Ta opowieść została opublikowana w szóstym numerze czasopisma „Der Artushof” z 1880 roku (powyższy tytuł pochodzi od redakcji „30 Dni”). Eduard Ludwig Garbe (1819-1896) był kupcem i antykwariuszem, ale nie posiadał własnego sklepu Jak pisze Mirosław Gliński w poświęconej mu nocie (zaczerpniętej z opracowania o stratach gdańskiego muzeum w zakresie ceramiki), „jego działalność handlowa oraz publicystyczna jest mało znana”. Zebrał i opracował legendy gdańskie, a w 1881 roku sprzedał muzeum swoją kolekcję ceramiki, mebli i wyrobów z metali, która stała się zaczątkiem Prowincjonalnego Muzeum Rzemiosł Artystycznych, mieszczącego się w pofranciszkańskim budynku przy ulicy Rzeźnickiej.
***
Właśnie brzmiało ostatnie uderzenie zegara z wieży ratuszowej, obwieszczając dwunastą w południe pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia roku 1746, gdy Nataniel Willbrand, bogaty i szanowany mistrz rzeźnictwa, zasiadał do stołu ze swoją małżonką Dorotą Willbrandową z domu Rebeschkin, kobietą uczciwą i cnotliwą, sympatyczną, słusznej tuszy gospodynią, oraz ze swoimi ośmioma postawnymi i odświętnie ubranymi czeladnikami. Majster kochał punktualność.
Po zwyczajowych słowach „Przyjdź Panie Jezu, bądź naszym gościem, pobłogosław to, czym nas obdarowałeś” wypowiedzianych przez majstra i powtórzonych przez współbiesiadników podano pożywną zupę w błękitnej wazie z delfickiej porcelany. Pokrywa wazy była ozdobiona pięknymi, łudząco przypominającymi naturalne, jabłkami i gruszkami. Zupę nalano także do błękitnie malowanych talerzy i spożyto okrągłymi cynowymi łyżkami o krótkich trzonkach z grawerowaną na nich piękną sentencją „Gdy się nasyciłeś, podziękuj swemu Bogu”. Następnie majstrowa postawiła przed każdym, począwszy od gospodarza, butelkę dobrego wina.
Ale majster był jakiś niespokojny, kręcił się na krześle, spoglądał z kwaśną miną na lśniące drzwi z drewna orzechowego, aż w końcu zaczął pomstować na opieszałość i gadatliwość Katarzyny młodej służącej, którą pani Dorota już przed dobrą godziną posłała do majstra Fehlaua, piekarza na Podwalu Przedmiejskim. Miała tam odebrać wyborną pieczeń wieprzową, na którą wszyscy z utęsknieniem czekali. Pani Dorota musiała słuchać wyrzutów podenerwowanego, choć zazwyczaj dobrotliwego męża, i starała się usilnie tłumaczyć tak długą nieobecność dziewczyny, Przecież piekarze mają w takie świąteczne dni utrapienie z setkami pieczeni, które należy kusząco przyrumienić, żeby miały wspaniałą chrupiącą skórkę, muszą zadowolić nie tylko podniebienia patrycjuszy i kupców, ale także rzemieślników i plebejuszy, ponieważ nikt nie chce w niedziele i święta rezygnować z pieczeni. Dlatego też służące długo czekają i tłoczą się w kolejce zanim odbiorą to smakowite danie.
Katarzyna zjawiła się w końcu z pośpiechem i zgrzana. Niosła duży, błyszczący jak lustro, cynowy półmisek z pokrywą i postawiła go u szczytu stołu. Majster Nataniel, już udobruchany, chwycił duży błyszczący nóż z masywną, srebrną rękojeścią i ruszył do rozbierania pieczeni. Ująwszy lewą ręką uchwyt w formie ananasa zdjął piękną, cynową pokrywę i miał właśnie usunąć śnieżnobiałą serwetę, którą zwykle przykrywano pieczeń, ale cofnął się zdumiony, gdyż zamiast oczekiwanej pieczeni ujrzał na półmisku urodziwe, śpiące dziecię, mające może kilka tygodni. Dziecko było odziane w czystą bieliznę przyozdobioną błękitnymi wstążkami i kokardami, w drobnych złożonych rączkach miało piękny bukiecik, a na piersi karteczkę zapisaną wyraźnie zmienionym, ale czytelnym charakterem pisma:
„Niech będzie Bóg uwielbiony!
Jestem chłopcem,
Biednym sierotką, biednym i gołym.
Przygarnijcie mnie jako dar
na Boże Narodzenie,
Wychowujcie mnie z dbałością i ochotą.
Zapomnijcie o dzisiejszej
świątecznej pieczeń i!
Zaoszczędźcie też sobie wszelkiego mozołu
Aby zgadnąć skąd pochodzę,
Gdyż tego nigdy nie dojdziecie.
Gdy majster Willbrand ochłonął z pierwszego zdziwienia, w ostrych słowach dał upust swojej złości, że w pierwszy dzień Bożego Narodzenia na stole nie będzie pieczeni. Natychmiast posłał po swojego ojca chrzestnego Ezajasza Plumbohma, woźnego miejskiego, który na szczęście mieszkał niedaleko, tuż koło kościoła św. Piotra i Pawła i był osobą urzędową. Ojciec chrzestny przyszedł, przyjrzał się śpiącemu wciąż dziecku i płaczącej Katarzynie, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie ma nic wspólnego z tą straszną zamianą, i że tylko sam diabeł mógł w tym maczać palce. Wystraszeni tą uwagą obecni cofnęli się z trwogą, nawet tak zwykle odważni czeladnicy nie chcieli mieć do czynienia z nieczystymi siłami. Zacny i mądry pan Ezajasz Plumbohm przytknął palec do nosa, godnie zmarszczył czoło, zamyślił się głęboko i w końcu zauważył, że za tą historią musi kryć się jakaś tajemnica! A biedną Katarzynę należy niechybnie ukarać więzieniem, straż powinna ją w tym celu natychmiast odprowadzić.
Teraz wtrąciła się dobroduszna pani majstrowa. Zażądała stanowczo, aby Katarzyna, która służyła w jej domu wiernie i uczciwie już od trzech lat, powiedziała szczerze, czy nie zboczyła z drogi idąc od majstra Fehlaua do domu. Wtedy dziewczyna opowiedziała, że w piekarni osobiście przykryła pieczeń serwetą, a w drodze powrotnej przywołał ją student, stojący u wejścia do klasztoru franciszkanów. Prosił usilnie, aby przyniosła mu z pobliskiej apteki pudru do włosów za jednego tynfa, bo fryzjer o nim zapomniał, a ma po południu wygłosić kazanie, gdyż wszyscy upoważnieni do tego abiturienci teologii Gimnazjum Akademickiego są już zajęci w kościołach w okolicy Gdańska. Za fatygę dał jej z góry dwa szóstaki i zapewnił, że do jej powrotu zaopiekuje się pieczenią. A ponieważ nie podejrzewała nic złego, chciała usłużyć temu studentowi.
Swoją drogą miał on wyjątkowo szpetny wygląd, miał zeza, brzydki nos i wykrzywione usta, ale poza tym był uprzejmy i tak grzecznie prosił. Dlatego tak postąpiła, ale na pewno wszędzie go rozpozna.
„Do kroćset, a to mi ci studenci spłatali figla” – powiedział majster Nataniel, z zakłopotaniem gładząc prawą ręką swoją brunatną, kusą perukę, a pan Plumbohm przytaknął mu z poważną, urzędowy miną. Nie tracąc czasu kazał majster Willbrand jednemu ze swoich czeladników wyciąć piękny, duży kawał mięsa na pieczyste i posłać wielebnemu, wielce uczonemu rektorowi Gimnazjum Akademickiego. Potem udał się tam osobiście, ubrany w cynamonowy, galowy surdut z błyszczącymi guzikami wielkości talara, białą cienką przepaskę wokół szyi, której koniec z ozdobnymi frędzlami przeciągnął przez dziurkę od guzika, bo tak widział u sąsiada, młodego kupca Drommerta, gdy szedł w niedzielę do kościoła, a uchodził w okolicy za arbitra w sprawach mody. Trzymając w ręku trzcinkę ze srebrną główką majster kroczył z powagą przez dziedziniec klasztorny do mieszkań profesorów, gdzie także rektor miał lokum „Losament” i przedłożył mu swoją skargę.
Następnego dnia punkt jedenasta przed południem woźny zwołał wszystkich studentów i ustawił ich w długim szeregu w dawanym refektarzu klasztoru, przekształconym w aulę. A ta biedna, oszukana Katarzyna przechodziła wielokroć przed szpalerem tych młodych studentów w towarzystwie swojego chlebodawcy i surowego pana profesora. Każdemu przyglądała się przenikliwie, ale daremnie. Tej szpetnej twarzy wrytej tak głęboko w jej pamięć nie mogła odnaleźć. I tak musiał majster Nataniel, nie załatwiwszy sprawy, wrócić do domu. Biedna Katarzyna nie uniknęłaby pewnie ręki sprawiedliwości, ale wstawiła się za nią po ludzku pani Dorota, wspierana przez Sybillę Wermuth, starą pannę mieszkającą naprzeciw budynku gimnazjum. Ta widziała ze swojego okna całą tę historię z pieczenią i pudrem i skwapliwie zaświadczyła o wszystkim przed majstrem.
A dzieciątko spało całe popołudnie, całą noc, obudziło się dopiero rano drugiego dnia świąt i uśmiechnęło się do pani Doroty, która od piętnastu lat żyła w szczęśliwym związku małżeńskim, ale nie pobłogosławionym potomstwem, dużymi, niebieskimi oczętami tak, że zrobiło jej się ciepło na sercu. Sama nie wiedząc czemu ucałowała to dzieciątko, i wtedy mały znowu się do niej uśmiechnął i chwycił tłuściutkimi rączkami pięknie ułożoną, śnieżnobiałą kokardę jej czepka. Domyśliła się, że mały musi być bardzo głodny, więc szybko pokrzepiła go słodkim sucharkiem i ciepłym mlekiem. Patrzyła z zachwytem, jak ten mały brzdąc ssał i jadł. Z tej radości chciała dać małemu znowu gorącego całusa, gdy do izby wszedł majster Nataniel, wzburzony tym widokiem zerwał z głowy czapkę, rzucił ją na podłogę i zawołał: „Jak widzę, chcesz tę diabelską pieczeń jeszcze całować?”.
„Ależ tatku! Tatku!” – odparła Dorota. – „Niech ci Bóg wybaczy te grzeszne słowa. Spójrz tylko na tego chłopca, jak on się szczerze uśmiecha, jak wywija nóżkami. On myśli, że ty jesteś jego ojcem. Nie patrz na niego taki zły, popatrz na tę opuszczoną kruszynkę z radością. O, widzisz znowu się śmieje”.
Majster zbliżył się i zanim się zorientował, bawił się z małym i obsypywał pieszczotami. „Hm, hm! – mruczał pod nosem – jak myślisz Doroto, co my teraz z tym małym zrobimy?”.
„Myślę – powiedziała pani Dorota – że to Pan Bóg zesłał nam to biedne, niewinne dziecko odepchnięte przez swoich rodziców i chciał żebyśmy mu ich zastąpili. Powinniśmy je więc zatrzymać i wychować po bożemu”.
„Jeśli tak uważasz – odparł majster – to zatrzymajmy je i wychowujmy”.
Na chrzcie świętym chłopiec otrzymał imię Jan, rósł ku radości swoich przybranych rodziców. Ci wkrótce go oficjalnie adoptowali i nie szczędzili niczego na wychowanie ukochanego, przybranego syna. Gdy dorósł, postawny i mądry, poświęcił się ulubionemu kupiectwu. Ukończywszy dwudziesty drugi rok życia zapragnął poznać nowe kraje i ludzi, udał się więc w podróż w interesach do Batawii, otoczony błogosławieństwem swoich dobrych rodziców.
Tłumaczenie: Stefania Sychta
Pierwodruk: „30 Dni” 6/2007