Piszę świadomie i z premedytacją: jest inkrustowany, bowiem uśmiech na ulicach Gdańska jest mimo wszystko rzeczą dość rzadką. Nie tylko na murach zabytkowych budowli, skąd patrzą na nas przeważnie twarze zawzięte, niesympatyczne, ze ściągniętymi groźnie brwiami. Równie zawzięte twarze patrzą na nas nierzadko w tramwajach, eskaemce, na ulicach, w urzędach, sklepach... No, cóż, nie należymy do ludzi, którzy chętnie się uśmiechają...
Muzyka łagodzi obyczaje
Poszukiwanie uśmiechu na gdańskich murach przynosi natychmiastową konstatację, że najczęściej uśmiechają się do nas twarze z reklam i... anioły.
Jeden z największych uśmiechów należy do Królewny Fiony, która wraz z ogrem Shrekiem i Osłem obsiadła Bramę Wyżynną [w 2007 roku]. Mimo, że Fiona na tej reklamie występuje w swojej naturalnej postaci (a nie jako wiotka królewna o ludzkich, ponętnych, chociaż narysowanych kształtach), to uśmiech ma tak sympatyczny i zniewalający, że możemy jej wybaczyć, iż swoim zielonym cielskiem zasłoniła skutecznie główną bramę miasta. Można to wybaczyć Fionie, choć mniej tym, którzy ją tam umieścili.
Inny wielki uśmiech wita nas na ogromnej reklamie firmy okulistycznej, wiszącej (reklama, a nie firma) na rogu ulicy Kowalskiej i Podwala Staromiejskiego (i zresztą w wielu innych miejscach Gdańska). Na kilku reklamach uśmiechy zachęcają też do kupienia nowej pasty do zębów, dwóch par okularów, samochodu, kosiarki do trawy, biletu na Majorkę albo do kina, miejsca na plaży w Hiszpanii, papieru toaletowego (tu chyba jednak przesadziłem, bo przecież pies, który swego czasu reklamował ten produkt przed Teatrem Wybrzeże był, nie dość, że paskudny, to jeszcze wyjątkowo ponury; zlikwidowany został podobno dlatego, że przypominał – przed główną gdańską sceną – słynną recenzję teatralną Antoniego Słonimskiego ze sztuki „Kartka papieru”, która brzmiała: „Kartka papieru? Toż to cała rolka!”). I trudno się dziwić, że uśmiechy te nie robią na nas specjalnego wrażenia.
Co innego uśmiechy anielskie! Gdańskie anioły w większości są pogodne i uśmiechnięte. Cały ich klucz (czy może trzeba by powiedzieć dywizjon?) zleciał do Bazyliki Mariackiej, gdzie wszystkich gdańszczan i turystów obdarza prawdziwie anielskimi uśmiechami. Anioły to nie byle jakie: są to muzycy wielkiej orkiestry króla Dawida z wielkich organów Kościoła Marii Panny. Stworzył je w 1760 roku znakomity gdański rzeźbiarz Johann Heinrich Meissner (choć najpierw zamówienie dostał jego rzeźbiarski konkurent Johann David Schnicker) jako dekorację nowego instrumentu mariackiego. Rzeźby umieszczone zostały na wszystkich piętrach trzywieżowego pozytywu organów. Anielscy muzycy dzierżą w rękach instrumenty, niektórzy z nich tańczą i śpiewają, a na twarzach wszystkich widać wyraz błogości i uduchowienia oraz anielski uśmiech. Grupa czternastu postaci boskiej orkiestry stanowi prawdziwie niebiańską filharmonię grającą cudowną muzykę ku chwale Najwyższego.
Na murze nieodległej od bazyliki kamienicy przy ulicy Chlebnickiej (to nic, że obok szpetnej rynny, która aż prosi się o naprawę) wita nas kolejny miły uśmiech: głowa młodej dziewczyny w ozdobnym medalionie – na głowie czepek, długie włosy spływają falami wzdłuż trochę pyzatej twarzy lekko uniesionej ku górze, rozmarzone oczy skierowane ku niebu, w jakąś nieodgadnioną dal, a na ustach błąka się delikatny uśmiech. Jest w tej twarzy jakaś tajemnica, uduchowienie, dziewczęca czystość i łagodność. Od razy polubiłem tę panienkę i lubiłbym ją nadal, gdyby nie to, że zagapiony w jej puste oczy, w ten przygłupi uśmieszek (no i czego się tak śmiejesz, pannico?) zapomniałem o parasolu, który przy robieniu jej zdjęć dla wygody ustawiłem w kącie przedproża. Niby nic takiego (parasol za 15 złotych), ale przez następne pół godziny z powodu deszczu myślałem o niej jedynie jako o okropnej dziewusze z Chlebnickiej. Ale przyznać jej trzeba, że ładnie się uśmiecha...
Kawałek dalej ulica Klesza prowadzi nas ku Mariackiej, a na rogu dawny Klub Aktora, miejsce obrosłe legendarnymi wydarzeniami, kiedyś pełne licznych sług Melpomeny obojga płci. Do klubu wchodzi się z przedproży udekorowanych od Kleszej wizerunkami dwóch (dwojga?) płaskorzeźbionych cherubinków. Osłonięci ledwo co delikatną materią trzymają w dłoniach kiście winogron. Z racji miejsca powinni raczej trzymać w dłoniach szyszki chmielu lub kłosy żyta, ale przecież i wśród aktorów znajdowali się czasem zwolennicy bardziej szlachetnych trunków z tłoczonych winogron. Jeden z cherubinków obdarza nas wyjątkowo złośliwym uśmieszkiem: parszywy smarkacz nie jedno tu widział i swoje wie...
Nie jedno widziały i swoje wiedzą również uśmiechnięte głowy umieszczone na elewacji budynku bankowego przy ulicy Okopowej. Otwarty 13 lipca 1906 roku potężny gmach ówczesnego Banku Rzeszy ozdobiono popiersiami i płaskorzeźbami, między innymi Jana Heweliusza, Daniela Chodowieckiego, Jakoba Kabruna i innych znamienitych gdańszczan. Jednak szczególną uwagę przykuwają uśmiechnięte głowy umieszczone na obu frontonach budynku – od strony Okopowej i Targu Węglowego. Te radosne uśmiechy, te oczy, mimo że często pozbawione źrenic, wpatrzone w ludzi u stóp gmaszyska, nawet te rozkoszne dołeczki w nalanych twarzach patrzących z góry, wszystko to napawa pewnym lękiem, szczególnie wtedy, gdy do budynku tego wchodzi się w roli proszącego o kredyt petenta. Gdy wchodzimy, uśmiechy zdają się być życzliwe i sympatyczne, a uśmiechnięte twarze zdają się mówić: „Wejdź, biedny człowieku, my pomożemy rozwikłać twój problem, cóż to dla nas pożyczyć tobie – oczywiście na dogodnych warunkach – te trochę marek, guldenów, złotych. Czyż nie widzisz w naszych uśmiechach pełnej życzliwości dla ciebie? Wejdź!”. Gdy jednak wychodzimy te same uśmiechy stają się cokolwiek ironiczne, a oczy bez źrenic zdają się mówić: „Wpadłeś! Już się nie wyplączesz! Jesteś nasz!”. Ale gmach Narodowego Banku Polskiego przy Okopowej jest bez wątpienia najbardziej „uśmiechniętym” budynkiem w mieście.
Możecie mnie pocałować...
Jednak najbardziej znany z gdańskich uśmiechów znajduje się w salonie miasta, w Dworze Artusa, na jednym z najwspanialszych zabytków: renesansowym piecu kaflowym Georga Stelzenera. Niezbyt wysoko od posadzki słynny zdun gdański umieścił niepozorną, bo prawie pozbawioną kolorów, plakietkę z wizerunkiem Dyla Sowizdrzała. Słynny kpiarz przedstawiony jest w pozycji dla siebie charakterystycznej: ze spuszczonymi pludrami ogląda w lustrze swoją wypiętą... no, wiecie państwo, co mam na myśli. Uśmiecha się przy tym z wyraźną ironią. Skąd ta ironia? Gdańszczanie umyślili sobie bowiem dość wcześnie, by wypukłości Sowizdrzała wykorzystać do „wkręcania”, jakbyśmy dziś powiedzieli, przybyszów i turystów.
Hrabia Stanisław Tarnowski, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, opisując w swoich wspomnieniach „Z wakacyj” wizytę w gdańskim dworze w roku 1881 taką przytacza anegdotkę: „W kącie piec: zapewne król wszystkich pieców, wysoki na trzydzieści osiem stóp, zbudowany jak wieża w trzy czy cztery kondygnacje, z kafli, na których kolorami i wypukło przedstawione są różne sceny poważne i żartobliwe: a tradycyjnie, odwiecznie powtarza się z obcymi ten sam figiel, niezbyt wykwintny, ale zwyczajem i śmiechem wieków uświęcony. Nieszczęśliwego turystę prowadzą do tego pieca i każą mu próbować, czy go potrafi objąć rękami, a kiedy ręce, jak mógł, najbardziej wyciągnął, tak że twarzą oparł się na kaflach, pokazuje się, że usta wypadają mu właśnie na jakąś wypukłą figurkę, która... nie stoi przodem do publiczności”.
Jerzy Samp przytacza w swoim „Bedekerze gdańskim” jeszcze jedną relację związaną z pewną częścią ciała gdańskiego Sowizdrzała. W roku 1877 Konstanty Damrot pisał o podstępach odźwiernych z Dworu Artusa: „Oprowadzający szwajcar nie omieszka żadnego przychodnia zaprosić, aby ramionami zmierzyć szerokość tej glinianej potwory; kto nieświadomy, wyciąga z prostotą ręce do serdecznego uścisku, to dopiero szyderczy śmiech ogólny zwraca mu uwagę, że przy uścisku dotknął usteczkami »północnej« części jakiegoś diabełka, który się tyłem wypycha z pieca”.
Choć uśmiechów na gdańskich ulicach nie jest znowu tak wiele, to można jednak odbyć miłą wycieczkę „z uśmiechem przez Gdańsk”. Dzięki takiej wędrówce zrobi się nam może trochę weselej. Ale nie tak, jak na ulicy Wesołej (boczna od Kartuskiej). Krótka to uliczka (raptem osiemnaście numerów), niezbyt wesoła (zważywszy na fakt, że mieści się przy niej Poliklinika MSWiA). W odróżnieniu od równoległej Jasnej, która jest naprawdę jasna – Wesoła jest ciemna i niestety dość ponura. Choć przyznać muszę, że kiedy właśnie na Wesołej kończyłem wędrówkę „z uśmiechem przez Gdańsk” słyszałem płynące z okien perliste śmiechy, a mały brzdąc mijany na chodniku uśmiechnął się do mnie wesoło.
Mieczysław Abramowicz
„Z uśmiechem przez Gdańsk” – taki tytuł nosi – wydany po raz pierwszy w 1968 roku – kultowy przewodnik po Gdańsku, w którym jego autorzy, Andrzej Januszajtis i Zbigniew Jujka, przybliżają historię i współczesność naszego miasta w opowieściach może nie zawsze poważnych, ale nieodmiennie bardzo kompetentnych i ciekawych. Dziękuję obu Autorom za zgodę na wykorzystanie ich tytułu. MA
Pierwodruk: „30 Dni” 3/2007