Karol Ogier, sekretarz francuskiego posła na rokowania polsko-szwedzkie, spędził nad Motławą Boże Narodzenie w 1635 roku. Pod datą 17 grudnia zanotował:
„Dzisiaj rozpoczyna się trzydniowy targ dokoła fary (zapewne chodzi o Kościół Mariacki), na którym sprzedają dziecinne zabawki wszelkiego rodzaju. Schodzą się tu wszystkie niewiasty a zwłaszcza dziewczęta, także i z pospólstwa, i kupują podarunki dla małych dzieci swoich i swoich krewnych. Mówią im, że jeśli się będą z należną pobożnością zachowywać w te dni narodzin Chrystusa, będą miały w bród zabawek i smakołyków. Tą nadzieją je kusząc, namawiają je do postu w wigilię Bożego Narodzenia, a przed ułożeniem się do snu ustawiają czy to miskę czy koszyk, do którego Pan Jezus ma w nocy złożyć swoje dary. Równocześnie przywiązują dzwonki do nóg słudze czy służce, a ci w ciemnościach wkradają się z ich dźwiękiem do izby dzieci, niecierpliwie na to czekających i wtedy dopiero chłopaczki i dziewczynki myślą, że przyszedł Chrystus. A kiedy dzień zaświta, z wielką uciechą i radością podziwiają podarunki, niby to z nieba przyniesione i z rąk ich potem nie wypuszczają, tak że – jak to najczęściej bywa – zanim dzień minie, już je popsują. Trybem takiej samej sztuczki podstawiają słudzy panom lub gościom swoje miski, aby dostać – jak się przyzwyczaili to nazywać: swojego Chrystusa – tzn. podarunki dla siebie”.
O samym świątecznym dniu Ogier pisał:
„Pobożnie, jak przystoi chrześcijanom, przepędziliśmy Boże Narodzenie. Rano byliśmy na nabożeństwie niemieckim i nieśli świece w procesji z Najświętszym Sakramentem, a potem przystąpiliśmy podczas uroczystej mszy do Najświętszego Stołu Pańskiego. Po śniadaniu byliśmy na nieszporach i znów na procesji, na której były wielkie tłumy tak Polaków jak Niemców. Równocześnie luteranie w farze odprawiali swoje modły wśród wielkich śpiewów i muzyki organów i inszych instrumentów co przeciągało się aż do nocy. Z powodu nabożeństw temu dniowi należnych nie mogłem być tam obecny, choć pragnąłem tego przede wszystkim dla tej muzyki”. („Dziennik podróży do Polski”, przekład Edwin Jędrkiewicz)
***
Gdański poeta Johannes (Jan) Falck wspomina świąteczny jarmark z połowy XVIII wieku:
„Jak tylko nadeszły święta, namawiałem czeladnika mojego ojca, aby mnie wziął na jarmark bożonarodzeniowy, jak przyobiecał. Więc poszedł on do ojca i rzecze: Mistrzu, pozwólcie, abym z waszym najstarszym synem na jarmark świąteczny poszedł. A ojciec na to: Idźcie! Baczcie tylko, abyście na czas wrócili, szkody żadnej nie powzięli i innym czego niestosownego nie uczynili.
Poszliśmy tedy. Był to wieczór na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, śnieg skrzył się i księżyc świecił, toteż tłum ludzi na jarmarku był wielki. Tak gęsto było, że jabłko rzucone w górę na ziemię by nie spadło. Głowa przy głowie, ni kroku do przodu, ni do tylu, by komuś na nogi nie stanąć, albo przez kogoś nie zostać podeptanym. Chłopcy portowi i marynarze, co ich na jarmarku siła było i co zawsze najmocniej swawolą, już się zabrali do psocenia. A to pozszywają wszystkich: niewiasty, mężów – bez różnicy – suknie, rękawy, kołnierze, poły surdutów, że się jeden od drugiego oderwać nie mogą. A to starym babom sprzed Dworu Artusa porozrzucają ich kosze z orzechami, albo też ich stoliki bożonarodzeniowe z jabłkami, piernikami i latarenkami, i cieszą się z zamętu, co się porobił, gdy baby z pięściami się na nich rzuciły, kiedy zaczęli te dobra z ziemi zbierać.
Na koniec zebrało się ich paru przy piwnicy ratuszowej, gdzie jest wyszynk wina, i jak się tylko jakiś nadobny mieszczanin ukazał, co mu świeże powietrze po wyjściu z piwnicy do głowy uderzyło i siłę w nogach odjęto, tak go zaczęli przyciskać, tak na niego następować, że rymnął jak długi w beczkę z rybami. Baby karpiarki, które przy beczce stały, zaraz go za pomocą sieci rybackiej i wielkich kadzi z wodą otrzeźwiły.
Patrzyliśmy na to, jak ktoś, kto nic lepszego nie ma do roboty. Przystawaliśmy to tu, to tam, koło Dworu Artusa, zaraz przy wejściu, wchodziliśmy na schody, gdzie mieli swoje budy kotlarze i sprzedawcy wielkich lasek woskowych, a potem szliśmy dalej. Przechodziliśmy koło składów, gdzie oprawiali księgi, i dalej, gdzie ciągnęli losy i gdzie stolarze wystawiali swoje szafy i komody, a potem wracaliśmy w pobliże wejścia do Dworu. Przejście tu wąskie, a młokosów, co je umyślnie jeszcze zatykali nie brakowało, dlatego – choć strażnicy krzykiem i pałkami miejsce zrobić próbowali – wielu było zacnych ludzi, którzy utknąwszy w tłoku gubili czapki i kapelusze”. (przekład Jarosław Ziętkiewicz)
***
Joanna Schopenhauer (druga połowa XVIII wieku) zapamiętała taki świąteczny rytuał:
„Pierwszego dnia świąt, gdyśmy siedzieli przy obiedzie, zjawiali się regularnie w naszej jadalni trzej bonifratrzy, pochyleni w pokornym ukłonie. Przynosili oni na ciekawie ukształtowanej misie sporządzane w klasztorze i sprzedawane na dobro ubogich barwne opłatki, z wytłoczonym na nich wyobrażeniem Ukrzyżowanego, i puszkę ziołowej tabaki. Mój ojciec wstawał od stołu i szedł im kilka kroków naprzeciw. Dzieci otrzymywały po opłatku, on zaś brał szczyptę tabaki z tabakierki i kładł pieniądze na misie. Duchowni pochylali się powtórnie i odchodzili ku drzwiom milcząco, tak jak przyszli. Całe to zdarzenie, podczas którego nie wypowiadano żadnego słowa, czyniło na mnie, może właśnie dlatego, zawsze osobliwie uroczyste, ale smutne wrażenie, i zbierało mi się nieco na płacz. Wiedziałam, że ci duchowni z wielkim umartwieniem własnym przyjmowali w swoim klasztorze i pielęgnowali troskliwie wszystkich ubogich chorych, jakiegokolwiek byliby wyznania, nawet żydów”. („Gdańskie wspomnienia młodości”, przekład Tadeusz Kruszyński)
***
Przedświąteczne tygodnie w Wolnym Mieście przybliża Brunon Zwarra:
„W sobotę wieczorem przed pierwszą niedzielą adwentową poczynały z wież kościołów Św. Katarzyny, Panny Marii i Św. Jana po kolei rozlegać się dźwięki trąb i puzonów wygrywających chorały adwentowe. (...) Ludzie przystawali na ulicach i spoglądali na rzęsiście oświetlone wieże kościołów, gdzie pobłyskiwały mosiężne instrumenty muzyczne. (…) W niektórych mieszkaniach zwisały z sufitu lub pod lampami wieńce adwentowe z jedliny »Adventskranze«. Były przeplatane złotymi wstążkami, wstawione w nie świece były najczęściej czerwonego koloru. Każdej niedzieli zapalano o jedną świecę więcej, a wieniec ów zdejmowano wtedy, gdy ustawiano w pokoju choinkę.
Gdańsk pachniał wtedy lasem! Główny punkt sprzedaży choinek usytuowano na placu przed Prezydium Policji. Tam na ówczesnej łączce, na której latem roiło się od odpoczywających kobiet i bawiących się dzieci stały w ciągu dwóch przedświątecznych tygodni równo ustawione zagrody, w których sprzedawano choinki. Były różnej wielkości od zupełnie malutkich, które wsadzano do doniczek, aż do kilkumetrowych. W pewnym okresie punkt sprzedaży sięgał aż do placu przed naszym Polskim Gimnazjum. Również w śródmieściu sprzedawano choinki, na przykład przed Zbrojownią oraz przy Hali Targowej”.
Zwarra wiele uwagi poświęca temu, co działo się w samym centrum miasta, przy ulicy Długiej:
„Począwszy od Zielonej Niedzieli (trzecia przed świętami, druga była srebrna, a ostatnia złota) sklepy były czynne w niedzielne popołudnia. Im bliżej było świąt, tym większy panował ruch. Szczególnie na ulicy Długiej przewalały się tłumy ludzi, którzy chodzili po jezdni hamując ruch uliczny.
Największy ruch panował jednak w domu towarowym N. Sternfelda, który zajmował całą narożną kamienicę ulicy Długiej i Tkackiej (dawn. Grosse Wollwebergasse). Huczało tam w okresie przedświątecznym jak w ulu, podobnie jak podczas licznych wyprzedaży. (...) Tłok panował zarówno na parterze, jak i na górnych piętrach. Na najwyższym czwartym piętrze był dział zabawek i tam też odbywały się przedstawienia lalkowe dla dzieci. Wystawiano różne bajki, z małymi przerwami od wczesnych godzin przedpołudniowych aż do późnego wieczora. (…)
Zachodziłem tam często, gdyż było tam nie tylko ciepło i przyjemnie, lecz można było się czasami bawić wystawionymi zabawkami. Zabawki były na ogół drogie, więc mogłem o nich tylko marzyć i przyglądać się, jak działa na przykład ogromna kolejka elektryczna. Nie pomógł mi nawet list ze spisem moich życzeń do gwiazdora, który wrzuciłem do skrzynki ustawionej przy głównym wejściu tego domu towarowego.
Podczas tego przedświątecznego okresu lubiłem chodzić po mieście i oglądać wystawy. Interesował mnie zarówno blask wystawionej w gablotach i oknach sklepów jubilerskich drogiej biżuterii oraz jej ceny, jak również przygotowane na święta różne smakołyki wystawione w oknach kawiarń i licznych cukierni. Były tam różnej wielkości serca z marcepanu lub figury z pierników oblewanych kolorowym lukrem. (...) Długo przyglądałem się wyłożonej przed sklepem delikatesowym A. Fasta przy ul. Długiej dziczyźnie oraz powieszonym wysoko na dworze zającom i bażantom.
Na ulicach rozlegały się dźwięki nielicznych katarynek oraz piskliwy śpiew zmarzniętych dzieci. Stały one najczęściej przy »Rathaus-Kino« i miały na piersi uwieszone lub trzymały w ręku wycinane z papieru lub wycięte z dykty małe szopki. Cienko ubrane dzieci trzęsły się z zimna, tupały nóżkami w za dużych butach i trzymały przed sobą proszące, zgrabiałe ręce. Znałem niektóre z nich, mieszkały bowiem przy ul. Salwator i wiedziałem, że pomagają w ten sposób rodzicom. Hitlerowcy zakazali w późniejszych latach tych śpiewów oraz występów kapeli podwórkowych, a nawet grania katarynek, motywując to tym, że jest to działalność poniżająca dla Niemców”.
Brunon Zwarra tak kończy swoją świąteczną relację:
„W wigilijny wieczór panowała w całym mieście cisza, którą przerywały dopiero dźwięki orkiestr dętych przemierzających powoli i dostojnie ulice miasta. Wygrywały one niemieckie kolędy, jak na przykład »O du fröhliche, o du selige gnadenbringende Weihnachtszeit«, skomponowaną przez gdańszczanina Jana Falcka w 1764 roku. (...) Już następnego dnia po świętach zmieniano w oknach wystawowych dekoracje. Oferowano teraz wszystko to, co było potrzebne do zabaw sylwestrowych i karnawałowych. Były tam suknie, eleganckie ubrania, różne maski i kostiumy, lecz główną uwagę przechodniów przykuwały różne artykuły używane na zabawach do strojenia żartów, jak np. wybuchające z hukiem cukierki, czekoladki nadziewane mydłem, octem itp. także różnorodne konfetti i serpentyny”. („Wspomnienia gdańskiego bówki”, t. I)
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2006