Echa rozbiorów
Kiedy w wyniku wojny siedmioletniej (1740-1748) Austria utraciła na rzecz Prus bogaty i przemysłowo rozwinięty Śląsk, koszt utrzymania cesarstwa spadł na podległe „kolonie”, a zwłaszcza zasobne Węgry. Wprowadzone w latach 1754-1755 wysokie taryfy celne niemal całkowicie odcięły ten kraj od wymiany towarowej z zagranicą. Miejscowi producenci zmuszeni zostali do prowadzenia handlu głównie na terenie monarchii. Jednocześnie Węgry stały się łatwym rynkiem dla tanich wyrobów z terenu Czech. Spowodowało to, przy problemach z eksportem towarów, rychły upadek naddunajskiego przemysłu, pogłębiony zakazem otwierania nowych manufaktur. Miasta powoli zamieniały się w wioski, społeczeństwo wyraźnie biedniało. Ceny na produkty rolne zaczęły spadać, a wielcy obszarnicy wyrównywali straty stałym zwiększaniem produkcji. Oczywiście, cierpieli na tym przede wszystkim najbiedniejsi – chłopi, należące do nich ziemie i lasy przyłączano do folwarków magnackich, a ich samych zmuszano do bezpłatnej pracy.
Kiedy ciężar pańszczyzny stał się nie do zniesienia, zaczęły w kraju wybuchać ludowe powstania. Krwawo tłumione, doprowadziły do trwałego podziału społeczeństwa na tych, którzy wyzyskują i wyzyskiwanych. Było to na rękę zaborcy z Wiednia, który mógł zręcznie wykorzystywać niezadowolenie swych ubogich poddanych.
Sytuację gospodarczą skomplikowały również kolejne rozbiory Rzeczpospolitej, niezwykle liczącego się partnera w wymianie handlowej i wielkiego rynku zbytu dla węgierskich towarów, głównie wina. Nad Balatonem z niepokojem śledzono wydarzenia na północy, obszernie je komentowano w miejscowej prasie. Były żołnierz szlacheckiej gwardii przybocznej, Ábráham Barcsay (1742-1806), w swojej korespondencji poetyckiej do Lörinca Orczy pisarza i piewcy oświecenia w Peszt-Budzie (ówczesna stolica państwa), ze współczuciem przyglądał się rozpadowi wielkiego sąsiada, udzielającego przez całe lata schronienia wygnańcom, postrzeganego jako oaza szlacheckich swobód, do których tęsknili węgierscy panowie, uciskani przez monarchów z Wiednia. W wierszu „Pewien żołnierz do dobrego przyjaciela” pochylał się nad losem „wykrwawionego, biednego Sarmaty” i kraju, który „ze łzami żegna swoją wolność”. W tym samym tekście Barcsay przewidział, że już niebawem miasto „Danczka” zagrożone przez potężnego Fryderyka II uosobienie bogactwa i niezależności, stanie się jego łupem, a Europa w milczeniu zaakceptuje ten fakt jako naturalny i pożądany.
Nie był to bynajmniej jedyny głos w tej sprawie. Żywotne interesy łączące oba kraje skłaniały do głębokich refleksji wielu intelektualistów. Znany powieściopisarz i dramaturg Lajos Kuthy słusznie wyrokował, że „dopóki istniała Polska, nasz kraj czerpał duże zyski z dostaw wina dla niej. Teraz Polski już nie ma, a Rosjanom taniej kupić własną wódkę niż naszą”. Było dla niego jasne, że w wyniku zawieszenia wymiany handlowej „przestanie istnieć większość naszych plantacji”.
Sytuacja była na tyle dramatyczna, że postanowiono za wszelką cenę starać się znaleźć jakieś wyjście. W działania, które mogłyby przeciwdziałać zgubnej tendencji, zaangażowanych było kilku znaczących polityków, przedstawicieli węgierskiej finansjery i arystokracji. Misję zbadania możliwości wywozu win, tytoniu i zboża „na północ”, powierzono wybitnemu ekonomiście, potomkowi znanego rodu szlacheckiego, Gergely Berzeviczemu (1763-1822).
U sąsiada
Węgierski dyplomata odbył w swoim życiu dwie podróże na północ – w 1796 i 1807 roku, przy czym tylko podczas pierwszej trafił do Gdańska. Za drugim razem zapału starczyło mu tylko, aby dotrzeć do Warszawy. Prawdopodobnie było to związane z dużą niedogodnością poruszania się po obcym kraju, czemu wielokrotnie nie tylko on dawał wyraz. W określonych porach roku poruszanie się po drogach dawnej Rzeczpospolitej, zawsze utrudnione, stawało się wręcz niemożliwe, część podróżnych decydowała się na korzystanie z łodzi i wiślanego traktu. Z pozoru bardziej komfortowa droga wodna obfitowała jednak w rozmaite przygody, które w pewnym uproszczeniu można porównać do tych, jakie mogą dziś spotkać uczestników wypraw w głąb Amazonki. Nie były to więc warunki, które łatwo dawało się akceptować. I nie miały nic wspólnego z tym, do czego mógł być przyzwyczajony cywilizowany człowiek, który dotąd poruszał się jedynie po gościńcach zachodniej Europy.
W swoją pierwszą eskapadę Węgier wyruszył 1 sierpnia 1796 roku. Już następnego dnia bez żadnych przeszkód dotarł do Krakowa. Był pełen entuzjazmu, pierwszy dzień w obcym kraju, o którym tak wiele słyszał, pobudzał go do aktywności, obserwacji i notatek. Dość enigmatycznie określił to terminem „rozglądania się”. Robił to jednak po swojemu, czyli niezwykle skrupulatnie, zbierając dokładne informacje dotyczące miejscowego handlu, jego potrzeb i ograniczeń. Miał zamiar porównać je potem z podobnymi danymi z Warszawy i Gdańska. Był gościem u krakowskich kupców. Po kilku dniach pobytu, 7 sierpnia, opuścił Kraków na „żałosnej łodzi”, za którą zapłacił całe sześć złotych i która stała się źródłem jego nieustannych kłopotów. Nie tylko przeciekała, ale niemal każdego dnia znajdowała przystanek na licznych wiślanych mieliznach. Zatrudnieni wioślarze ze stoickim spokojem nakłaniali ją do posłuchu, ale nurt robił co chciał i było z tym sporo zamieszania.
13 sierpnia nieludzko zmęczony Berzeviczy trafił do Warszawy. Panorama dawnej stolicy z oddali zdołała go zachwycić, dopóki nie wjechał w jej ulice. Miasto zdumiało go swoim „azjatyckim przepychem” i kontrastami. Najwymyślniejsze pałace sąsiadowały niemal bezpośrednio z dzielnicami biedoty, które można chyba porównać do dzisiejszych brazylijskich faweli. To, co raziło Węgra, nikomu nie przeszkadzało: powszechny brud i smród przyjmowano jako rodzaj dopustu Bożego, który należy zaakceptować, starając się co najwyżej omijać najbardziej podejrzane rejony.
Przybysz zobaczył zamek, siedzibę królów polskich i ogród nazywany przez niego „pruskim”, pałac prymasa i ewangelickie świątynie, skomplementowane w notatkach oszczędnym stwierdzeniem, że są „wystarczająco ładne”. Potem pojechał na Pragę i zwiedził rosyjską ambasadę, której rezydenci w znaczący sposób wpływali na losy miasta i kraju nad Wisłą. Berzeviczy odnotował zasłyszaną plotkę, jakoby na obrzeżach stolicy stacjonowało aż piętnaście tysięcy rosyjskich żołnierzy. Ich obecność miała przypominać krnąbrnym Polakom, kto tu właściwie rządzi. Okolice miasta były tak spokojne, że wydawały się wręcz wymarłe. Z rzadka spotykało się ludzi, znaczna część pól leżała odłogiem.
Podczas kilku dni pobytu w Warszawie Berzeviczy poznał wielu ludzi, przede wszystkim zależało mu na kontaktach z miejscowymi kupcami. Nie stronił jednak od towarzystwa pruskich oficerów, dobrze wykształconych i wywodzących się zazwyczaj z arystokratycznych rodzin. Ekonomista znad Dunaju z żalem zauważał, że z powodu ceł wprowadzonych przez rząd austriacki węgierskie wina są tu dość drogie i w związku z tym nie cieszą się zbytnią popularnością. W wolnym czasie, jako gość honorowy, obejrzał wojskową paradę i odwiedził jeden z miejscowych teatrów. Oglądanie przedstawień teatralnych i operowych, prócz lektury, należało do jego ulubionych zajęć. Tuż przed wyjazdem na krótką chwilę przyjął na siebie rolę szpiega: otrzymaną od niejakiego Dietzensteina tajną wiadomość, dotyczącą pruskich podatków, przekazał dalej zgodnie z odpowiednimi instrukcjami, narażając się na aresztowanie i deportację.
18 sierpnia opuścił Warszawę. Najwyraźniej zrażony do kontynuowania żeglugi po Wiśle, zdecydował się dalszą podróż odbyć w zamkniętym powozie. W związku z tym następne pięć i pól dnia spędził w niewiarygodnie trzęsącym się pudle, łykając kurz, doświadczając przypadłości podobnych do objawów choroby morskiej. Jednak, nie zważając na to, podczas postojów dokładnie spisywał swoje spostrzeżenia na temat mijanych okolic. Ich uroda od razu wpadła mu w oko, a i im bardziej oddalał się od Warszawy, tym karczmy i gościńce stawały się lepsze. Piękne widoki Pomorza poruszały go do głębi. Tutejszy krajobraz – pełen lasów, wśród których od czasu do czasu pojawiały się jeziora – wydał mu się „uduchowiony”. Od lat interesował się geologią, więc jego szczególną uwagę wzbudzały spoczywające obok dróg majestatyczne polodowcowe głazy – diabelskie kamienie, o których wśród miejscowych krążyły legendy.
U brzegów morza
Berzeviczy z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowom napotkanych podróżnych, zadawał im pytania, notował odpowiedzi. Był zaskoczony, że w okolicach Gdańska wielu zamożnych chłopów jest właścicielami nie tylko ogromnych gospodarstw, ale również rozległych lasów. U niektórych można było doliczyć się pięćdziesięciu, a nawet stu koni. Wydawało mu się nieprawdopodobne, by takie bogactwo znajdowało się w rękach grupy społecznej, która w jego kraju i przeważającej części Rzeczpospolitej była pogardzana, podległa i nieludzko wykorzystywana. Zauważył zasobność tutejszych wsi, powszechny dostatek, niebywałą schludność, dumę i pogodę ducha mieszkańców. Berzeviczy nazwał ich „szczęśliwym ludem”, marzył, aby wszędzie móc spotykać podobnych ludzi. Tereny wokół Malborka uznał niemal za rajskie, przypominające mu Belgię w pobliżu Antwerpii. Serdeczność napotkanych ludzi, ich „grzeczność” zrobiła na nim duże wrażenie.
Jego powóz pojawił się w bramach Gdańska 23 sierpnia po południu. Od razu uderzyło go podobieństwo zabudowy miasta do tego, co widział w Niemczech – podobne budynki i kościoły, te same kanały, spichrze i miejsca targowe. Niemal każda ulica ozdobiona była szpalerem dobrze utrzymanych drzew. Kamienice zachwycały go strzelistością i ogromną liczbą okien na frontowych ścianach. Miało się wrażenie przebywania na salonach, w miejscu wykwintnym, wśród eleganckich ludzi. W mieście właśnie odbywał się jarmark, co dla przybysza stanowiło szczególną atrakcję. Mnogość wystawców i kupujących, ruch w porcie i na placach przyprawiał o zawrót głowy. To była prawdziwa republika kupiecka, pieniądz przepływał z rąk do rąk dostrzegalnym dla każdego obfitym strumieniem. Na giełdach zbożowych i w kantorach pełno było ludzi uzbrojonych w notesy i liczydła.
Ceniący uroki życia i sztukę Berzeviczy odwiedził miejscowy teatr, gdzie właśnie wystawiano operę Mozarta „Czarodziejski flet”, lecz albo wykonanie nie było dość udane, albo gust Węgra nie tak dobry, jak sądził, bo wyszedł ze spektaklu mocno rozczarowany. 25 sierpnia wybrał się do portu, gdzie przyglądał się statkom i pracy na nabrzeżach, a potem powozem przejechał się do „Visztula”, ujścia rzeki do morza. Oglądał starą twierdzę, spacerował po rozległej plaży. Jeszcze tego samego dnia spotkał się z gdańskimi kupcami. Miał dla nich bardzo konkretne propozycje poparte ofertami umów, które udało mu się zebrać w Krakowie, wśród tamtejszych hurtowników trudniących się handlem węgierskim winem.
Biznesowa kolacja w jakiejś części zaspokoiła jego ambicje, jednak dobrze zdawał sobie sprawę z faktu, że zasadniczo niczego nie była w stanie zmienić. Znaczącą poprawę mogły przynieść jedynie ustalenia ministrów i monarchów, zmiany ceł, podatków i stabilizacja w tym wciąż dość niespokojnym rejonie EuropyNastępnego dnia zwiedził Wielki Młyn oraz Wyspę Spichrzów w rozwidleniu Motławy. Z zaciekawieniem obserwował zajęcia robotników i sposób, w jaki na kolejnych piętrach składowano ziarna i inne towary. Interesowało go wszystko, nieustannie zadawał pytania: jakie są obecnie ceny zboża, z których ziaren powstaje lepsza mąka i dlaczego? Poczynił również drobne zakupy. Na oporządzenie dla koni wydał dwieście forintów. Wieczory spędzał w towarzystwie lub w teatrze, często także odwiedzał nowo poznanych znajomych, głównie elitę miejscowego kupiectwa w ich wytwornie urządzonych kamienicach, a także majątkach i uroczych pałacykach położonych na obrzeżach, poza wałami.
Podczas całego pobytu w Gdańsku nie opuszczało Berzeviczego poczucie bycia u siebie, swobody i radości. Miasto nad Motławą przypominało mu w jakimś stopniu uniwersytecką Getyngę, gdzie studiował, również dlatego, że spotkał dawno niewidzianego przyjaciela z tamtych lat, doktora Danterrela. Obaj panowie wspominali czasy młodości, spacerowali po ulicach miasta, zwiedzali zabytki. Doktor chętnie przyjął na siebie rolę przewodnika. W podróż powrotną nasz Węgier wyruszył 11 września.
Owocem eskapady był „Dziennik podróży do Gdańska” („Joumal der Reise nach Danzig”) wydany w 1796 roku w Budapeszcie. Znalazło się w nim wiele interesujących obserwacji dotyczących nie tylko gospodarki i handlu, ale również życia codziennego w ówczesnej Polsce i samym Gdańsku. O dawnej Rzeczpospolitej Berzeviczy napisał, że to dziki kraj. Doceniał wprawdzie pracowitość i pobożność polskiego ludu, ale podkreślał także jego biedę i zacofanie. Krajobrazy – z wyjątkiem Pomorza – określał jako nizinne, w części zalesione, piaszczyste i... nudne. Drogi z reguły fatalne, miejscowe elity zdemoralizowane na wszelki możliwy sposób. Kilkakrotnie podkreślał ogromną różnicę między magnacką Warszawą i mieszczańskim Gdańskiem. Dla niego były to jakby dwa różne światy. W pierwszym miejscu obserwować można było żałosny upadek i żenujące kontrasty, w drugim chwalebną jedność, dokładność, czystość i porządek.
***
W 1797 roku Berzeviczy wydał książkę „De commercio et industriae”. Ponieważ Austria utrudniała rozwój węgierskiego przemysłu i handlu, proponował, by stworzyć odrębny system powiązań gospodarczych dla krajów Środkowej Europy, opartych na specjalnych przywilejach, których miałyby im udzielić rządy Prus i Rosji. W 1807 roku rozwinął swój pomysł, tworząc warianty przyszłych umów międzypaństwowych. Ponownie udał się też na północ, tym razem korzystając niemal wyłącznie z drogi wodnej: Popradem, Dunajcem i Wisłą.
Niestety, i ta podróż nie przyniosła spodziewanych efektów, a jedynie przyczyniła się do wydania, w 1808 roku, nowej publikacji pod znamiennym tytułem „O handlu światowym” („Welthandel”). Dość bolesnym doświadczeniem wyniesionym z kolejnej wędrówki było zetknięcie się z działalnością warszawskiego urzędu celnego, pełnego przekupnych urzędników, liczących na sowite łapówki i stawiających przeszkody w imporcie win węgierskich.
Berzeviczy był autorem projektu węgierskiej konstytucji, który powstał na przełomie XVIII i XIX wieku. Kiedy wojska cesarza Francuzów dotarły na Węgry, oczekiwał, że zrealizowane zostaną przemiany ustrojowe, które pomogą podnieść ojczyznę z wieloletniej zapaści. Wierzył, że zaraz po wkroczeniu do Wiednia Napoleon zwoła Węgrów do Rákos, obieca im niezawisłość i zażąda oderwania kraju od Austrii. Ten interesujący myśliciel uważał, że próżniacza szlachta już wkrótce zmuszona zostanie do partycypowania w ciężarach publicznych, a mienie Kościoła Katolickiego przejdzie na własność państwa. Spodziewał się także oddania ziemi chłopom i zniesienia pańszczyzny. Dla przedstawicieli stanów dotąd pomijanych przewidywał miejsca w izbie niższej parlamentu. Wszystko to zebrał w projekcie konstytucji, który miał zamiar przekazać Napoleonowi.
Rozczarowanie i gorycz znaczyły ostatnie lata życia węgierskiego reformatora. Po burzliwym okresie wojen, kiedy nikt nie myślał o ekonomii, rozwoju handlu, budowaniu rozwiązań klarownych i jasnych, przynoszących społecznościom powodzenie oraz dobrobyt, nastąpił czas dzielenia łupów i stagnacji. Ambitne plany gospodarcze miały jednak tę zaletę, że mogli z nich skorzystać potomni.
Natalia i Waldemar Borzestowscy
Wykorzystano:
Berzeviczy G., „Joumal der Reise nach Danzig”, Budapest;
Gaál J., „Berzeviczy Gergely élete és müvei”, Budapest 1902.
Pierwodruk: „30 Dni” 1/2007