„Tygodnik Ilustrowany”, wydawany był w latach 1859-1939, to jedno z największych i najważniejszych polskich czasopism. Na początku 1908 roku – z datą 18 stycznia – ukazał się numer „Tygodnika”, który niemal w całości poświęcony był Gdańskowi i Pomorzu. Przypominamy kolejny tekst z tego wydania, tekst Aleksandra Czechowskiego zatytułowany „Pod krzyżacką pięścią”. Aleksander Czechowski (1870-1916) snuje w nim rozważania o położeniu Polaków w Prusach Zachodnich. Autor był znanym ówcześnie dziennikarzem i publicystą, między innymi współautorem „Opisu ziem zamieszkanych przez Polaków” (pierwszy tom dotyczący ziem polskich w Prusach wydany został w 1904 roku). Tekst poddany został redakcji, której celem było uwspółcześnienie języka, aby ułatwić jego lekturę. |
Rokrocznie, porą letnią, tysiące osób z Królestwa przejeżdżają przez Prusy Zachodnie w drodze do Copot i Kołobrzega, a z tych tysięcy maleńka część tylko zdaje sobie z tego sprawę, że ten smutny kraj z rozsianymi z rzadka miastami, nad którymi unosi się urok starożytności, jest krajem polskim. Prusy Zachodnie są dla nas kopciuszkiem pośród ziem polskich pod panowaniem pruskim. W teorii, z daleka, nie odróżniamy ich zazwyczaj od Poznańskiego; w praktyce, z bliska, widzimy w nich kraj niemiecki.
Ma to swoje głębokie przyczyny, których nie można zbywać tanim frazesem o powierzchowności sądów lub nieznajomości stosunków. Czytelnik pism naszych dowiaduje się stale o silnie pulsującym w tej dzielnicy życiu narodowym, o udziale jego ludności w strajku szkolnym, o jego walce z germanizacją w kościele, o wyborze posłów polskich, o polskich pismach, bankach i stowarzyszeniach, a znajdując zawsze nazwę Prus Zachodnich obok nazwy Wielkiego Księstwa Poznańskiego uczy się stawiać obie te dzielnice na równi pod względem stosunków narodowych. Natomiast podróżny przebiegający ten kraj koleją żelazną, na próżno ogląda się za śladami życia polskiego, szuka typowych zagród polskich i polskich strojów ludowych; rzadko nawet na dworcach i w pociągu, o ile nie jedzie klasą IV-tą, usłyszy dźwięk mowy polskiej.
A nawet, gdy, bawiąc w Copotach, zdobędzie się na dalszą wycieczkę do Wejherowa, Kartuz lub Kościerzyny, a nie znajdzie tam nikogo, co by wprowadził go w środowisko życia polskiego, nie wyniesie z takiej wycieczki wrażenia, które rozproszyłoby jego obawy co do przyszłości polskiej tego kraju. Spotka tam wszędzie lud polski, ale jakiś cichy, smutny, nieufny, jak gdyby kryjący się ze swoją narodowością, i zauważy, że polski jest tylko tłum prostego ludu wiejskiego i miejskiego, snujący się po ulicach, ale wśród inteligencji, w handlu i przemyśle panuje język niemiecki. Wyjedzie przekonany, że widział na własne oczy lud polski, tonący w powodzi germanizacji, że oglądał posterunek stracony, i uderzy w dzwon trwogi, wołając: „Kaszuby giną!”.
A przecież, pomimo osobistego doświadczenia, przekonanie takie jest bardzo dalekie od prawdy. W Prusach Zachodnich, poza ziemiami Chełmińską, Michałowską i Lubawską tworzącymi kąt południowo-wschodni tej prowincji, trzeba mieszkać dłużej i zżyć się z ludnością, a przy pobycie krótkim posiadać żyjącego wśród tego ludu przewodnika, aby zajrzeć w głąb stosunków i otrząsnąć się z przykrego wrażenia jakoby ten kraj był już stracony dla narodu polskiego. W razie przeciwnym zbył łatwo bierze się pozory za rzeczywistość, unoszący się nad krajem groźny cień pięści krzyżackiej za całun śmiertelny polskości.
Prusy Zachodnie, dawne Prusy Królewskie za czasów Rzeczypospolitej, najpierw dostały się pod władzę pruską, znajdowały się z dawien dawna w warunkach najmniej sprzyjających rozwojowi polskości, a stały się widownią, szczególnie wytężonej akcji germanizacyjnej. Przecież tam stała kolebka potęgi krzyżackiej, zmiażdżonej pod Grunwaldem, potęgi, której uroszczeń i dążeń spadkobiercą stał się Hohenzollern brandenburski. I nie to tylko. Możliwie szybkie i zupełne zgermanizowanie kraju, który jest łącznikiem między Brandenburgią a Prusami Książęcymi, musiało wydawać się rządowi berlińskiemu jednym z najpilniejszych zadań polityki wewnętrznej. I stąd też od samego przyłączenia tej dzielnicy do Prus rozpoczęła się tam systematyczna akcja germanizacyjna na wielką skalę.
Działalność ta, polegająca na tłumnym osiedlaniu kolonistów niemieckich w urodzajnej dolinie Wisły i w królewszczyznach, na rugowaniu języka polskiego ze szkół, sądów i urzędów, starannym popieraniu niemieckiego handlu i przemysłu itd., wydała obfite owoce, zwłaszcza, że nie spotykała się z oporem po stronie polskiej. Ludność polska, żyjąca przeważnie z rolnictwa, rybołówstwa i rzemiosła, nie odczuwała bezpośrednio skutków materialnych polityki niemieckiej, a była za mało uświadomiona, ażeby miała zrozumieć grożące jej niebezpieczeństwo narodowe. Znosiła spokojnie powolną, systematyczną germanizację, przyzwyczajała się uważać żywioł niemiecki za panujący, a przyswojenie sobie kultury niemieckiej za cel godny pożądania. Zacierały się nieznacznie różnice narodowe, przynajmniej w miastach, gdzie siła niemczyzny najwięcej rzucała się w oczy. W kołach kupieckich i rzemieślniczych używanie języka niemieckiego poczęło uchodzić nie tylko za korzyść, lecz także za objaw wyższej kultury, a także wśród szlachty wchodził w stosunkach domowych w użycie język niemieckiego zwycięzcy.
Jeszcze kilkadziesiąt lat takiej pokojowej polityki germanizacyjnej, a lud polski, zwłaszcza w powiatach zachodnich i północnych, byłby poddał się zupełnie prądowi asymilacyjnemu i zatracił świadomość odrębności narodowej, jak zatracił ją lud polski na ewangelickim Mazowszu wschodnio-pruskim i na katolickiej Warmii.
Nie zbywało wprawdzie po stronie polskiej na usiłowaniach, aby przełamać zabójczą apatię, środowiskiem ich były ziemie: Chełmińska, Lubawska i Michałowska, które zarówno składem ludności, jak i tradycjami historycznymi nie różnią się zasadniczo od ziem wchodzących w skład Wielkiego Księstwa Poznańskiego. W Toruniu i w Chełmnie ukazywały się pierwsze pisma polskie, redagowane przez Gółkowskiego i Danielewskiego; w Chełmnie powstało Towarzystwo Pomocy Naukowej, które, według wzoru Towarzystwa imienia Marcinkowskiego w Poznaniu, stawiało sobie za cel dostarczanie funduszów niezamożnej kształcącej się młodzieży; w Toruniu założono Towarzystwo Naukowe dla pielęgnowania kulturalnych interesów polskich. Ale ruch panujący w tych dzielnicach nie wychodził daleko poza ich granice, nie promieniował dość silnie, ażeby zdołał rozproszyć ciemności zalegające powiaty położone po drugiej stronie Wisły.
Trzeba było potężnego wstrząśnienia, aby szerokie warstwy ludu zbudzić z uśpienia, a wstrząśnienie takie wywołał swoją własną polityką rząd pruski. Nastała walka z kościołem katolickim i w zamęcie jej lud polski począł nabierać świadomości, że pomiędzy nim a jego panami niemieckimi istnieje nie tylko różnica siły materialnej i kultury, lecz takie jaskrawe przeciwieństwo interesów i dążeń w dziedzinie sumienia. A zaledwie odkrył w swej duszy uczucia, powstrzymujące go od ślepego poddawania się wpływom niemieckim, uderzyła w niego taranem systematyczna, gwałtowna akcja antypolska i odbiła się boleśnie na jego stosunkach życiowych.
Komisja kolonizacyjna rzuciła się na włości, na których dotychczas lud polski zdobywał ciężką, uczciwą pracą środki utrzymania. I tysiące rodzin utraciły grunt pod nogami. W olbrzymich dobrach i lasach, w fabrykach i zakładach przemysłowych poczęto znęcać się nad robotnikiem polskim, usuwać go, odmawiać mu ulg i praw zastrzeżonych ustawą. Po miastach władze zbojkotowały kupców i przemysłowców polskich i utrudniły im byt przez systematyczne popieranie konkurencji niemieckiej przy pomocy funduszów państwowych; po wsiach uniemożliwiły włościaninowi polskiemu zbudowanie własnej zagrody przez wydanie nowej ustawy o osadnictwie. W szkołach rozpoczęło się katowanie dzieci, w sądach surowe karanie świadków za odmówienie zeznania w języku niemieckim.
Ciężka pieść krzyżacka zawisła nad ludem polskim i, wymierzając gniewne ciosy na wszystkie strony, zrównała wszystkie stany uczuciem wspólnej krzywdy i wspólnego oburzenia na popełniane gwałty. Prysnął czar wyższości kulturalnej niemieckiej, który pociągał dotychczas szerokie warstwy nieuświadomionego ludu; zabrano się rączo do pracy, do odpierania wymierzanych ciosów, do ratowania zagrożonego bytu przez zestrzelenie wszystkich sił we wspólne ognisko.
I w ciągu krótkiego stosunkowo czasu w kraju, który w okresie zadowolenia nie dostarczał nawet dwóch tysięcy czytelników pismom polskim, znalazło się 70,000 prenumeratorów dla wydawnictw periodycznych o treści politycznej.
Gdzie niedawno jedynymi ogniskami ruchu społecznego i towarzyskiego były patriotyczne pruskie stowarzyszenia wysłużonych żołnierzy i niemieckie stowarzyszenia katolickie, powstały dziesiątki polskich stowarzyszeń narodowych. Gdzie cały handel i ruch finansowy koncentrował się do niedawna w rękach niemieckich, istnieje dziś 46 kas pożyczkowych i rozmaitego typu spółek zarobkowych polskich; po miastach spostrzegamy pocieszające początki handlu i przemysłu polskiego, po wsiach wzmaganie się sił włościaństwa polskiego, wytwarzanie się nowego stanu średniego na ruinach zaprzepaszczonej wielkiej własności ziemskiej i w osadach niemieckich, utworzonych przez rząd w dawniejszym okresie.
Nie znaczy to, że interesy polskie w tej dzielnicy są zabezpieczone i nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Znaczy to tylko, że zniknęła dawna obojętność, a rozpoczęła się energiczna praca nad ratowaniem tego, co z powodzi germanizacyjnej uratować jeszcze można, i powetowaniem strat poniesionych.
Walka jest bardzo ciężka, ale nie beznadziejna. Tylko jej charakter jest tam cokolwiek odmienny, niż w Poznańskiem, bo inne też tam panują stosunki i inne jest usposobienie ludu. Czar wyższości niemieckiej prysnął, ale pozostało, a nawet spotęgowało się, wrażenie potęgi niemieckiej i poczucia własnej słabości.
Aleksander Czechowski
Przypomniane: „30 Dni” 4-5/2015