która wydała na świat kilkunastu uczonych, profesor Uniwersytetu Berlińskiego i znany podróżnik, postać niezwykle ciekawa, poświęcił osobne dzieło dokonaniom Wolfa na polu astronomii. Zaopatrzył je w monstrualnie rozbudowany tytuł: „Observationes astronomicae factae Dantisci ab anno 1774 ad annum 1784 una cum alliis Varsaviae et Dirsaviae ab anno 1764 ad annum 1773 factis per D. De Wolf. Adjecta est descriptio et iconographia Observatorii Gedanensis” (Berolini 1785). Profesor z Berlina przynajmniej dwukrotnie przebywał w Gdańsku, Joanna Schopenhauer napisała o tych pobytach: „Odwiedziny sławnego wówczas podróżnika Bernouilli po wielu latach były wciąż jeszcze w świeżej pamięci, wspominano je jako niezwykle ważne wydarzenie”. A on sam swoje peregrynacje zajmująco opisał w „Reise nach Danzig und Beschreibung der Merkwurdigkeiten dieser Stadt” (pierwszy tom dzieła: „Reisen durch Brandenburg, Pommern, Preussen, Curland, Russland und Polen den Jahren 1777 und 1778”, Lipsk 1779).
Można tu znaleźć ciekawe szczegóły dotyczące Wolfa, którego przybysz z Berlina niezwykle poważał: „Pan Natanael Mateusz von Wolf, (...) z dawna był mi znany jako astronom ze strony nader dodatniej. (...) Tu stanął przede mną równie uczony, jak i uczciwy człowiek, którego rozmowy nie mogły być inne, jak naukowe”. Bernouilli, mocno zainteresowany badaniami, które prowadził gdański uczony, sporą część swojej notatki z 1777 roku poświęcił ich opisowi: „Dał mi między innymi tego poranka pojęcie o dziele, które zajmuje go już od dawna, a świadczy o bystrości związanej z wielką pilnością. Przedmiotem jego jest ogólny język dla ziołoznawstwa, za pomocą którego prostymi znakami każdą roślinę bardzo krótko i w sposób lekki i uchwytny oznaczyć i opisać można. Doktor Wolf podał mi następnie zarys tego dzieła, które kazał już drukować („Genera Plantarum vocabulis characteristicis definita”, 1776). Autor nie trzymał się jedynie systemu Linneusza, ale z niewiarygodną cierpliwością swą pracę wielokrotnie przerabiał, aż cały system roślin na oznaczone działy, jeszcze do większego porządku doprowadził”.
Zaproszony do mieszkania Wolfa zacny Szwajcar określił je mianem „muzeum”, co z całą pewnością w jego ustach stanowiło nie lada komplement, obejrzał małe obserwatorium astronomiczne i „pewne inne osobliwości” zgromadzone na regałach i w szafach. Opisał okazały księgozbiór, szczególnie cenny ze względu na liczne odręczne uwagi, objaśnienia, powtórzenia, jakimi opatrzył wiele książek ich właściciel. Z zachwytem oglądał starannie ułożony zbiór ziół w wielkich zeszytach, liczący cztery do pięciu tysięcy roślin, który „po owym Linnego będzie największy w krajach północnych”, przeglądał kolekcję rzadkich conchili, to jest muszli oraz minerałów, przy czym ten drugi zbiór, z właściwą sobie naukową rzetelnością, uznał za ciekawszy od pierwszego.
Zagraniczny gość został także zaprowadzony przez zaprzyjaźnionego z Wolfem pana von Schefflera na Biskupią Górkę, nie tylko po to, aby mógł stamtąd podziwiać wspaniałą panoramę Gdańska, ale również obejrzeć miejsce zakupione przez Towarzystwo Przyrodnicze na budowę obserwatorium. Podróżnik z właściwą sobie emfazą ocenił przedsięwzięcie: „Patriotyczny, szlachetnie myślący doktor Wolf jest gotów ponieść wydatki budowy i chce też wyposażyć pięknym zasobem przyrządów przyszłą dostrzegalnię”. Choć pewne zastrzeżenia wzbudzała niepokojąca bliskość baterii artyleryjskiej, uznano, że nie będzie to miało większego wpływu na pomiary i obserwacje. Z „Podróży” dowiadujemy się jeszcze, że doktor Wolf zaprowadził Bernouillego do domu przy ulicy Korzennej, w którym niegdyś mieszkał i skąd prowadził obserwacje nieba najsławniejszy gdański astronom Jan Heweliusz, a następnie, w towarzystwie dwóch gdańskich przyjaciół doktora, pojechali powozem do Oliwy.
Gospodarz klasztoru, opat Jacek Rybiński, był postacią z całą pewnością nietuzinkową, w latach 1754- 1756 wzniósł pałac godny książąt, otoczył go wspaniałym francuskim ogrodem. Wyprawiał przyjęcia, na których pojawiało się wielu dostojników Rzeczpospolitej i zagranicznych gości. Wolf był tu zawsze mile widziany. Wśród przyjeżdżających Polaków miał wielu oddanych przyjaciół i protektorów. Przez całe życie był mocno przywiązany do wielokulturowego państwa, które na jego oczach rozpadało się. W Oliwie osiadł też na stałe Paweł Czapski, członek Gdańskiego Towarzystwa Przyrodniczego, który posiadał bardzo bogatą kolekcję przyrodniczą, zwłaszcza ornitologiczną. Był on stałym uczestnikiem posiedzeń Towarzystwa, gdy jednak stan zdrowia nie pozwalał mu na przyjazd do Gdańska, zapraszał kolegów do siebie. Zdarzyło się, że w ogrodzie klasztornym doszło do ciekawego spotkania. Po alejkach przechadzali się bowiem zaproszeni przez opata wspaniali goście: jeden z najwybitniejszych poetów tego czasu, biskup warmiński Ignacy Krasicki oraz wojewoda Franciszek Antoni Ledóchowski. Niestety, nie zachowała się relacja z tej rozmowy.
Kiedy w następnym, 1778 roku, Bernouilli powtórnie przybył do Gdańska, cały dzień 24 czerwca, poświęcił na odwiedziny przyjaciół. Tego dnia można było na niebie obserwować zaćmienie słońca. Czerwcowe niebo było i jest szczególnie ciekawe dla astronomów, pod tym względem nic nie zmieniło się przez wieki. Panuje na nim wielki ruch. Ale ów rok był szczególny. Na niebie, jeszcze przed świtem, pojawiła się Junona, potem Uran z Merkurym w parze, dalej Mars z Księżycem. Słońce wstało nadzwyczaj wcześnie, jeszcze przed czwartą, goniło Księżyc przez cały dzień i wreszcie koło siedemnastej nastąpiło całkowite zaćmienie. Dla wszystkich gdańszczan, a już zwłaszcza dla tych z naukowym zacięciem, była to nie lada gratka. Bernouilli obserwował zaćmienie z prywatnego obserwatorium Wolfa przy Targu Drzewnym. Można przypuszczać, że temat zjawisk na niebie stanowił główny temat przy kolacji, którą gość z Berlina spożył z astronomem. W wieczornym spotkaniu uczestniczyło również wąskie grono przyjaciół, znany nam już pan von Scheffler i uznawany za najzręczniejszego chirurga w Gdańsku, pan Nixius.
Szczepienia przeciw ospie
W drugiej połowie XVIII wieku nad Motławę dotarła wieść o pierwszych szczepieniach ochronnych przeciw ospie, jakich dokonywano nie tylko w odległych miastach zachodniej i południowej Europy, ale również w Warszawie i Toruniu. Pomysł ten wzbudził wiele zastrzeżeń w miejscowym środowisku lekarskim. Uważano dość powszechnie, że jest to zabieg przynajmniej lekkomyślny, jeżeli nie wręcz zbrodniczy. Obawiano się, że przy okazji jego stosowania zachorują osoby, które będą miały bezpośredni kontakt z osobami zaszczepionymi w pierwszych kilku dniach po zabiegu. Nie ufano opiniom, że jest to absolutnie bezpieczne, choć znacząca większość relacji ze stosowania nowego środka zapobiegawczego przeciw ospie, jakie zamieszczały niemal wszystkie wychodzące wówczas w Europie dzienniki, była jak najbardziej krzepiąca.
W swojej gorliwości niektórzy pastorzy wprost z kazalnic ostrzegali powierzone ich opiece owieczki, aby nie kusiły Pana Boga. Dla poparcia słów przestrogi cytowali zaczerpnięte z gazet te świadectwa – a i takie się zdarzały – które mogły podziałać odstręczająco. Rada miasta, w części podzielając te obawy, zarządzeniem z 27 maja 1774 roku zezwoliła jednak na szczepienia, ale tylko i wyłącznie poza obrębem miasta. Mimo głośnego sprzeciwu „ekscelencji” – jak kazali się tytułować ówcześni lekarze – zainteresowanie tą formą zabezpieczenia przed infekcją rosło z dnia na dzień. Ospa należała do najstraszniejszych chorób tamtych czasów, zbierała co kilka lat, zwłaszcza wśród dzieci, ogromne żniwo śmierci. Zainteresowani zabiegami byli przede wszystkim ludzie bogaci i wykształceni, którzy śledzili postęp medycyny w tej dziedzinie, czytali zagraniczną prasę i gotowi byli podjąć pewne ryzyko, aby uchronić swoje potomstwo.
Propagowaniem szczepień w Gdańsku żarliwie zajął się nie kto inny, tylko doktor Nataniel Wolf. Można przypuszczać, że podjął się tego w równym stopniu z naturalnej potrzeby pomocy ludziom, jak i naukowej ciekawości. W ten sposób stał się prekursorem szczepień w tej części świata. Można powiedzieć, że lubił szokować. W skostniałym światku medyków gdańskich był nie lada oryginałem, jego wiekowych kolegów raziło w nim niemal wszystko: ekstrawagancki, ich zdaniem, strój, naganne maniery oraz postępowe poglądy. Zazdroszczono mu powiązań z bogatym mieszczaństwem. O spotkaniu z doktorem Wolfem rozpisała się szeroko Joanna Schopenhauer. Jest on głównym bohaterem całego czternastego rozdziału jej „Gdańskich wspomnień młodości” („Jugendleben und Wanderbilder”). Prologiem pełnej swoistych przygód opowieści była odważna decyzja troskliwych rodziców Joanny, którzy postanowili zaszczepić swoje trzy córki – również Adelę i Lottę – przeciwko ospie. Głównym inspiratorem tego kroku był ojciec rodziny, Christian Henryk Trosiener, który przed wyjazdem w daleką podróż handlową do Lyonu chciał na wszelkie możliwe sposoby zabezpieczyć swoich najbliższych. Ale żaden z gdańskich lekarzy, w tym także lekarz domowy, nie był gotów podjąć się tego zadania. Poproszono więc o pomoc „przybysza”. Możemy przypuszczać, opierając się na pamięci przyszłej pani Schopenhauer, że był to rok 1775.
W domu pod numerem osiemdziesiąt jeden, z którego szczytu na ulicę Świętego Ducha spoglądał leżący na brzuchu metalowy żółw, zjawił się doktor. Nie był już z całą pewnością młodzieniaszkiem, ale był jednak znacznie młodszy od kolegów po fachu. Joanna, zwana przez rodziców z francuska Jeannette, przyglądała mu się bacznie. Dziewczynka zapamiętała go doskonale, była spostrzegawcza: „Nowocześnie ubrany w prosty ciemny surdut, o własnych ufryzowanych włosach i harcapie, co było w owych czasach jeszcze rzadkim zjawiskiem, doktor Wolf, tak się nazywał, był obytym, doświadczonym i uczonym lekarzem, otwartym przeciwnikiem każdej rutyny i wszelkiego konwencjonalizmu. Łatwo pojąć, jak chętnie był widziany przez mego ojca, zwłaszcza w tym czasie. Szerzenie szczepienia ospy było głównym zadaniem jego przybycia”.
Do domu państwa Trosiener wprowadził go zaprzyjaźniony z nimi sąsiad, doktor teologii z Edynburga, Ryszard Jameson, Anglik, a właściwie Szkot, kaznodzieja angielskiej kolonii w Gdańsku. Mężczyźni mogli się poznać w Anglii, gdzie doktor Wolf bywał parokrotnie. Joanna napisała: „Przypadek jednak, który przed kilkoma miesiącami sprowadził doktora Wolfa z Anglii, przysłużył się ojcu również tym razem dla dobra jego dzieci”. Poważne zastrzeżenia budził w Joannie, która miała wtedy około dziesięciu lat, sposób bycia przybysza. Uważała, że zgodnie z rodzącą się wśród medyków modą, odnosił się „z niesłychaną pogardą do wszelkich towarzyskich reguł dobrego tonu” i odznaczał się prostotą zachowania graniczącą z prostactwem. Młodą i, jak to zwykle bywa w pewnym wieku, czułą na punkcie swej dorosłości „mamzelę” uraziły już pierwsze słowa doktora, który zamiast się przedstawić, zawołał: „No, wisusy! Czy umiecie dzielnie pałaszować?”. Panienki miały bardzo niepewne miny, takie maniery nie wróżyły niczego dobrego. „Musicie jednak tego poniechać. Trzeba głodować, głodować, chociażby dusza piszczała!” – dodał doktor Wolf, śmiejąc się, gdy dziewczęta potakiwały, nie wiedząc właściwie, na co się zgadzają prócz ograniczeń w jedzeniu. Przygotowania do szczepienia obejmowały surową dietę, przeciw której oburzano się dość powszechnie, nazywając ją głodową. Zalecano picie wody, herbaty bez mleka, jedzono biały chleb, cwibak, czyli przekładany bakaliami placek biszkoptowy i galaretkę z porzeczek. Trwało to wiele dni i znacznie osłabiało organizm.
Nadszedł dzień, w którym miał być przeprowadzony ryzykowny zabieg. Cały dom od rana był postawiony na nogi. Państwo Trosiener, trzy nieszczęsne „mamzele”, doktor Wolf, chirurg, z którego usług korzystała rodzina, znany nam już pan Nixius, służące – starsza Kasia i młodsza Florentyna – cała ta mocno podenerwowana gromadka pewnego brzydkiego, kwietniowego dnia zajęła miejsca w powozach. Była to prawdziwa wyprawa w nieznane. Ponieważ szczepień wolno było dokonywać, zgodnie z zarządzeniem rady, tylko i wyłącznie poza miastem, udano się na bliżej nieznane przedmieście, które Joanna barwnie określiła „najodleglejszym zakątkiem”. Pojazdy zatrzymały się na środku brudnego podwórka, przed starym, mocno zaniedbanym domostwem. „Nie wolno nam było zbliżać się do progu z obawy przed dziećmi chorymi na ospę i leżącymi na czwartym piętrze, aby się wewnętrznie od nich nie zarazić, co doktor Wolf uważał za zagrażające życiu” – relacjonowała bezpośrednia uczestniczka tych wydarzeń. Gromadka przestraszonych dziewczynek cierpliwie siedziała, a wokół nich wędrowały gęsi i kaczki, prosiaki podejmowały próby ich obwąchania.
Technika wykonywania zabiegu była niezwykle prymitywna. „Każdej z nas zadał doktor Wolf złotą igłą umaczaną w ospowej ropie osiem małych ranek, dwie na każdym ręku, między wielkim palcem a wskazującym, dwie na każdym kolanie”. Z gołymi kolanami „wobec wszystkich ludzi” musiały czekać aż jad wyschnie. Dziewczęta postrzegały tę sytuację jako okropną: „W tej przykrej godzinie było to nie najmniejszą moją udręką, gdyż tę część zabiegu uważałam za nadzwyczaj niewłaściwą”. Zabieg był niezwykle długi, do każdej z ośmiu zadanych małych ranek trzeba było donieść wydzielinę ropną pobraną bezpośrednio od chorego. Pan Nixius musiał dwadzieścia cztery razy – skrupulatnie policzyła Joanna – wchodzić i schodzić z czwartego piętra. W związku z niebezpieczeństwem groźnego wewnętrznego zarażenia, jakiego mimowolnym sprawcą mógł być pan Nixius, igłę odbierała od niego Florentyna. Powstawała sztafeta przekazująca igłę z rąk do rąk, Florentyna oddawała igłę Kasi, potem otrzymywała ją pani Trosiener, a wreszcie doktor Wolf. Zastosowanie surowicy do szczepień przeciwko ospie miał wprowadzić dopiero za kilkadziesiąt lat angielski lekarz Edward Jenner, który zabiegu szczepienia tym sposobem dokonał 14 maja 1796 roku.
Kiedy wreszcie wszystko dobiegło końca, „byłyśmy na wpół żywe albo uważałyśmy się za takowe, gdy z tej straszliwie męczącej wyprawy powróciłyśmy do domu”. Dziewczęta miały ochotę położyć się do łóżek, ale nie było o tym mowy. Lekarz dał wyraźne wskazówki, jak należy się zachowywać po zabiegu: „Dzieci muszą się wesoło bawić”. Zalecone były gonitwy od rana do wieczora i przechadzki. Wciąż utrzymywać należało nadzwyczaj skromną, ścisłą dietę. I tak przez parę dni. Kiedy dziewczęta zupełnie opadły z sił, doktor Wolf zezwolił na podanie bulionu, aby doprowadzić do wysypania się ospy.
Siostry Joanny dostały leciutkiej wysypki, dla nich „zło, którego się obawiano, przeminęło lekko i nieszkodliwie, bez pozostawienia najmniejszych śladów”. Niestety, autorka wspomnień przeszła szczepienie znacznie gorzej, wysypka pokryła ją całkowicie, czuła się bardzo źle. Joanna napisała o tym: „nieustanna i nawet nieco lękliwa troska, jaką mnie otaczał doktor Wolf, zdradzała, że uważał mój stan za wcale nie pozbawiony niebezpieczeństwa. Niezależnie od tego, że był człowiekiem naprawdę dobrym i przyjaznym w stosunku do ludzi, w tych okolicznościach musiało mu bardzo zależeć na utrzymaniu mnie przy życiu”. Przez kilka dni lekarz nie opuszczał domu przy ulicy Świętego Ducha i opiekował się pacjentką nadzwyczaj troskliwie: „żadna młoda księżniczka nie mogła oczekiwać od wielkoksiążęcego lekarza swoich rodziców większej staranności nad tą, którą mnie otaczał doktor Wolf”. Szczególnie martwiła doktora ospowa krosta, która rozwinęła się na jednym oku dziewczynki, wszyscy obawiali się, że może jej to grozić ślepotą. Nieustanne zabiegi sprawiły jednak, że niepokojąca obrzmiałość ustąpiła, gojąc się na dobre.
Zadziwiającym może wydawać się fakt, że w XVIII wieku medycyna tak wielką wagę przywiązywała do wyniszczającej organizm diety, że unikano łóżka, w którym chory mógłby powrócić do zdrowia. Dziewczynka, choć najzupełniej wyczerpana, w silnej gorączce i mdlejąc, musiała, zgodnie z lekarskimi zaleceniami, stale pozostawać na nogach, w ruchu. Matce Joanny i kochającej ją służącej Kasi omal nie pękło serce. Joanna, nie bez wzruszenia opisuje swoje „przechadzki” po Długim Pobrzeżu w towarzystwie nieco szalonego medyka: „podrywał mnie, brał na ręce i biegał ze mną bez względu na upał czy zimno, deszcz czy pogodę, tam i z powrotem po Długim Moście. Prawie nieprzytomna zwisałam mu jak jagnię na ramieniu, a spotykający nas ludzie patrzyli na nas i współczuli głośno”. W końcu minęły złe dni i nadeszła poprawa. Lekarz, po zakończonej kuracji, opublikował kilka broszur omawiających program szczepień oraz dotychczasową wiedzę o ospie dziecięcej. Dojrzała pacjentka przypominała sobie po latach dość zabawne tego konsekwencje: „Doktor Wolf ujął drukiem krótki opis tego zabiegu, książeczka przechodziła z rąk do rąk, wszyscy nasi znajomi odwiedzali naszych rodziców, a ci, którzy do nich nie należeli, przechodzili przynajmniej obok naszego domu, aby zobaczyć mnie i moje siostry żwawe i zdrowe, skaczące po przedprożu. Uprzedzenie do szczepienia ospy poniosło porażkę, która w końcu okazała się ostateczną, a powodzenie doktora Wolfa utrwaliło się na wieczne czasy”.
Zanim jednak ten pewnik trafił do „Wspomnień”, wiara rodziny Trosiener w dobrodziejstwo szczepienia została wystawiona na poważną próbę. Minęło kilka miesięcy od zabiegu i Joanna nagle ciężko zaniemogła na febrę, którą nazywano nerwową. Pan Christian znajdował się we Francji, a matka – pani Elżbieta – „nie śmiała” prosić doktora Wolfa o wizytę. Być może nie ufała mu do końca. Przy łożu chorej dziewczynki pojawił się domowy lekarz, de la Motte. Wyglądał zupełnie inaczej niż „przybłęda” Wolf, dokładnie tak, jak według opinii środowiska winien ubierać się lekarz. Jego głowę okrywała pudrowana peruka, nosił szkarłatny surdut obszyty złotem, żabot i pończochy do bucików z klamrą, dopełnieniem stroju był charakterystyczny kapelusz o trzech rogach zwany chapeau-bas oraz laska. Ekscelencja de la Motte mógł teraz spokojnie triumfować. „Chorobę wywołała trucizna, która pozostała w organizmie po szczepieniu” – zawyrokował. Bezlitośnie straszył matkę: „Pozwólcie córeczce spokojnie zasnąć w Panu”. Zażądał też zwołania konsylium, które potwierdziłoby jego przypuszczenie. Przybył doktor Reinecke, który – jak można przypuszczać – poparł swego kolegę. „Ot, do czego prowadzi nowoczesność” – jęczeli, stukając laskami. Mogli być z siebie zadowoleni.
Ich zwycięstwo było jednak pozorne. Metoda zapobiegania chorobom zakaźnym, jaką zaproponował w Gdańsku doktor Wolf, była jak najbardziej słuszna. Przyszłość miała to wyraźnie pokazać. Choroba Joanny, choć trwała wiele dni, nie była dla niej bardzo męcząca, dziewczynka na szczęście przespała ją w znacznej części. To być może uratowało jej życie. Sen, jak bowiem wiadomo nie od dziś, bywa niekiedy najlepszym lekarstwem. Kiedy z podróży wrócił tato, mogła powitać go wybiegając na przedproże.
Obserwatorium. Dębowa trumna
Doktor Wolf osiadł na stałe w Gdańsku i stał się modnym lekarzem bogatych i wysoko postawionych ludzi. Joanna wystawiła mu piękne świadectwo: „Zachował z przyzwyczajenia, a częściowo z rozsądku swój dziwaczny, prosty sposób bycia i długie lata żył w moim rodzinnym mieście otoczony czcią i uznaniem”. Nie krył swojej niechęci wobec pruskich porządków, często podczas wizyt na salonach głośno wyrażał swoją opinię, nie bacząc, że w poblizu znajdowali się umundurowani dygnitarze. Na tym tle doszło między nim a znakomitym rysownikiem Danielem Chodowieckim do tyleż nieprzyjemnej, co zabawnej wymiany zdań. Sprowokował ją doktor, podszedł do artysty, który jak powszechnie wiadomo mieszkał od lat w Berlinie, służąc wiernie pruskiemu monarsze, i rzekł wyzywająco: „Wolałbym być raczej świnią aniżeli poddanym króla pruskiego”. Chodowiecki ripostował błyskotliwie: „Każdemu według jego życzenia”.
Można się domyślać, że obaj panowie nie darzyli się sympatią. Przy tej okazji warto zauważyć pewien znamienny fakt. Chodowiecki, Polak z pochodzenia, był gorącym zwolennikiem Prus, podczas gdy Wolf, Niemiec, gotów był honoru Rzeczpospolitej bronić do ostatka, choćby narażając się na śmieszność. Scenka miała miejsce podczas słynnego pobytu artysty w Gdańsku w 1773 roku, gdy miasto, choć otoczone pruskim kordonem, wciąż posiadało wolność.
W 1781 roku Wolf doprowadził do zbudowania obserwatorium astronomicznego na Biskupiej Górce, „dostrzegalni gwiazd” z prawdziwego zdarzenia, którą wyposażył w najnowocześniejszy sprzęt produkcji angielskiej. Było to możliwe dzięki hojnemu wsparciu panów polskich – Adama Kazimierza Czartoryskiego i Stanisława Lubomirskiego, a także dzięki temu, że potrzebną parcelę pomógł mu uzyskać ostatni komisarz generalny króla polskiego w Gdańsku, Aleksy Husarzewski. Ofiarodawcą był więc również sam król Stanisław August Poniatowski. Budowę wspierało zainteresowane badaniami naukowymi miasto. Ogólny koszt przedsięwzięcia wyniósł 22 500 marek (30 tysięcy guldenów). W tym właśnie obserwatorium Wolf do końca swoich dni prowadził obserwację nieba. Pomagał mu współpracownik - Füllback.
Kiedy na początku lat osiemdziesiątych XVIII wieku panowała w Gdańska kolejna niebezpieczna epidemia, zwana wytwornie influencą, a potocznie grypą, blisko sześćdziesięcioletni doktor Wolf starał się, jak umiał, pomóc swoim pacjentom. Być może nieznany wirus, nadzwyczaj przykry i powodujący niekiedy kilkumiesięczne osłabienie, załamał i tak kruche zdrowie lekarza. Zmarł 15 grudnia 1784 roku, a za bezpośrednią przyczynę śmierci uznano dręczące go od lat suchoty. W tym samym roku jego niegdysiejsza pacjentka Joanna, jeszcze Trosiener, obchodziła swoje osiemnaste urodziny. Nadchodzący dziewiętnasty rok miał jej przynieść rozliczne zmiany, w tym tę najważniejszą. Stanęła wówczas na ślubnym kobiercu, a jej wybrankiem został znacznie od niej starszy Henryk Floris Schopenhauer.
Nataniel Mateusz von Wolf do swojego odejścia przygotowywał się od dłuższego czasu. Sporządził testament. „Pan von Wolf darowuje do użytku miasta Gdańska i wyżej wymienionemu Towarzystwu, w wieczyste zarządzanie, nowo utworzone na Biskupiej Górce, wyposażone zgodnie z ewidencją w astronomiczne przyrządy obserwatorium wraz z sumą czterech tysięcy dukatów”. Majątek ten, w przeliczeniu 36 tysięcy marek, miał zapewnić funkcjonowanie obserwatorium także po śmierci darczyńcy. W ten sposób stworzył wieczystą fundację, która wspierała badania astronomiczne. Cenne zbiory, przekazane Towarzystwu, aż do ostatniej wojny mieściły się w Zielonej Bramie.
Przy obserwatorium zatrudniono astronoma, do którego obowiązków należało – między innymi – stałe prowadzenie obserwacji meteorologicznych. Następcą Wolfa był Julius August Koch. W 1811 roku, z powodu prac fortyfikacyjnych, wszystkie budynki mieszkalne na Biskupiej Górce miały zostać zburzone. Wtedy astronom zamieszkał w obserwatorium. Niestety, nie na długo. W 1813 roku doszło do oblężenia Gdańska, podczas kanonady wyleciały z okien budynku wszystkie szyby. Koch musiał opuścić to miejsce. Przeniósł się do miasta, a wówczas na polecenie kierującego obroną napoleońskiego generała Rappa „dostrzegalnię gwiazd” rozebrano.
W testamencie Wolfa zawarte zostały także rozporządzenia dotyczące jego pochówku. Pogrzebano go na Biskupiej Górce, najwyższym wzniesieniu w pobliżu miasta, w miejscu, które sam sobie wybrał, tuż obok obserwatorium astronomicznego. Zawczasu przygotował sobie specjalną trumnę – pojemnik z dębowego drewna, rodzaj nieprzepuszczalnej kapsuły, w której mogłoby spocząć zanurzone w podobnym do formaliny roztworze jego ciało. Natchnieniem dla makabrycznego przedsięwzięcia mogły być preparaty w słojach wypełnionych płynem konserwującym, które wielokrotnie musiał obserwować podczas medycznych studiów. Mowę pogrzebową wygłosił przyjaciel zmarłego, P. A. Lampe. Wydana drukiem, niebawem trafiła do rąk ostatniego króla Polski. A ten, jako podziękowanie, wysłał gdańskim uczonym, w 1785 roku, swój złoty portretowy pierścień z brylantami. Pierścienia używano podczas okolicznościowych zebrań, dopóki nie zaginął podczas burzliwych wydarzeń rozpoczynających wiek XIX.
Na wieść o zniszczeniach, jakie stały się udziałem Gdańska podczas wojennej zawieruchy, Joanna Schopenhauer ubolewała: „Tak dzieje się z ludzkimi planami, ludzkimi zarządzeniami na przyszłość, jak również z ich przewidywaniami”. Wspomniała też swojego lekarza: „Nie można już było znaleźć tego grobu. Dwukrotne oblężenie mego nieszczęśliwego miasta zniszczyło tam wszystko, a z obserwatorium i innych ówczesnych zabudowań na Górze Biskupiej nie pozostał kamień na kamieniu, rozwiały się jak plewy na wietrze”.
Nie była to jednak prawda. Mimo oblężenia miasta w 1813 roku i zniszczenia obserwatorium, grób Wolfa, choć uszkodzony, ocalał, jak również postawiony na nim pomnik. Prawdopodobnie jednak z dębowej kapsuły wypłynął wtedy tajemniczy, konserwujący specyfik. Grób miał być otwarty i zbadany po stu latach, 15 grudnia 1884 roku, w rocznicę śmierci astronoma. Stało się inaczej. Otworzono go już w 1869 roku. Zaskoczenie było duże. Okazało się, że zwłoki „wyparowały”. Zachował się jedynie oczyszczony szkielet medyka. Podczas oględzin wykonano gipsowy odlew czaszki zmarłego, który stał się następnie jednym z eksponatów w muzeum Towarzystwa. W ten sposób zakończył się ostatni, pośmiertny eksperyment, będącego nie lada oryginałem, gdańskiego naukowca. To, co zostało po Natanielu Wolfie, złożono z uszanowaniem w cynowej trumience, którą zaopatrzono w odpowiedni dokument. Gdańskie Towarzystwo Przyrodnicze zleciło wykonanie nowego grobu w miejscu, gdzie znajdował się poprzedni. Po zakończeniu II wojny światowej fragmenty pomnika istniały jeszcze, napisał o tym w jednym ze swoich felietonów niezrównany popularyzator historii Gdańska, Jan Kilarski. Poinformował czytelników „Dziennika Bałtyckiego”, że robotnicy zajmujący się odgruzowywaniem miasta oczyścili grób zapomnianego astronoma z „pordzewiałego żelastwa”.
Towarzystwo, które w 1845 roku przeniosło swoją działalność do domu zakupionego przy ulicy Mariackiej, dzięki wypłaconemu za zniszczone obserwatorium odszkodowaniu (w wysokości 14 tysięcy marek niemieckich), uruchomiło nowe obserwatorium. W 1866 roku, w wieżyczce zaopatrzonej w ruchomą kopułę, wznowiono obserwacje nieba. Było tak do ostatniej wojny.
Waldemar Borzestowski
Wykorzystano:
Bernoulli J., „Reisen durch Brandenburg, Pommern, Preußen, Curland, Rußland und Pohlen, in den Jahren 1777 und 1778”, Bd. 1, „Reise nach Danzig und Beschreibung der Merkwürdigkeiten dieser Stadt”, Leipzig 1779;
Casanova, G. G., „Pamiętniki”, w przekładzie T. Everta, Warszawa 1961;
„Daniela Chodowieckiego dziennik z podróży do Gdańska z 1773 roku”, w oprac. Małgorzaty Paszylki;
Kurdybacha Ł, „Stosunki kulturalne polsko-gdańskie w XVIII w.”, Gdańsk 1937;
Schopenhauer J., „Gdańskie wspomnienia młodości”, w przekładzie T. Kruszyńskiego, Wrocław 1959;
Schumann E., „Geschichte der Naturforschenden Gesellschaft in Danzig 1743-1892”, Danzig 1893.
Pierwodruk: „30 Dni” 10-12/2001