„Weil aber Gott der Allmächtige der Weltlichen Obrigkeit dass Schwerdt in die Handt gegeben, dass gutte zu schützen und bösses zu straffen”.
„Albowiem Bóg Wszechmogący dał świeckiej władzy miecz do ręki, aby dobre chronić, a złe karać”.
Cytat z sentencji wyroku wydanego w 1603 roku
W XVI i XVII wieku strach przed diabłem i jego współpracownikami wywoływał w Europie Zachodniej prawdziwą histerię. Podczas organizowanych polowań na czarownice zginęło na stosach kilkadziesiąt tysięcy kobiet. Fala niebywałych prześladowań przeszła przez wszystkie kraje i jeszcze w XVIII stuleciu pochłonęła wiele ofiar. Panowało absolutne przekonanie, że diabeł szkodzi człowiekowi na ziemi poprzez działanie swoich służek – czarownic. Wyobraźnia naszych przodków zaludniała świat mocami, wobec których człowiek czuł się bezsilny. Panowało przeświadczenie, że wchodząc w pakt z diabłem otrzymuje się od niego władzę nad częścią rzeczywistości i można bezkarnie szkodzić bliźnim. Wiele nieszczęść przypisywano bezpośredniemu działaniu czarownic, były to: choroby (szczególnie zaraza), pomory bydła, burze, gradobicia, ale również zaburzenia seksualne.
Czarownice pomagały szatanowi opanować człowieka, mogły wprawiać jego ciało w drżenie, kazać mu ryczeć, bluźnić, a nawet pluć na krzyż. Niebezpieczną bronią w rękach służek diabła miało być rzucanie uroków. Według wierzeń ludowych urok to szkodliwa siła magiczna, którą ludzie przekazują w spojrzeniu lub słowie. Bardzo podatne nań są zwierzęta – konie, świnie, gęsi, a także dzieci, dziewczęta, panny młode i położnice. Mówiło się o tych, co rzucają uroki, że mają złe oczy. Odporni na ich działanie byli tylko ci, którzy urodzili się w środy i soboty. Na Kaszubach częstą praktyką było przywiązywanie czerwonych wstążek do sprzętów, zwierząt i ludzi, jeśli chciało się przed złem uchronić. Złego ducha można było komuś zadać w tabace lub owocu.
Czarownicę rozpoznawano po tym, że godzinami mogła patrzeć w słońce, uwielbiała kolor czerwony, a na nogach nosiła duże, drewniane trepy. Nie potrafiła przejść przez miotłę przełożoną przez próg. Uciekała także przed święconą wodą i nie mogła utonąć, bo ją diabeł utrzymywał na powierzchni (stąd bezsensowna próba wody, podczas której wrzucano oskarżoną o czary do rzeki – jeśli wypłynęła na powierzchnię, była czarownicą, jeśli utonęła, ogłaszano ją niewinną). „Badając” oskarżone o czary kobiety, śledczy szczególną uwagę zwracali na wszelkie znamiona i zniekształcenia skórne, również brodawki. Jednym z argumentów świadczących o winie mogły być relacje świadków opowiadających, że w pobliżu oskarżonej widziano zwierzęta uważane za czartowskie, np. kozy. Wierzono, że czarownice potrafiły także ulec przeistoczeniu, przybierając np. postać ropuchy. Książa poznawali czarownice na Kaszubach po tym, że „sa dupą odwrócają do wołtorza podczas podnieseniego”.
Wydany w 1486 „Młot na czarownice” (słynny „Malleus Maleficarum”), zyskując ogromną popularność w Europie, stał się dla tropicieli czarownic niezastąpionym poradnikiem do zwalczania służek diabła. Dzieło to rozbudzało strach w rozdartych społeczeństwach, które wychodząc z bezpiecznego średniowiecza wkraczały w okrutny czas pozornej wolności. Nieustanne wojny religijne zachwiały tradycyjnym systemem wartości. Przekonanie o wszechobecności złych mocy stało się powszechne. Opowiadano sobie niewiarygodne historie.
Przybysz z Francji, Karol Ogier, zanotował w swoim „Dzienniku z podróży” opowieść rajcy Zygmunta Kerschensteina („człek zacny i bystry”), że „on i jego sąsiedzi, którzy pod Elblągiem mieli pewne posiadłości, dom i grunty wiejskie, doświadczali nie kończących się szkód od czarowników, którzy zamorzyli przeszło cztery tysiące krów i wołów i to nie trucizną, nie żelazem ani innymi środkami ludzkimi, ale diabelskimi czarami, tak iż bydło owo, całkowicie przed tym zdrowe i silne, w jednej chwili padało, gdy zaś ciała zwierząt rozpłatano, nie znaleziono w nich jednej kości całej i nie pokruszonej. (...) Ciągnęły się w tych wsiach owe zbrodnie przez lat trzydzieści, wreszcie siedmiu takich czarowników głową za nie przypłaciło. Przyznali się oni przed sędziami, że zły duch zmuszał ich, aby mu tę czy ową zbrodnię wykonać polecili (...). Byli to po większej części luteranie, którzy się tych sztuk nauczyli od dwóch anabaptystów przybyłych z Holandii (menonici), bo tych bardzo wielu mieszka w owych wsiach pod Elblągiem i Gdańskiem, gdzie się ściągnęli, aby bagna osuszać i uprawiać rolę. Powszechna to wiara, że na tych świeżo osuszonych polach często przemieszkiwują złe duchy, że zwykły one wstręty czynić pracy i pożytkom ludzi, którym zawidzą, i że z trudem można je zmusić do ustąpienia z tych miejsc, na których wśród wyziewów i tumanów mgły z ludzi się naigrawają” (cytat z „Podróży do Polski” Karola Ogiera w przekładzie E. Jędrkiewicza).
Kilkakrotnie w ciągu roku, podczas pełni księżyca, czarownice urządzały spotkania na którejś z licznych Łysych Gór. Ulubionymi terminami spotkań służek diabła była noc świętojańska i noc Walpurgii. Aby zapobiec ich pojawianiu się podczas ludowych zabaw, w noc świętojańską palono ognie, które miały odstraszyć nieproszonych gości. Na Kaszubach wsiami szczególnie lubianymi przez czarownice były: Wierzchucino, Smolno, Chałupy, Wielki Kack, Pogórze, Piechowice, Karsin, Rekowo w Bytowskiem, Ramleje, Pierszczewo, Rębiechowo, Przodkowo, a przede wszystkim Staniszewo. Powtarzano powiedzenie: „Pod staniszewskim mostem ginie żółty kwiat, który co wieczór zamienia się w czarownicę”. Uważano powszechnie, że czarami trudniły się przede wszystkim kobiety, one też głównie były skazywane w procesach. Czary, obok bluźnierstwa, zaliczano do najsurowiej karanych przestępstw, z kategorii „przeciwko Bogu i religii”.
***
Prawo starochełmińskie w jednym z artykułów określa: „czy to są kobiety, czy mężczyźni, którzy zajmują się czarami i którzy potrafią i uprawiają to, że słowami przywołują do siebie diabła. Tych wszystkich należy spalić albo zabić taką śmiercią, jaką sędzia wybierze, a która ma być najsurowsza i wymyślniejsza niż tamte”. Praktyka palenia odstępców od religii, a więc także wyznawców diabła, miała uzasadnienie wynikające z niewłaściwego zrozumienia przesłania Pisma Świętego. W Ewangelii św. Jana, w rozdziale XV, wers szósty, napisano: „Jeśliby kto we mnie nie trwał, precz wyrzucony będzie jako latorośl, i uschnie, i zbiorą ją i do ognia wrzucą, i zgore”. Uważało się również, że jedynie spalenie czarownicy dawało gwarancję jej bezpowrotnego unicestwienia. Sądzono bowiem, iż potrafią one mocą swoich czarów powrócić z grobu do życia.
Kiedy Gdańsk po wojnie trzynastoletniej znalazł się w granicach Królestwa Polskiego, w sprawach sądowych dotyczących prawa kościelnego zmuszony był uznać swoją podległość wobec oficjała biskupów kujawskich, który rezydował w pałacyku na Biskupiej Górce. Pierwsze oskarżenia o czary dotyczące obrazy „naszego Pana Boga”, jakie pojawiły się w tym czasie, ława skierowała bezpośrednio do sądu biskupiego. Pierwsza sprawa z 1477 roku, spowodowana swarem dwóch sąsiadek, została oddalona po ustaleniu okoliczności zdarzenia. Druga, z 1483 roku, została zamknięta. Trzecia z roku 1497, wynikająca z oskarżenia plebana gdańskiego Mikołaja Kikeboscha o to, że wydawał hostie dla wykorzystywania ich w praktykach magicznych, również zakończyła się wyrokiem uniewinniającym. Ferujący wyroki sąd oficjała biskupiego nie korzystał z postanowień prawa świeckiego i zazwyczaj nakładał na strony pokutę, grożąc ekskomuniką w razie wznowienia postępowania przed sądem miejskim.
Choć Gdańsk nie przeżył tak charakterystycznego dla zachodniej Europy polowania na czarownice, to na przestrzeni XVI-XVII wieku skazano tu za przestępstwa „przeciw Bogu i religii” dwadzieścia osób, w tym trzynaście na śmierć przez spalenie na stosie (często po wcześniejszym ścięciu). Biorąc pod uwagę ogólną liczbę wykroczeń ukaranych śmiercią w tym czasie (621 przypadków), tego typu przestępstwa należały do stosunkowo rzadkich. Osoby stające przed sądem pod zarzutem kontaktowania się z diabłem nie mogły jednak liczyć na pobłażliwość prawa, ich los był niemal przesądzony, aż 65 procent oskarżonych ginęło. Nie było specyfiką miejsca, lecz czasów, że częściej na stos wędrowały kobiety niż mężczyźni. Stos przewidziany był również jako kara dla naruszających porządek ludzki i boski sodomitów (grzech wobec natury). W tym wypadku śmiercią w płomieniach „karano” również niewinne zwierzę, z którym przestępca dopuścił się zbrodni. Wilkierze podają, że na spalenie narażali się także podpalacze. Sąd zazwyczaj surowy wobec oskarżonych o przestępstwa „przeciw Bogu i religii”, nie zawsze jednak orzekał najwyższy wymiar kary. Niekiedy uznawano, że wystarczy winnego poddać karze solidnej chłosty i wygnać z miasta, czyli wykluczyć ze społeczeństwa uznającego wartości chrześcijańskie. Skazywało go to na żywot banity, bowiem ta kategoria nie mogła liczyć na powrót i łaskę.
Wobec oskarżonych o czary stosowano formułę procesu zwanego inkwizycyjnym. Postępowanie sądowe wszczynało się z urzędu, na podstawie pogłosek, a zeznania uzyskiwano w drodze wymuszeń i tortur. Prawo uchylania wydawanych przez gdański sąd wyroków i amnestii posiadał, podczas pobytu w mieście, polski król lub jego zastępca, burgrabia królewski. Mógł on także domagać się złagodzenia kar jego zdaniem zbyt surowych. Nie stosował jednak tego wobec osób oskarżanych o morderstwa, czary lub sodomię.
Surowość prawa wobec tej kategorii przestępstw wynikała z rygoryzmu religijnego ówczesnych ludzi, tak katolików jak protestantów. Zapadające wyroki miały w znacznym stopniu charakter sakralny, w ich sentencjach posługiwano się formułą stwierdzającą, że oskarżony swoim czynem wykroczył „przeciwko boskim i świeckim prawom”. Istniało powszechne przyzwolenie społeczeństwa, aby karząca ręka sprawiedliwości spadała na osoby burzące ład moralny i prawny. Przed każdą egzekucją odczytywano skazańcowi wyrok, powtarzała się w nim formuła: „Jemu, jako pełni zasłużoną karę, a wszystkim innym jego pokroju ku przestrodze”.
Widowiska te miały swoisty rytuał, który działał odstraszająco i dydaktycznie. Każdy z oglądających spektakl śmierci winien wynieść z niego naukę, że po zbrodni zawsze następuje nieuchronna kara. Aby zaakcentować to wyraźnie, place kaźni sytuowano tak, aby wjeżdżający do miasta zawczasu mogli zorientować się, co czeka tych, co złamią miejscowe prawo. Stary Gdańsk otaczał wianuszek miejsc i urządzeń służących do karania przestępców: do wieszania, ścinania, pławienia i palenia na stosie. Szczególnie wiele znajdowało się w pobliżu Katowni. We wspomnianym okresie (XVI-XVII wiek) mieszkańcy Gdańska mogli liczyć na swoiste „theatrum” sprawiedliwości co kilka miesięcy. Egzekucje czarownic odbywały się zazwyczaj na Targu Drzewnym (wedle ustaleń prof. E. Rozenkranza, w tym miejscu stos zapłonął siedmiokrotnie). Przyglądały się im tłumy gapiów.
***
W księgach Ławy zachowały się akta procesów o czary. Sentencje wyroków kryminalnych spisał pisarz sądu, Georg Reinhold Curicke (syn gdańskiego historyka). Dzięki jego zapobiegliwości, kontynuowanej przez następców, posiadamy obecnie unikalne źródło pozwalające ocenić, w jaki sposób funkcjonował gdański wymiar sprawiedliwości w latach 1558-1783, czyli w okresie ponad dwustuletnim. Ze zgromadzonego materiału wynika, że oskarżonymi w procesach o czary były zazwyczaj ubogie mieszkanki miasta. Wzięte na tortury przyznawały się do stosunków z diabłem, do brania udziału w sabatach, podczas których oddawały się obżarstwu, wyuzdanym tańcom i rozpuście. Opowiadały również o urokach, jakie rzucały na bydło i ludzi.
Przesłuchania odbywały się w podziemiach gdańskiego ratusza, a po 1604 roku w sali zajmującej całe drugie piętro Katowni (iudicium inquisitoriale). W pomieszczeniu tym, o powierzchni 65 metrów kwadratowych, obradował sąd inkwizycyjny, znajdowały się tam także „instrumenta torturarum”, między innymi machina służąca do rozciągania ciała lub jego poszczególnych członków. Pod salą znajdowały się trzy cele: „lis”, „kogut” i „Kain”, gdzie przetrzymywano ludzi przez okres śledztwa. Cele te, nieogrzewane, pozbawione okien, otaczały mury o grubości niemal czterech metrów Stąd doprowadzano oskarżonych na przesłuchania. Tortury, jakim ich poddawano, polegały najczęściej na szarpaniu ciała rozpalonymi szczypcami, nakłuwaniu szpilami, przypalaniu, uciskaniu głowy żelazną obręczą i wyłamywaniu kończyn. Ofiary z reguły przyznawały się do winy, zwłaszcza że odwołanie wcześniejszych zeznań uruchamiało automatycznie drugą, a następnie trzecią fazę dręczenia. Zachowały się swoiste cenniki usług katowskich z lat 1708 i 1761, przeznaczone dla Gdańska oraz cennik z roku 1660, przeznaczony dla kata z Tczewa (odnowiony w 1706 roku). Za łamanie kołem przewidziano w nim wynagrodzenie w wysokości czterech dukatów, za przypalanie żywcem cztery dukaty, za każde szczypnięcie rozżarzonymi szczypcami jeden dukat.
Czasami jednak kat wnosił do rutynowych czynności pomysłowość rodem z piekła. Ujętemu w 1573 roku czarownikowi ułożono na twarzy i podpalono diabelskie książki, z których korzystał. Na szczycie takiego stosu znajdował się woreczek z cukrem. Kiedy papier zaczął płonąć, roztopiony cukier zalał nieszczęśnikowi oczy. Rzadko okazywano miłosierdzie osobom uprawiającym czarną magię, zazwyczaj nie należały one do darzonych sympatią na długo przed posądzeniem o zbrodnie. Umiejętne przedłużanie cierpień skazanego na śmierć świadczyło o dobrym opanowaniu rzemiosła przez kata. Ponieważ śmierć w ogniu uchodziła za niezwykle bolesną i powolną, niektórzy skazańcy starali się rozstać z życiem zawczasu, w więzieniu. Wiele kobiet od spotkania z katem wolało śmierć samobójczą. Świadczą o tym wzmianki w księgach ławniczych.
Udaną próbę samobójczą przeprowadziła w maju 1573 roku kobieta, która podczas tortur przyznała się do wszystkiego. Mimo to, jej martwe ciało dla przykładu postanowiono spalić. W 1586 roku została spalona na stosie Anna, żona Caspara Borckmanna. Wyrok ten zasądzono za „popełnione czary i uprawianie nierządu z diabłem”. Kolejna czarownica z roku 1633 została najpierw ścięta, a następnie spalona. 23 września 1647 roku skazano na stos dwie kobiety, z których jedną uprzednio ścięto.
Do ostatniej egzekucji czarownicy w Gdańsku doszło, jak się przypuszcza, 9 grudnia 1659 roku. Na stos, wzniesiony na dzisiejszym Targu Drzewnym powędrowała osiemdziesięcioośmioletnia, uboga staruszka ze Starego Miasta, Anna Krüger. Mimo że codziennie chodziła do kościoła i była dobrze obeznana w sprawach wiary, sąsiedzi oskarżyli ją o szkodzenie bydłu, nasyłanie złych duchów i uroczenie dzieci. Po długotrwałych przesłuchaniach i pokazaniu narzędzi tortur, co było wstępem do ich użycia, kobieta przyznała się do kontaktów z diabłem o imieniu Klaus. Rzekomo zapisała mu swoją duszę w zamian za przytulny kącik w piekle. Anna wykazała skruchę, lecz w niczym jej to nie pomogło, wyrok był surowy – śmierć w płomieniach. W asyście kata i jego pachołków powędrowała na Targ Drzewny. Tu zbudowany był stos. W ostatniej chwili przed podłożeniem ognia kat przywiązał kobiecie pod sercem woreczki z prochem. W ten sposób skrócił jej męki. Chociaż w egzekucji uczestniczyło wielu gdańszczan, spotkała się ona z niechętnym odbiorem. Pokora starej kobiety i jej wzruszająca bezradność zrobiły wielkie wrażenie na zgromadzonych.
Dziś okoliczności śmierci Anny Krüger budzą wśród historyków spore zastrzeżenia. Niektórzy wątpią, że fakt taki w ogóle miał miejsce. Informację o śmierci Anny zaczerpnięto bowiem z anonimowej kroniki rękopiśmiennej spisanej dopiero w początkach XVIII wieku, a więc kilkadziesiąt lat po domniemanym fakcie – „Gdańskie historie od roku 1639 do 1680” („Dantziger Historien von Anno 1639 biss 1680”). Historyk M. G. Löschin, w wydanym w Gdańsku w 1837 roku opracowaniu „Przyczynki do historii Gdańska i okolic” („Beiträge zur Geschichte Danzigs und seiner Umgebung”), zacytował tę opinię jako wiarygodną, lecz w materiałach sądowych z tamtego czasu brak potwierdzenia przytoczonej relacji. Dodatkowo sprawę gmatwa wyraźna notatka, jaką sporządził na marginesie sprawy z 1647 roku rzetelny Georg Reinhold Curicke. Napisał wyraźnie, że po tej egzekucji nie ukarano w Gdańsku osoby oskarżonej o czary: „Od tego 1647 roku aż do czasów współczesnych (notatkę sporządzał pod koniec XVII wieku) nie znajduję, aby jakaś czarownica czy czarownik zostali ujawnieni i ukarani”.
Uwaga jego dotyczyła, niestety, tylko samego Gdańska. Jeszcze w drugiej połowie XVII wieku w pobliskiej Oliwie stracono kilka kobiet oskarżonych o czary. Były to wieśniaczki. Najmłodsza, Anna, miała 26 lat. Przyznała się do kontaktów z diabłem Szymonem. Diabeł dostarczył jej czarnej, magicznej maści, dzięki której mogła ulatywać przez komin i bezbłędnie trafiać na nocne zgromadzenie wiedźm. Sabat czarownic odbywał się w tych okolicach na wzgórzach, być może w miejscu, gdzie dziś spoczywa diabelski kamień. Szatan zasiadał na tronie za stołem bogato zastawionym mięsem, rybami i winem, potrawy do stołu podawano na srebrnej zastawie. Ubogie czarownice musiały zadowolić się glinianymi miskami. Wydobyte na torturach zeznania Anny potwierdziła „współwinowajczyni” wdowa Krystyna. Posądzona o konszachty z siłą nieczystą, podczas przesłuchania przyznała się do obcowania z diabłem Janem, zauroczenia konia i uśmiercenia pieska, któremu ukręciła głowę. Po „badaniach”, polegających miedzy innymi na pławieniu, kobiety zostały mimo „dowiedzienej winy” „litościwie ścięte” na placu kaźni w Oliwie. Pierwsza na podest wstąpiła Krystyna. Kat chybił i silnym ciosem miecza głęboko ranił w plecy skazaną. Trafił dopiero za drugim razem. Anna miała więcej szczęścia – wystarczyło jedno cięcie. Ciała kobiet zostały następnie spalone na stosie. Podobny los spotkał także starą Urszulę, karczmarkę ze Straszyna. Przed kaźnią poddano ją próbie wody. Utrzymując się na powierzchni, skazała się na karę śmierci.
***
Pierwszym burmistrzem gdańskim, który otwarcie występował przeciwko procesom czarownic, był Gabriel Krummhausen. W 1662 roku, być może pod wpływem oliwskich wydarzeń, opublikował apel swojego autorstwa, ośmieszający wiarę w czary. Jako człowiek wykształcony, scholarcha opiekujący się Gimnazjum Akademickim, wyraźnie potępił karanie śmiercią kobiet posądzonych o czary.
W drugiej połowie XVII i w XVIII wieku sprawy o przestępstwa „przeciw Bogu i religii” pojawiały się sporadycznie, choć moc swą w dalszym ciągu posiadały obowiązujące prawa (potwierdzone w 1761 roku), nakazujące karać nawet śmiercią za bluźnierstwo lub pozbawienie życia przy pomocy czarów. Mimo to, w okolicach Gdańska wciąż zdarzały się, i to wcale nierzadko, przypadki pochwycenia i uśmiercania czarownic. Wiosną 1706 roku spłonęła żywcem mieszkanka Dużego Garca. 30 sierpnia tego samego roku sąd wiejski w Rudnie wydał wyrok śmierci na trzy czarownice. Kobiety ścięto, a na stos powędrowały ich głowy. Stosy płonęły jeszcze długo: w Subkowach w 1723, w Skarszewach w 1727. Przyjmuje się, że we wsiach pod Gdańskiem procesy o czaty pochłonęły w latach 1648-1727 jedenaście ofiar.
Do ostatniego na Pomorzu samosądu nad pomówioną o czary kobietą doszło w 1836 roku. Ofiarą była jedna z mieszkanek wsi Chałupy, wdowa Krystyna Ceynowa. Inspiratorem mordu był znany miejscowy znachor, Stanisław Kamiński. Leczył on obłożnie chorującego rybaka, Jana Kąkola, a gdy terapia nie poskutkowała, oskarżył powszechnie nielubianą we wsi Krystynę o rzucenie czaru na chorego. Kobieta, bita i głodzona, pod groźbami dalszych tortur przyznała się do winy. Podburzona ludność poddała ją próbie wody. Ponieważ nie utonęła – być może za sprawą rozłożystych sukien – uznano, że jest czarownicą, której szatan przyszedł z pomocą. Zatłuczono ją więc wiosłami. Przypuszcza się, że nieszczęsna wdowa zginęła opodal jednej z wydm nadmorskich, którą mieszkańcy Chałup nazywają imieniem czarownicy z dawnych legend Ortyszy. Sprawa odbiła się głośnym echem w okolicy, opisywały ją gazety. Wieloletnim więzieniem ukarano kilku najbardziej winnych rybaków, sam zaś Kamiński zasłużenie został skazany na dożywocie. We wsi powołano szkołę parafialną „dla podniesienia oświaty wśród ludu”.
Polska była krajem, w którym procesy czarownic osiągnęły wysoką liczbę. Przypuszcza się dość ostrożnie, że wykonano około 10 tysięcy egzekucji. Nieco spóźnieni wobec reszty Europy, nadrabialiśmy zapobiegliwie zaległości w tej materii przez cały wiek XVIII, gdy wszyscy już zapomnieli o tych niesławnych praktykach. Na tym tle wydarzenia w Gdańsku wydają się pozostawać na uboczu, choć przecież miasto z całą pewnością nie było prowincją ówczesnego świata, a silne wpływy niemieckie mogły spowodować, że zostałyby tu przeniesione niecne doświadczenia tego kraju, przodującego w polowaniach na czarownice. Zdrowy rozsądek, który zazwyczaj cechował gdańszczan, sprawił, że szaleństwo, jakiemu uległo tyle światłych ludów, nie zadomowiło się w tych stronach, a egzekucje osób posądzonych o konszachty z diabłem należały do rzadkości. Zwłaszcza, gdy porównuje się je do mrocznych statystyk innych miast.
Dawid Reizner
Pierwodruk: „30 Dni” 2/2003