Kazimierz Jarochowski (1828-1888), autor szkicu, który dzisiaj przypominamy, uchodzi za pioniera badań historycznych nad epoką saską w Polsce. Napisał kilkadziesiąt monografii, rozpraw i artykułów, które poświęcone są XVII i XVIII wiekowi, był wydawcą dokumentów dotyczących panowania Augusta II. Jarochowski ukończył studia prawnicze, był zaangażowany w działalność konspiracyjną i szykanowany przez władze pruskie. Był aktywny w wielu dziedzinach, współtworzył Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk i redagował jego roczniki, był publicystą „Dziennika Poznańskiego”, a rok przed śmiercią uzyskał mandat do sejmu pruskiego. Uczestniczył w wielu zjazdach historyków, a w 1878 roku został członkiem-korespondentem Akademii Umiejętności w Krakowie. Szkic, którego fragmenty publikujemy, pochodzi z tomu zatytułowanego „Z czasów saskich spraw wewnętrznych, polityki i wojny”, opublikowanego w 1886 roku w Poznaniu. Autor szczegółowo opisuje przebieg oblężenia Gdańska w 1734 roku, jego przyczyny i konsekwencje. Z rozważań Kazimierza Jarochowskiego wynika, że elekcja Stanisława Leszczyńskiego i to, co ona przyniosła, było jednym z najważniejszych wydarzeń w stuleciu poprzedzającym rozbiory Polski. W naszej publikacji dokonaliśmy uwspółcześnienia jej języka, by ułatwić lekturę, co nie powoduje zmiany sensu samego tekstu. Bez zmian pozostawiliśmy pisownię nazwisk (zwłaszcza francuskich) i niektórych nazw geograficznych. |
Epizod, który opowiedzieć zamierzamy, stanowi według nas jeden z najpiękniejszych ustępów historii Gdańska, tym piękniejszy i szczytniejszy, im mniej świetnie i dodatnio przedstawiają się wszystkie inne żywioły na współczesnej widowni występujące. Rok 1734 zapisuje w dziejach Gdańska pamiętny po wszystkie czasy fakt wystąpienia jego w obronie Stanisława Leszczyńskiego, więcej, powiedzielibyśmy, w obronie niezależności Rzeczypospolitej. Pomimo, że nie chcielibyśmy się bawić w zbyt długie wstępy, pomimo, że nam spieszno opowiedzieć pokrótce dzieje ówczesnego oblężenia gdańskiego, pozostaje mimo to potrzebą rozpatrzeć się poprzednio w ogólnym położeniu rzeczy, po widowni, na której się ówczesny dramat rozgrywa. Zacznijmy rzecz naszą od Polski. Dla Polski stał się po śmierci Augusta II wybór Leszczyńskiego bez względu na osobę, której obok wielu przymiotów, do doskonałości bardzo wiele nie dostawało, godłem niezależności na zewnątrz, regeneracji na wewnątrz. W postawieniu jego kandydatury, w zwycięstwie jej na polu pod Wolą dnia 12 września 1733, ozwało się poczucie niezależności narodowej, zakiełkowała myśl wewnętrznej reformy, która ukazując się następnie pod rozmaitymi postaciami, która napotykając na drodze swej rozliczne przeszkody, znalazła ostateczny wyraz w dziele sejmu czteroletniego. Nie powiemy zanadto, twierdząc, że przeciwnikom kandydatury a tym więcej królewskości obranego już Leszczyńskiego, należy się słusznie miano odstępców narodowej sprawy. (…)
Dążąc do głównego zadania, ograniczmy się tutaj na sumarycznej relacji tego, co oblężenie Gdańska poprzedza. Wystarczy ona do charakterystyki ludzi i żywiołów odgrywających jaką bądź w ówczesnych wypadkach rolę. Wkroczenie wojsk carskich pod dowództwem generała Lascy, współczesne elekcji Stanisława Leszczyńskiego, nie spotkało się z żadnym czynnym oporem. W. kanclerz litewski i regimentarz, Michał ks. Wiśniowiecki, umknął z pola elekcyjnego na Pragę, zerwał za sobą most na Wiśle, pospieszył połączyć się pod Węgrowem z wojskami generała Lascy. Malkontenci towarzysząc wojskom carskim, ruszyli ku Warszawie, by następnie dnia 5 października, pod karczmą we wsi Kamieniu, dopełnić aktu secesyjnej elekcji i ogłosić przez biskupa poznańskiego Hozyusza królem polskim elektora saskiego. Od tej chwili rozpoczyna się smutna gra, stwierdzająca prawdę powyższej uwagi o słabości wszystkich występujących w tej sprawie żywiołów i ludzi. Poczynając od samego Leszczyńskiego, nie ma on i wtedy, jak jej nie miał nigdy, wiary we własną gwiazdę. Człowiek słabych nerwów, równie dobrego serca i światłego umysłu, ile nie dopisującego w krytycznych razach męstwa, znajduje niestety wśród wszystkich niebezpieczeństw zawsze tylko jeden i ten sam specyfik: troskliwość około ocalenia własnej osoby. Pojaw tym smutniejszy, właściwość tym więcej upokarzająca, im więcej rola, którą wobec narodu już z rąk i już od czasu Karola XII przyjął, wymagała do odpowiedniego odegrania. niekłamanego bohaterstwa. Człowiek wygody, spokojnej rady i pióra, powołany na stanowisko, które wymagało, co najmniej, nerwów zdolnych znieść widok bitwy, huk armat i nadstawienia własnej osoby. Leszczyński zawsze i przez całe życie taki, jakim go przedstawiamy wyżej, nie okazał się innym w krytycznych dniach drugiej swej elekcji po zgonie Augusta II. (…)
Leszczyński opuszcza co prędzej Warszawę, zaledwie w kilka dni po elekcji, na widok rosyjskich ogni przyświecających na prawym brzegu Wisły spod Pragi. Francja liczy na Polskę, Polska na Francję, jedna i druga bez zamiaru energicznej i poważnej akcji. Z podobnego stanu wyczekiwania i niepewności rodzi się ów zamęt, który się skończył dopiero aktem pokoju wiedeńskiego z roku 1735, a który by stanowił tylko jedną stronicę więcej tylu innych, mało zaszczytnych wspomnień pierwszej połowy XVIII wieku, gdyby się nie był znalazł jeden zakątek Rzeczypospolitej, którego poczciwa i zacna, choć innoplemienna ludność wzięła sobie szczerze i gorąco do serca sprawę ostatniego króla wolnej woli Polski. Zakątkiem tym, jedynym niestety, był Gdańsk, ów niemiecki Gdańsk, składający ówczesnym swym, wspaniałym, jak go się nie wahamy nazwać, czynem akt uznania i czci dla nierozerwalnego związku swego z Polską. (…)
Dnia 22 września wybija smutna, stanowcza godzina. Nie podejmując próby obrony, żegna się Stanisław po raz ostatni z Polską. Opuszcza Warszawę a wyjazd jego staje się hasłem ogólnej ucieczki, w której powody mieszała się, nieskąpą miarą nadzieja, że znalazłszy punkt oparcia w Gdańsku, cała ta emigracja wraz z królem doczekają się prędzej czy później odsieczy francuskiej. W szerzeniu tej nadziei, w doradzaniu owej wędrówki, odgrywa główną rolę poseł francuski markiz de Monti, Piemontczyk rodem, człowiek osobistej energii i odwagi, co przecież nie przeszkadza, że nie zawsze rządzi się wobec swego otoczenia prawdą, że obiecuje więcej, aniżeli dotrzymać może. Opuszczając wraz ze Stanisławem Warszawę, powierzył staranie nad swym domem, meblami, służbą i poddanymi francuskimi posłowi rosyjskiemu, koniuszemu hr. Lӧwenwoldemu i jego bratu, angielskiemu rezydentowi Woodwordowi, holenderskiemu Rumpfowi, cesarskiemu Kinnernowi. Wszyscy podjęli się ofiarowanej opieki z wszelką uprzejmością, właściwą ówczesnej dyplomacji. Za Stanisławem i Montim, ruszył z Warszawy tym samym smutnym szlakiem długi sznur karet, powozów, bryk i powózek, kilka tysięcy koronnej gwardii, prymas Teodor Potocki, regimentarz Stanisław Poniatowski, podkanclerzy litewski Czartoryski wraz z małżonką, Bieliński marszałek nadworny koronny, Ossoliński podskarbi nadworny koronny, Przebendowski wojewoda malborski, Denhof, biskup płocki Załuski, nie wyliczając mnóstwa innych, mniej ważnych i mniej znanych dziejowo postaci. Opuszczając widownię polską, by szukać w Gdańsku schronienia i czekać pomocy francuskiej, pozostawiła ta liczna emigracja ciężki obowiązek walki w kraju przeciw nieprzyjacielowi Józefowi Potockiemu wojewodzie kijowskiemu, Janowi i Adamowi Tarłom, z których pierwszy wojewodą lubelskim, nie mówiąc o partyzantach mniejszego znaczenia, jak Bartoszewiczu w Wielkopolsce, jak Meldzyńskim staroście rypińskim w Prusach.
Smutna ta, źle o położeniu rzeczy w Polsce świadcząca kawalkada, stanęła ku niemałemu przerażeniu i oziębieniu nadziei na bruku gdańskim dnia 2 października 1733. Cokolwiek bądź, było przyjęcie Stanisława ze strony gdańszczan pełne serdeczności a nawet zapału dla jego osoby, co rzeczą tym naturalniejszą, że polscy partyzanci neo-elekta obiecywali dzielną obronę ze strony kraju, że markiz de Monti dodawał otuchy i zapowiadał może w najlepszej wierze skuteczną i spieszną pomoc Francji, że później już na prośbę rady gdańskiej z dnia 18 listopada o pomoc, król francuski odpowiedział pod dniem 15 grudnia, że miastu w razie niebezpieczeństwa przyjdzie z całą swą potęgą na odsiecz i wszystkie jego szkody z własnego wynagrodzi skarbu. Przyjęcie tedy Stanisława przez gdańszczan było nie tylko uroczyste, ale i serdeczne, na co dodatkowo i ta jeszcze wpływała okoliczność, że król umiał sobie, jak powiadają współczesne świadectwa gdańskie, zyskiwać wszystkich serca i umysły dziwnie pociągającym postępowaniem. Istotnie kochają go poczciwi gdańszczanie, jak tego liczne dowodzą szczegóły, otaczają go szczególną czcią, bronią wiernie i wytrwale. (…)
Tymczasem przecież, aż do końca miesiąca stycznia 1734 r. było żywo, gwarno i rojno, ale nie niebezpiecznie jeszcze w Gdańsku. Kończy się ten stan bezpieczeństwa w pierwszych dniach miesiąca lutego. Liczne doniesienia nie pozwalały wątpić, że korpus rosyjski pod dowództwem generała Lascy zbliża się ku Gdańskowi, że najprawdopodobniej ściśnie niezadługo miasto pierścieniem oblężniczym. Podwojono wskutek tego warty przy bramach, przede wszystkim zwrócono uwagę na rezydentów rosyjskiego i saskiego, którzy dotąd miasta nie opuścili a przez kurierów swych gabinetowych widocznie się z dowódcą nadciągających wojsk rosyjskich znosili. (…)
Z połową właśnie miesiąca marca, kończą się przecież, jeżeli tak wolno powiedzieć, dobre czasy oblężenia gdańskiego, rozpoczynają natomiast jego ciężkie, ale dodajmy zarazem, szczytne i wzniosłe chwile. Dnia 16 marca przybył do obozu rosyjskiego, przeznaczony na naczelnego dowódcę feldmarszałek Münnich. Oddanie naczelnej komendy nad armią oblężniczą pierwszej wojskowej powadze, jaką ówczesna Rosja posiadała, dowodziło, że dwór petersburski uważa sprawę Gdańską za rzecz niezmiernie wysokiej wagi, że niewątpliwie dołoży wszelkich starań, aby miasto zmusić do poddania. Pomimo tego nie upadał wcale duch w obrońcach Gdańska, tym mniej, że równocześnie z przybyciem feldmarszałka Münnicha pod Gdańsk, w mieście samym rozeszła się pogłoska o klęsce generałów saskich Bauditza i księcia Adolfa Weissenfelskiego w Polsce i o niezawodnym wyruszeniu floty francuskiej na pomoc Gdańskowi. Feldmarszałek Münnich przybył do armii oblężniczej pod małą eskortą, pruską pocztą, zajął kwaterę we wsi Prust pod miastem i wydał do gdańszczan pod dniem 18 marca 1734 groźny manifest imieniem „Cesarzowej Anny Iwanowny”. W manifeście tym wzywał feldmarszałek miasto, jako część Rzeczypospolitej, do uznania prawnie wybranego króla Augusta III, do rozpuszczenia zaciężnego żołnierza, do wydania Stanisława Leszczyńskiego, do oddania swym wojskom jednej z bram miejskich. W razie, gdyby to wszystko w przeciągu 24 godzin nastąpić nie miało, groził feldmarszałek Münnich miastu użyciem najsroższych środków wojennych, pożogą i bombardowaniem, szubieniczną śmiercią na miejskich wałach wziętym do niewoli „Schnaphanom”, żołnierzom gwardii koronnej i innemu regularnemu wojsku, gdyby nie powrócili pod rozkazy prawowitego króla Augusta III karami spotykającymi buntowników. Rzeczą podziwu godną, że manifest ten rosyjskiego feldmarszałka, jak już powiedziano, nie zrobił najmniejszego wrażenia, że przeciwnie może, stał się raczej hasłem do podwojenia energii obrony. (…)
Tymczasem jednakże rozpoczynają się w pierwszych dniach kwietnia [1734] rozmaite dokuczliwości oblężenia dla mieszkańców miasta. Nasamprzód stał się wskutek opanowania całej okolicy, przez nieprzyjaciela dowóz żywności do miasta od strony lądowej rzeczą niepodobieństwa. Dalej ustała wszelka komunikacja pocztowa. Po raz ostatni przepuścił w pierwszych dniach kwietnia feldmarszałek Münnich pocztę pruską z listami przeznaczonymi dla księżnej kurlandzkiej, która niepojętym dla nas sposobem przez cały czas oblężenia pozostała wraz z sędziwym małżonkiem w mieście. Prócz tego nasyłał feldmarszałek rosyjski miasto co chwila udającymi dezerterów szpiegami, odbierał od nich pomimo zakazów i zagrożeń magistratu rakietowe sygnały, otaczał miasto ze wszystkich stron coraz to gęstszym pierścieniem szańców od strony zachodniej i południowej. Wschodniej, jak już powiedziano, strzegły wylewy wody; północnej utwierdzenia, których najgłówniejszym i najdalej wysuniętym punktem była twierdza weichselmündzka. W uznaniu ważności tego stanowiska, przeznaczyła naczelna komenda gdańska na plackomendanta twierdzy w miejsce dotychczasowego kapitana Patzera, adiutanta króla Stanisława, pułkownika szwedzkiego Stackelberga. Tymczasem znaczyła się kronika postępującego oblężenia coraz jaskrawszymi szczegółami. Pewnego dnia płonie wśród walki rosyjskiego żołnierza z wycieczką załogi położona na północ miasta karczma Grosser Hӧllander; inny raz z rozkazu magistratu, przedmieście Schottland. Trzeciego dnia usiłują Rosjanie przerwać komunikację między miastem a morzem i przypuszczają szturm do tak zwanej Sommerschantze, leżącej mniej więcej na połowie drogi do Weichselmünde. Atak był wściekły, ale obrona pod dowództwem walecznego francuskiego kapitana Laland jeszcze energiczniejsza. Zabrakło obrońcom szańca chwilowo amunicji, rzeczy stały krytycznie; na szczęście nadpłynął wśród najgorętszego żaru walki prom z Weichselmünde, kierowany przez dwudziestu sterników i przywiózł załodze potrzebną amunicję. Atak rosyjski został ze znaczną stratą odparty a oblężeni starali się dalszym zamachom feldmarszałka Münnicha na ten ważny punkt, zapobiec przez ustawienie na rzece stałego, zaopatrzonego w osiem dział promu. (…)
Dnia 11 kwietnia zawinęła znów do portu gdańskiego szwedzka brygantyna z transportem prochu, amunicji, broni i 40 rekrutami. Wypadek ten wyzyskany naturalnie przez markiza de Monti, przedstawiany przezeń jako niezawodny znak bliskiej odsieczy francuskiej, przyczynił się niemało, że nadchodzące równocześnie czy to ze strony feldmarszałka Münnicha kapitulacyjne sommacje czy to upomnienia Czapskiego wojewody chełmińskiego, czy to rezydenta pruskiego Brandta, stanowczo odrzucone zostały. Oko gdańszczan wytężone ze strażnicy weichselmundzkiej ku morzu, spodziewało się od godziny do godziny niemal dojrzeć wynurzające się białe żagle zapowiedzianej floty, przyrzekanej uroczyście i na pewne odsiecznej armii francuskiej.
Niestety, zamiast wyczekiwanej pomocy i odsieczy miała się pojawić w dotykalnej postaci nowa dla bohaterskiego miasta groza. Nieledwie w tym samym dniu, kiedy Monti, być może nawet, że w dobrej wierze, zaręczał szybkie nadejście francuskiej pomocy, dnia 28 kwietnia, sprowadził wysłany przez Münnicha kapitan Jaeger z Piławy, przez terytorium pruskie do obozu rosyjskiego pod Gdańsk 64 różnokalibrowych dział oblężniczych z odpowiednią amunicją. Dnia następnego przybyły prócz tego pocztą, również przez terytorium pruskie, pod firmą bagaży osobistych dowodzącego naczelnie armią saską Adolfa księcia Weissenfelskiego nowy transport dział. Wieści o przybyciu artylerii oblężniczej do obozu rosyjskiego krzyżowały się w mieście dziwnie z równoczesnymi wieściami o zbliżaniu się floty i pomocy francuskiej. Raz po raz, w tych samych chwilach, pojawił się istotnie w porcie gdańskim w obliczu Weichselmunde bądź to jaki francuski statek będący zwiastunem podobnej pomocy, bądź statek szwedzki przywożący ze Sztokholmu trochę broni i rekrutów. Równocześnie przecież przyniósł pewną już wiadomość o oblężniczej artylerii rosyjskiej zbiegły szczęśliwie do miasta wieśniak okoliczny, potwierdził ją w sposób kategoryczny rezydent angielski, który wyjeżdżał w osobnych swych interesach do obozu rosyjskiego pod Ohrę.
Dnia 30 kwietnia o godzinie 8 wieczorem padły pierwsze palne bomby na miasto; jedna z nich uderzyła we wieżę ratuszową. Chwila ta stanowi epokę w dziejach tego pamiętnego oblężenia; powiedzmy zaraz jednakże z góry, iż ku niespożytemu zaszczytowi obrony. Nie można zaprzeczyć, iż pierwsze bomby, iż następne dni bombardowania rzuciły pewien popłoch na ludność. Co chwila uderzały bomby w dachy i wieże publicznych gmachów, zapalały domy prywatne, zmuszały mieszkańców zamykać otwarte dotąd składy, chronić się do sklepów, szukać pomieszczenia w mniej zagrożonych częściach miasta. Sam król Stanisław przeniósł się na mieszkanie do wschodnio-południowej części miasta, Langgartenu. Tamże przeniosła się też ze swymi posiedzeniami rada miejska wraz z magistratem. Raz po raz zabijały lub kaleczyły pociski ludzi na ulicach, krzyki rannych napełniały powietrze, przerażały niezwykłością widoku. (…)
Dnia 12 maja ukazały się na wybrzeżach gdańskich dwa wojenne statki francuskie, o 40 i 50 działach, przywoziły w pomoc oblężonemu miastu trzy pułki: Perigord, Blaisois i de la Marche. Posiłki te wypłynęły z portów w Calais i Brest w połowie kwietnia, liczyły, co najwięcej, 2400 ludzi, znajdowały się, co najgorsza, pod dowództwem starego, niechętnego całemu przedsięwzięciu, niedołężnego brygadiera de la Motte. Istnieje tak w już wydanych o oblężeniu gdańskim, współczesnych opisach niemieckich, jak w archiwum ministerstwa spraw zagranicznych francuskiego, korespondencja między de la Mottem a markizem de Monti i hrabią de Plelo reprezentantem Francji w Kopenhadze. Korespondencja ta przekonywa, z jakim nadmiarem wzgardy obaj, bardzo wojennie usposobieni francuscy dyplomaci niedołężnego brygadiera traktowali, z jaką rezygnacją on sam podobne traktowanie przyjmował.
W gruncie rzeczy był jednakże de la Motte niewinnym, a jeżeli czymkolwiek wraz ze swym żartobliwie szczupłym korpusikiem, to chyba tylko żywym wyrazem złego i niechętnego usposobienia polityki francuskiej, czyli po prostu kardynała Fleury. Aby wyprawa taka była mogła być skuteczną, trzeba było przynajmniej 20 tysięcznego korpusu francuskiego z odpowiednią liczbą statków wojennych i artylerii. Wysiłek dla ówczesnej Francji wobec wojny we Flandrii i Włoszech niewątpliwie znaczny, trudny może, ale stawka godna pewnej w takim razie wygranej. Ocalenie Gdańska, Stanisławowego tronu, polskiej niezależności i swobody, zyskanie na północy wiernego sprzymierzeńca i utrwalenie tutaj francuskiego wpływu, wszystko to zasługiwało na podobną próbę. Kardynał chciał podobnie niedołężną pomocą pod niedołężniejszym jeszcze dowódcą uczynić po prostu zadość zewnętrznym pozorom politycznej przyzwoitości i pozbyć się ciężaru sumienia. Jak to niejednokrotnie wykazują annały krętej polityki francuskiej w ciągu XVIII wieku, oszukał podobna sztuką najgorzej tylko godność i wielkość własnego kraju.
Ale wróćmy do rzeczy. Korpusik francuski wylądował z pomocą załogi weichselmundzkiej dnia 12 maja na tak zwanej Westerplatte a francuskie pułki rozłożyły się tutaj obozem, ponieważ fortyfikacje weichselmündzkie nie miały dla nich dostatecznego pomieszczenia. Na tej nagiej, niezamieszkałej, niezdolnej dostarczyć dla żołnierza środków utrzymania przestrzeni zaobozowała francuska odsiecz. De la Motte wszedł w korespondencję z markizem de Monti, który mu pod każdym warunkiem kazał przedrzeć się do miasta. Wykonanie podobnego rozkazu nie było istotnie łatwe. Czy to po prawym, czy po lewym brzegu Wisły zamykały szańce i przemagające siły nieprzyjacielskie przystęp do oblężonego miasta szczupłemu zastępowi Francuzów. Na lewym brzegu obóz saski księcia Adolfa Weissenfelskiego okopany pod przedmieściem Langführ; poza nim obóz rosyjski oszańcowany na Górze Cygańskiej. Na prawym brzegu oszańcowany i opalisadowany obóz rosyjski poniżej twierdzy weichselmundzkiej, tuż za nim Sommerschantze ostrzeliwująca przeprawę na rzece, również w posiadaniu rosyjskim. Komunikacja rzeczna możliwa jeszcze dla małych, zręcznie kierowanych rybackich łodzi, stawała się czystym niepodobieństwem dla większych statków przewozowych. Zdolniejszy nawet i waleczniejszy od de la Motte'a dowódca byłby sobie nadaremno rozbijał głowę o zwyciężenie podobnych przeszkód i trudności. To tylko było pewnym, że de la Motte znalazł w nich pożądany argument swej niechęci i opieszałości, że nie dbał o to, o czym jeszcze w podobnej chwili pamiętać należało, o honor wojskowy, co ważniejsza, o honor Francji. W kłopocie co robić, jak sobie dalej postąpić, ku najwyższemu rozdrażnieniu Montego i oblężonych gdańszczan, powziął de la Motte smutne, wstydliwe postanowienie powrotu bez żadnej próby nawet boju.
Dnia 16 maja wsiadł francuski brygadier z całą powierzoną sobie siłą na okręty i popłynął z powrotem do Kopenhagi. Czyn ten wstydu i upokorzenia, wywołał siłą naturalnej we wszystkich rzeczach i sprawach ludzkich reakcji, wręcz przeciwnie, czyn najwznioślejszego, najofiarniejszego w przebiegu tej pamiętnej wojny poświęcenia. Bohaterem jego jest reprezentant Francji na dworze duńskim, hr. de Plelo. Osobistość równie mało znana, równie zapomniana w dziejach naszych osiemnastego wieku, ile zasługująca na wydobycie z przedawnienia i ukrycia. Zastanówmy się w kilku słowach nad tą uroczą, idealną istnie postacią. Hrabia de Plelo pochodził ze znakomitej rodziny bretońskiej, był człowiekiem wysokiego wykształcenia klasycznego, liczącym zaledwie 35 lat wieku, szczęśliwym w małżeństwie z młodą, ubóstwiającą go żoną, od kilku lat reprezentantem Francji na dworze kopenhaskim. Klasyk, literat z powołania, entuzjasta z temperamentu, był pomimo to hr. de Plelo bystro i jasno widzącym politykiem. Rozumiał bardzo dobrze zdrowy sens polityki Ludwika XIV, który sobie położył za zadanie utrzymywać wpływ i znaczenie Francji na całej widowni europejskiej przez podtrzymywanie słabszych przeciw mocniejszym; pojmował bardzo jasno, że pozwolić na upadek tronu Leszczyńskiego, na wyniesienie elektora saskiego, na zapanowanie w Polsce wpływu ościennych mocarstw, znaczyło to samo, co odsądzić Francję na wieczne czasy od głosu i znaczenia w sprawach północnej Europy. Zachowana w znacznej części w archiwum ministerstwa spraw zagranicznych francuskiego korespondencja między hr. de Plelo, markizem de Monti i kardynałem Fleury nie pozostawia pod tym względem najmniejszej wątpliwości, przedstawia reprezentanta Francji na dworze kopenhaskim jako najszczerszego entuzjastę sprawy Stanisławowej.
Dwa wojenne statki i trzy słabe pułki francuskie ukazujące się około połowy kwietnia w porcie kopenhaskim z przeznaczeniem do Gdańska, były dla hr. de Plelo istnym przedmiotem rozpaczy. Pod dniem 1 maja żądał od Fleurego przysłania przynajmniej 25 statków wojennych i 20 do 25 tysięcy regularnego żołnierza. „Jeżeli przyślecie”, pisze, „spiesznie 20 do 25 okrętów królewskich i 20 do 25 tysięcy regularnego wojska, zaręczam na pewne, że spędzimy wkrótce Moskali z morza i z lądu, że król polski będzie spokojnym na swym tronie przed upływem sześciu miesięcy a północ będzie drżała na długo. Otwartość mojej mowy jest wytłumaczenia godną wśród okoliczności, w których chodzi o honor króla, Wasz i całego narodu. Całe Niemcy i Włochy odebrane Cesarzowi, nie podniosłyby nigdy tyle znaczenia naszego, ile niewola króla polskiego i upadek Gdańska wyrządzą nam wstydu i poniżą nasze imię”.
Łatwo pojąć, jak straszne wrażenie na osobistość przejętą podobnymi uczuciami, kierującą się podobnymi widokami politycznymi, sprawił upokarzający powrót ekspedycji francuskiej do portu kopenhaskiego. Gniew i rozpacz markiza de Plelo nie znały granic; piorunujące listy markiza de Monti z Gdańska o najwyższym rozdrażnieniu ludności miejskiej przeciw Francuzom, o nędzocie brygadiera de la Motte, dodawały im ciągle nowego żywiołu. Ukazanie się osobiste de la Motte'a w Kopenhadze stało się ową kroplą przepełniającą czarę. Nastąpiła między wojennym dyplomatą a pokojowym żołnierzem gwałtowna scena. Plelo zainterpelował groźnie de la Motte'a o powody tak nadzwyczajnego, tak hańbiącego kroku, jakiego się dopuścił. De la Motte tłumaczył się pokornie i niedołężnie trudnościami wykonania. „A ja”, odparł Plelo, „pokażę Ci możność ich przezwyciężenia! W imieniu króla, Twego i mego pana, którego miejsce tu przedstawiam, rozkazuję Ci, ruszaj za mną!”. Energia podobna zelektryzowała żołnierzy wbrew usposobieniu de la Motte'a i innych wyższych oficerów. W listach do Fleurego i Ludwika XV oznajmił Plelo trudne przedsięwzięcie, jakiego się dla ocalenia czci francuskiej podjął, pożegnał się z małżonką i nakazał powrót pod Gdańsk, gdzie go miał spotkać zaszczyt korony męczeńskiej.
Okręty przewożące ekspedycję francuską powtórnie pod Gdańsk, nosiły nazwy „Achille”, „Gloire”, „Fleuron”, „Brillant”, „Astree”; towarzyszyły im cztery statki transportowe i kilka korwet. Wypłynęła ta mała flota z portu kopenhaskiego dnia 20 maja; pod wieczór dnia 23 maja znalazła się w obliczu Weichselmunde. Francuzi wylądowali i zajęli dawny swój obóz na tak zwanej Westerplatte. Plelo wraz z dowódcami wyprawy, udał się do twierdzy weichselmündzkiej. Zamiarem jego było uderzyć bezzwłocznie, tej samej jeszcze nocy, na oszańcowania rosyjskie powyżej Weichselmünde; wskutek narady przecież odbytej z plackomendantem twierdzy, szwedzkim pułkownikiem Stackelbergiem, zapadło postanowienie znieść się poprzednio z markizem de Monti i z gdańszczanami, w celu skombinowania ataku francuskiego z równoczesną wycieczką z miasta. Po skomunikowaniu się z Montim, nastąpiła zgoda na plan następujący:
Dnia 27 maja rano o godzinie 7-mej miała się odbyć z miasta demonstracyjna wycieczka na okopy rosyjskie w celu zatrudnienia uwagi rosyjskiego dowódcy. Równocześnie miały trzy pułki francuskie, Perigord w awangardzie, Blaisois w środku, de la Marche w ariergardzie uderzyć na szańce pod Weichselmünde. Plan ten został wspomnianego dnia o wskazanej godzinie wykonany. Na sygnał odzywających się od strony miasta strzałów, oznajmiających początek wycieczki, rozpoczęli Francuzi, po przeprawie na prawy brzeg Wisły, powyżej Weichselmünde, atak na okopy rosyjskie. Na czele, ze szpadą w ręku, przybrany w niebieski surdut, żółtą kamizelkę, według mody owego czasu, postępował nieustraszony Plelo. Przykład jego przyświecał żołnierzowi, był dlań zachętą w ciężkim boju, jaki mu stoczyć przychodziło. Stanowisko rosyjskie było bardzo silne. Broniły je okopy, fosy, palisady. Co zaś może stanowiło najważniejszą do przezwyciężenia przeszkodę, to grząskie moczary, zasłaniające rosyjskie okopy od frontu. Plackommendant weichselmündzkiej twierdzy, pułkownik Stackelberg, zaręczał, że owe moczary są do przebycia. Tymczasem rozmoczyły je padające dni poprzednich deszcze, tak, że gdy się akcja rozpoczęła, Francuzi zaczęli grzęznąć w wodzie i błocie do połowy ciała. Moskale odpowiedzieli na atak brnących przez moczary Francuzów morderczym ogniem działowym i muszkietowym. Francuzi padali pod strzałami, nie mogąc się wcale bronić.
Pomimo tego odzywał się na całej linii okrzyk „avancez, avancez!”, nie myśleli o odwrocie, postępowali walecznie naprzód. Pomimo wszelkich przeszkód dostali się do szańców, powywracali palisady, przebrnęli fosę i wpadli w obręb wewnętrzny utwierdzeń. Tu przecież spotykają się z nowymi przeszkodami; poza obrębem pierwszego szańca znajdują się zasieki z belek i desek. Rozpoczyna się ręczna, mordercza walka, tym bardziej nierówna, że liczebna przewaga po stronie moskiewskiej a na domiar złego, amunicja francuska podczas przeprawy przez błoto zamokła. Walka toczy się z istną wściekłością na broń sieczną. Liczba odnosi nareszcie zwycięstwo nad walecznością. Francuzi straciwszy w rannych i zabitych do 500 ludzi, zmuszeni do odwrotu. Podczas powtórnej przeprawy przez moczary smaga ich ponownie ogień działowy i muszkietowy nieprzyjaciela. Waleczny Plelo dotrzymał danego Ludwikowi XV i Fleuremu słowa. Nie mogąc zwyciężyć, nie chcąc przeżyć wstydu i upokorzenia Francji, poległ śmiercią bohaterską we wnętrzu okopów moskiewskich. Kula strzaskała mu lewą nogę, w głowę dostał ciężki cios szablą, piętnaście uderzeń bagnetowych rozszarpało jego ciało. W takim stanie wydał trupa na żądanie brygadiera de la Motte'a feldmarszałek Munnich. Poznany po ubiorze, został odwieziony do Kopenhagi stroskanej, niepocieszonej przez całe życie małżonce, następnie pochowany w parafialnym kościele, w dalekim zakątku Bretanii. (…)
Kazimierz Jarochowski
Przypomniane: „30 Dni” nr 1-2/2015