Gdyby spojrzeć nieco uważniej na podręczniki historii teatru, to dość szybko możemy dojść do – graniczącego z pewnością – przekonania, że w teatrach nic innego się nie robi, tylko obchodzi jubileusze, przerywane jedynie od czasu do czasu udziałami w festiwalach i kolejnymi premierami, które przecież też są jedną z form świętowania. Jubileusz (może nie wszyscy wiedzą, że słowo to wywodzi się z języka hebrajskiego, od jybil = baran, co wcale nie znaczy, że obchodzący jubileusze są – przepraszam za słowo – baranami, raczej stąd, że kolejny jubileusz uświetnia się dmiąc w barani róg, szofar) wyznacza rytm dziejów teatru: kolejne rocznice powstania sceny, kolejne „-lecia” poszczególnych artystów i ich benefisy. Nie inaczej było w trakcie dziejów Teatru Wybrzeże. Pierwszym jubileuszem było
dziesięciolecie
Uczczono je 7 stycznia 1957 roku uroczystą premierą dramatu Stefana Żeromskiego „Sułkowski” w reżyserii ówczesnego kierownika artystycznego teatru, Tadeusza Żuchniewskiego i w scenografii Feliksa Krassowskiego.
Teatr Wybrzeże był wtedy prawdziwym monopolistą, posiadał scenę w każdym z miast Trójmiasta: w Gdyni Teatr Dramatyczny przy Placu Grunwaldzkim, czyli „Stodołę”, w Sopocie – Teatr Kameralny przy Monciaku, w Gdańsku – Teatr Wielki, czyli dzisiejszy budynek Opery Bałtyckiej. Strasząca przy Targu Węglowym ruina przedwojennego „młynka do kawy”, dawnego Staatstheater Danzig, ciągle czekała na odbudowę. W kwietniu 1948 roku na posiedzeniu Wojewódzkiej Rady Kultury i Sztuki ówczesny minister kultury, Włodzimierz Sokorski, zapewniał, że już w roku następnym rozpocznie się odbudowa teatru przy Targu Węglowym. Takie obietnice powtarzały się każdego roku. Bez widocznych skutków.
„Sułkowski” nie należał do wybitnych osiągnięć artystycznych gdańskiej sceny. Od krytyków najbardziej dostało się aktorom, którzy, co prawda, „wszyscy byli poprawni, ale ani jeden z nich nie stworzył jakiejś godnej uwagi sylwetki”. Na szczęście jednak Żuchniewski „wyreżyserował całą sztukę inteligentnie” i „położył przy tym nacisk na treść klasowo-społeczną”, co chyba w owym czasie było rzeczą oczywistą.
W pierwszych dziesięciu latach istnienia Teatr Wybrzeże dał 119 premier (w tym aż 17 prapremier), w 6 491 przedstawieniach dla 2 315 667 widzów. Dorobek zupełnie niezły. Program do „Sułowskiego” donosił w „Kronice Teatralnej 1946-1956”, że w „najbardziej »teatralnym« z trzech miast Wybrzeża Sopocie, którego Teatr Kameralny zarządzeniem Techn. Insp. Pracy Zarz. Okr. Zw. Zaw. Prac. Kultury zamknięto 8 listopada 1955 r. do czasu przeprowadzenia niezbędnych remontów, przeciętna frekwencja na 1.928 przedstawieniach wynosiła 73,2 proc. przepustowości sali, podczas gdy w Gdańsku 61,8 proc. a w Gdyni 42 proc.”, niezależnie od tego, co by to miało znaczyć.
Dziesięć lat później, na swojej sopockiej scenie Teatr Wybrzeże scenie świętował
dwudziestolecie.
Na uczczenie jubileuszu Jerzy Goliński, kierownik artystyczny teatru, wybrał„Żeglarza” Jerzego Szaniawskiego, sztukę, którą blisko dwadzieścia lat wcześniej wystawił w Teatrze Wybrzeże Iwo Gall. „Dziś, w dniu XX-lecia naszego teatru, nowa premiera »Żeglarza« ma swoją dodatkową wymowę: potwierdza trwałość i ciągłość związków. To bardzo cenne w kulturze” – pisała w programie do sztuki Róża Ostrowska, kierownik literacki teatru.
Z kronikarskiego obowiązku – choć zdaję sobie sprawę, że nikt nie lubi „książek telefonicznych”, czyli suchych spisów nazwisk – trzeba przypomnieć artystów, którzy w pierwszym dwudziestoleciu tworzyli Teatr Wybrzeże. Wśród reżyserów byli więc – żeby pozostać jedynie wśród najznamienitszych – tacy twórcy, jak Lidia Zamkow, Zygmunt Hübner i wspomniany już Jerzy Goliński (kierownicy artystyczni teatru) oraz Andrzej Wajda, Konrad Swinarski, Kazimierz Braun, scenografami, albo jakby powiedział Gall „budowniczymi tła scenicznego”, byli między innymi: Feliks Krassowski, Ali Bunsch, Jadwiga Pożakowska i Marian Kołodziej, który po debiucie scenograficznym w roku 1951 („Korzenie sięgają głęboko” Arnauda d'Usseau i Jamesa Gowa, w reżyserii Wiktora Biegańskiego) na całe dziesięciolecia związał się z Teatrem Wybrzeże. Żeby wymienić choćby tylko najznakomitszych aktorów, którzy w tym czasie pojawili się na gdańskiej (gdyńskiej i sopockiej) scenie, zostali na niej na dłużej (lub na zawsze) lub wyruszyli z niej na podbój innych teatrów, trzeba by zapełnić wiele stron drobnym maczkiem. Wymieńmy więc losowo Elżbietę Kępińską, Zbigniewa Maklakiewicza, Kirę Pepłowską, Bogumiła Kobielę, Edmunda Fettinga, Władysława Kowalskiego, Wandę Stanisławską-Lothe, Zbigniewa Cybulskiego... A to dopiero początek listy najjaśniejszych gwiazd polskiego aktorstwa.
Premiera jubileuszowego „Żeglarza” odbyła się dokładnie dwadzieścia lat po premierze „Homera i Orchidei”, 20 listopada 1966 roku. Jednak to inne przedstawienie przeszło do historii Teatru Wybrzeże jako to, które kończy pierwsze dwudziestolecie i zaczyna zupełnie nowy rozdział w historii gdańskiej sceny. 7 stycznia 1967 roku odbyła się, z dawna oczekiwana, premiera „Zmierzchu demonów” Romana Brandstaettera. Oczekiwana nie dla walorów artystycznych tekstu, ale dlatego, że inaugurowała nowy budynek teatru na Targu Węglowym.
Nowy gmach (bardzo szybko nazwany przez gdańszczan „akwarium” z powodu wielkiej, szklanej ściany frontowej) postawiono, częściowo na fundamentach teatru z 1801 roku, według projektu Lecha Kadłubowskiego. Blisko dwadzieścia lat trwało przekonywanie gdańskich i warszawskich decydentów, by teatr odbudować. W końcu, 19 czerwca 1959 roku, dzięki niezmordowanej, mrówczej pracy Antoniego Biliczaka, wieloletniego dyrektora teatru, wmurowano w miejscu budowy akt erekcyjny, który głosił, że „dnia onego pod gmach sumptem Narodu i rękoma robotnika gdańskiego z gruzów wznoszonego teatru (...) kamień węgielny położony został”. Przerywana wielokrotnie budowa trwała aż do końca 1966 roku; 21 grudnia budynek teatru przy Targu Węglowym uroczyście oddano w ręce jego użytkowników: „gmach to potężny – 37 504 m. sześć. kubatury na placu o 2300 m kw. Przebiega w nim 400 kilometrów przewodów elektrycznych. (...) Urządzenia techniki teatralnej są tu najnowocześniejsze, wręcz o światowym wyprzedzeniu, i – co ważne –wszystkie, nie wyłączając sceny obrotowej, wykonane w kraju (tylko kilka aparatów optycznych – ale dosłownie kilka - sprowadzono z Wiednia i Mediolanu” – pisał w zachwycie sprawozdawca „Dziennika Bałtyckiego”.
Na nowej już scenie, w roku 1971, obchodzono
dwudziestopięciolecie
Teatru Wybrzeże. Na jubileusz Marek Okopiński (kierownik artystyczny) i Stanisław „Stulek” Hebanowski (kierownik literacki) wybrali „Homera i Orchideę” Gajcego, sztukę, która inaugurowała Teatr Wybrzeże w 1946 roku. Nie był to zapewne udany spektakl, skoro Michał Misiorny pisał wówczas w „Literach”: „Jubileusze nasuwają niewesołe myśli o przemijaniu czasu. Lękają się takich myśli kobiety, niegdyś młode, ale bardziej niż kobiety, wciąż przecież młode, lękać się ich powinni artyści, zwłaszcza pisarze. Publiczność, zgromadzoną podczas świątecznej premiery »Homera i Orchidei« frapowały dwa pytania: dlaczego, dzięki jakim walorom sztuka ta znalazła się wówczas, przed 25 laty, na afiszu otwarcia teatru gallowskiego, i, po wtóre, dlaczego powróciła teraz, w dniu ćwierćwiecza?”. Skoro więc nie spektakl jubileuszowy był „gwoździem programu”, to może w jakiś inny, podniosły sposób uczczono rocznicę? Roman Szydłowski w organie KC PZPR (jeśli jeszcze ktoś pamięta, co to takiego) pisał w uniesieniu, że „w swej pięknej nowej siedzibie przy Targu Węglowym, w jednym z najpiękniejszych budynków teatralnych naszego kraju, wzniesionym przez Polskę Ludową, odbyła się skromna, ale wzruszająca uroczystość 25-lecia pracy tej sceny. (...) Ze wzruszeniem przeżyliśmy wszyscy chwilę, kiedy przed spektaklem jubileuszowym odsłonięto w foyer teatru popiersie Iwo Galla. Oto uczczone zostały zasługi człowieka, który tyle uczynił dla teatru polskiego, a szczególnie dla sztuki scenicznej na Wybrzeżu”.
Jeszcze nie przebrzmiały na dobre echa jubileuszu dwudziestopięciolecia, a już zbliżała się kolejna, okrągła rocznica:
trzydziestolecie.
Uczczono ją wyjątkowo uroczyście. Obchody trwały dwa dni, a ich najważniejszym punktem była premiera „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego (które również było kiedyś w repertuarze wybrzeżowego zespołu Galla), 20 listopada 1976 roku. W spektaklu zagrała cała plejada gwiazd gdańskiej sceny. Przy tej realizacji „budowniczym tła scenicznego” był Marian Kołodziej, który ze swoją scenografią wyszedł aż przed gmach teatru, reżyserem – Stanisław Hebanowski, o którym Janina Wieczerska napisała, że „miał odwagę wystawić »Wesele« z początkiem, środkiem i zakończeniem”, co było z jego strony aktem cywilnej odwagi. Autorka recenzji taką anegdotką tłumaczyła swoją opinię: „Podobno Różewicz, zapytany kiedyś przez reżysera swojej sztuki, czy ma jakieś szczególne życzenia, pomysły co do przedstawienia, odpowiedział: »Niech aktorzy wyraźnie mówią tekst«. Okazuje się, że czasem właśnie to jest tym nowatorskim jajkiem Kolumba: powiedzieć wyraźnie, o co chodzi. Chwała zatem odważnym, którzy mówią »głośno i wyraźnie«”.
Czterdziestolecie
Teatru Wybrzeże, to kolejny „powrót” tekstu z repertuaru Galla: 20 listopada 1986, na scenie przy Targu Węglowym, Marek Okopiński zaprezentował swoją wersję „Balladyny” Juliusza Słowackiego w scenografii Janiny Pożakowskiej, z muzyką Andrzeja Głowińskiego. Jubileusz był nie tylko dobrym powodem do zaprezentowania „żelaznej” pozycji narodowej dramaturgii, ale – może nawet przede wszystkim – okazją do towarzyskich spotkań i wspomnień takich, jak chociażby to Ireneusza Iredyńskiego, który debiutował, jako dramaturg na Scenie Kameralnej w Sopocie „Męczeństwem z przymiarką” w roku 1960: „jadąc na prapremierę życiową pociągiem zabawiałem się z butelką. Na dworcu w Sopocie wstąpiłem do bufetu, gdyż porządnie zgłodniałem. Jakiś podpity kolejarz przestawił mnie za siebie twierdząc, że jego miejsce jest przede mną. Zareagowałem. Potoczyliśmy się po zabłoconej i przysypanej trocinami podłodze. Kiedy ubłocony i w nieco poszarpanym odziewku zjawiłem się w hallu teatralnym zastąpił mi drogę pracownik teatru. »Dokąd?« – zapytał. »Na przedstawienie«. »Zmykaj, łobuzie, my tu czekamy na autora z Warszawy«” – wspominał. Na szczęście nie wszyscy autorzy – nawet z Warszawy – mieli takie nieprzyjemne wspomnienia ze współpracy z Teatrem Wybrzeże.
Pięćdziesięciolecie
a raczej jego świętowanie, rozciągnęło się na trzy dni (20-22 listopada 1996 roku), kiedy to w Czarnej Sali im. Stanisława Hebanowskiego, w gmachu przy Targu Węglowym, toczyła się uczona konferencja naukowa „Pół wieku Teatru Wybrzeże. Przedstawienia”, przygotowana przez Zakład Dramatu, Teatru i Filmu Uniwersytetu Gdańskiego. Teatrolodzy i krytycy z Krakowa, Londynu, Warszawy i oczywiście Trójmiasta przedstawili dwadzieścia pięć referatów, poświęconych dwudziestu pięciu spektaklom teatru na przestrzeni półwiecza: od Gallowskiego „Homera i Orchidei” po „Hamleta” w reżyserii Krzysztofa Nazara. Jak na 515 premier, które zrealizowano na scenie Wybrzeża między 20 listopada 1946 i 20 listopada 1996 roku, liczba dwudziestu pięciu referatów mogła wydawać się niewielka i nie oddająca bogactwa repertuaru teatru, ale cóż: lepiej mniej niż wcale. Dla tych, którzy czuli niedosyt była jeszcze, przygotowana na foyer teatru przez Dział Teatralny Muzeum Narodowego w Gdańsku, wystawa, na której można było zobaczyć archiwalne, dotąd nie publikowane, zdjęcia.
Spektaklem „jubileuszowym” był szekspirowski „Hamlet” z Mirosławem Baką w roli tytułowej (premiera 9 listopada), przedstawienie totalne i ciężkie, ciężkie dosłownie, mówiło się nawet po korytarzach i kulisach teatru, że ciężar konstrukcji stalowych wykorzystanych na scenie nadszarpnął jej konstrukcję, a cały budynek osiadł o kolejne centymetry w grząskim gruncie. Joanna Chojka podsumowała na łamach „Teatru”: „przedstawienie Krzysztofa Nazara, który jawnie lekceważy znaczenia zawarte w strukturze tekstu, buduje niejedno interpretacyjne hochsztaplerstwo. Mimo to, muszę przyznać, że reżyser imponuje mi swoim wyczuciem efektu, który czasem zbliża się niebezpiecznie do kiczu. To, co wyprawia z przestrzenią za pomocą monumentalnej dekoracji Krzysztofa Tyszkiewicza, budowanej z ruchomych, opuszczanych i podnoszonych podestów, budziło wielokrotnie mój podziw”.
Po pięćdziesięcioleciu, jak nietrudno się domyślić, następuje od razu...
dwustulecie.
3 sierpnia 2001 roku Gdańsk obchodził uroczyście dwusetną rocznicę inauguracji na Targu Węglowym pierwszego w historii miasta stałego budynku teatralnego. Stary budynek, postawiony w 1801 roku, musiał, jak na owe czasy, wzbudzać zachwyty, skoro w roku 1817 hrabina Waleria ze Stroynowskich tak go wspominała: „oto rotunda podparta czterema kolumnami doryckimi i pokryta ołowiem, wnętrze takoż piękne: trzy rzędy lóż ustawionych amifiteatralnie i scena wielce rozległa”.
Dwustulecie uczczono z dużą pompą. Podobnie, jak przy poprzednim jubileuszu, rocznicy towarzyszyła trzydniowa konferencja naukowa (tym razem międzynarodowa, zorganizowana przez Nadbałtyckie Centrum Kultury), która zaowocowała grubym tomem uczonych wykładów oraz wystawą w Ratuszu Staromiejskim (przygotowaną przez Dział Teatralny MNG i NCK). Punktem kulminacyjnym, rozciągniętych trochę w czasie jubileuszowych obchodów (od listopada 2001 – konferencja i wystawa, do stycznia 2002 – premiera nowego spektaklu na jubileusz, „Hanemann” Stefana Chwina w reżyserii Izabelli Cywińskiej z Katarzyną Figurą i Mirosławem Baką w rolach głównych) była inauguracja nowego gmachu teatralnego przy Targu Węglowym, a raczej jego przebudowanego wnętrza, oczka w głowie ówczesnego dyrektora Macieja Nowaka. Już od samego początku nowy-stary teatr zyskał dodatkowe przezwisko (do istniejących już wcześniej: „młynek do kawy”, „akwarium”) „podniebnego", za sprawą aranżacji autorstwa prof. Stanisława Fiszera, który „otworzył” nad widownią teatralną kopułę i okrasił ją gwiezdnymi konstelacjami.
Sześćdziesięciolecie
przypadało jesienią 2006 roku. Uczciła je na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni (w miejscu, gdzie stała „Stodoła”, pierwszy budynek Teatru Wybrzeże) Barbara Krafftówna. Dla niezwykle popularnej aktorki było to przede wszystkim święto osobiste, bowiem to 20 listopada 1946 roku, w prapremierze „Homera i Orchidei” postawiła swoje pierwsze, zawodowe kroki na scenie. Przez następne trzy lata zagrała w wielu spektaklach reżyserowanych przez Galla w Teatrze Wybrzeże. Była między innymi Kasią w „Jak wam się podoba” Szekspira, Chochlikiem w „Balladynie” Słowackiego, Stefcią w „Temperamentach” Cwojdzińskiego, Haneczką w „Weselu” Wyspiańskiego i szaloną śpiewaczką w „Tu mówi Tajmyr” Isajewa i Galicza. Po wyjeździe zespołu Galla z Wybrzeża grała w wielu teatrach, filmach (najbardziej znaczący wśród nich był chyba obraz Wojciecha Hasa „Jak być kochaną”), kabaretach, w radiu i telewizji –chyba wszyscy pamiętają ją z kultowego Kabaretu Starszych Panów. Później spędziła kilka lat w Stanach Zjednoczonych, gdzie zagrała między innymi rolę tytułową w „Matce” Witkacego.
Do Gdyni powróciła 24 października 2006 roku, by na scenie Teatru Muzycznego zagrać swój jubileuszowy spektakl, monodram Remigiusza Grzeli (w reżyserii Józefa Opalskiego) „Błękitny diabeł”, rzecz sceniczną o ostatnich latach życia Marleny Dietrich. Renata Moroz na łamach „Dziennika Bałtyckiego” pisała po prapremierze: „była tak przekonywająca, że widzowie uwierzyli, iż oglądają ostatnie chwile życia niemieckiej aktorki, że obserwują zmagania starej kobiety z chorobą alkoholową (...). I jeszcze coś – trzeba wielkiego aktorstwa, by ukryć wrodzoną radość życia, objawiającą się w oczach. A Krafftównej to się udało. Na półtorej godziny zasłoniła swe roześmiane oczy cieniem smutku i cierpienia”. Jednak radość i te tak charakterystyczne diable ogniki w oczach powróciły, gdy po spektaklu tłumy wielbicieli artystki rzuciły się, by składać jej hołdy. Kwiaty, prezenty, ale również Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski nadany aktorce przez Prezydenta RP, a potem krótkie wspomnienia przy niewielkiej wystawie jej poświęconej i gest symboliczny: zasadzenie przed teatrem drzewka pamięci Iwo Galla. Jednym słowem: było bardzo galowo i Gallowo.
A zaczęło się nadzwyczaj skromnie: „Tuż po przyjeździe, jak staliśmy z tobołkami na peronie i później przeszliśmy już spacerkiem do »Riwiery«, to w »Riwierze« były stosy sienników, tyle ile nas było w zespole – każdy dostał siennik, ale słomę musieliśmy już sami zdobywać, podano nam adresy, gdzie, jak, jakiś transport, no i jakoś się załatwiło”.
***
Zapożyczając od Józefa Szczublewskiego słynny neologizm „teatrowisko”, Maciej Nowak wyznawał przy okazji dwustulecia: „Teatrowisko, czyli miejsce teatralne, trwające mimo zmieniających się dyrekcji, nazw, gustów. Wierzę głęboko, że takim teatrowiskiem jest również Teatr na Targu Węglowym w Gdańsku. A wiara to tym głębsza, że nigdy nie słyszano, by gdańskie teatrowisko miało być naznaczone złym spojrzeniem”. Miejmy nadzieję, że będzie tak również przez następne dziesiątki lat.
Mieczysław Abramowicz
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2006