Ukazujący się w latach 1859-1939 „Tygodnik Ilustrowany” był jednym z największych i najważniejszych polskich czasopism. Przez długie lata wydawania wielokrotnie publikowano w nim teksty o Gdańsku i Pomorzu. Dzisiaj proponujemy zatrzymać się na publikacji z 1884 roku. Jest to relacja nieznanego autora z jego pobytu nad Motławą w 1883 roku. Tekst został opublikowany w numerach „Tygodnika Ilustrowanego” z 24 i 31 maja, a także 7 czerwca 1884. W tych trzech numerach znalazło się także kilka rycin ukazujących widoki Gdańska. Tekst poddany został redakcji, której celem było uwspółcześnienie języka, co powinno ułatwić lekturę. |
Ze wszystkich miast starożytnych dawnej Polski, najgłębsze, najbardziej niezatarte wrażenie na zwiedzającym go podróżniku czyni niezawodnie Gdańsk, jedno z głównych niegdyś siedlisk związku hanzeatyckiego. Wchodzisz tu w świat zupełnie różny od tego, którego blask opromienia inne ogniska cywilizacji europejskiej. Wprawdzie nie brak i w Gdańsku wytwornych sklepów, okazałych gmachów nowożytnych i zakładów publicznych: ale zejdź kilka kroków na bok od głównych arterii życia miejskiego, od Langegasse lub Breitegasse, stań nad brzegiem Motławy, albo na którym z jej mostów – a owieje cię od razu atmosfera zamierzchłej przeszłości. Zdumione oko twoje, z dziwnym, nieokreślonym jakimś uczuciem tęsknoty i żalu po minionej świetności naszej, spocznie na wzniesionych po obu stronach rzeki wąskich, wielopiętrowych domach, o szczytach wyzębionych, lub spiczasto przyciętych; na olbrzymich tych magazynach i spichrzach, zaopatrujących niegdyś w zboże polskie całą zachodnią Europę; na potężnych windach do lądowania i wyładowywania ziarna – przyrządach pierwotnej bardzo konstrukcji, ale działających i dziś tak samo, jak działały przed wiekami, na nieustannym wreszcie ruchu większych lub mniejszych statków, parowych i wiosłowych, snujących się ciągle po Motławie. Wszystko to przenosi cię myślą w czasy Kazimierzów i Batorych, czasy dawno ubiegłe, niepowrotne, a jednak zdaje się tak bliskie…
Zatrzymywaliśmy się na moście „Długim” (Langerbrücke), a głównie na „Zielonym”, owym moście odwiecznym, o którym Klonowic mówi w swym „Flisie”:
Ukażęć drogę do Motławy prostą,
Będę u ciebie wodzem i starostą,
Od warszawskiego, aż do Zielonego
Mostu gdańskiego.
……………………………….
Masz most Zielony, cel naszej roboty,
Tu wzwody, wschody, dziwne kołowroty,
Masz wagę, trety, ławy, dziwne sprawy,
Różne zabawy.
Tu masz okręty z płóciennemi skrzydły,
Tu masz z za morza trefne skrzydły widły.
Maszty wyniosłe z bocianiemi gniazdy,
Pod same gwiazdy.
Jakże uroczy stąd widok!... Gdańsk, to niby Wenecja północny, a Motława to Canale Grande; tylko że zamiast na pół zniszczonych pałaców królowej Adriatyku, stoją tu rzędem spichrze zbożowe, a zamiast gibkich, na kształt młodej dziewicy, gondol, z ostro zakończonym dziobem, warczą koła ciężkich parowców i szumią wiosła gęsto uwijających się statków ładownych. Tam ślad przyćmiony bogactw i zbytku spanoszonej Signorii – tu uszczuplony nieco, lecz krzepki zawsze ruch handlowo-mieszczański.
„Zielony” most, w chwili gdy to piszę, nie istnieje już w dawnym swym kształcie. Właśnie podczas pobytu naszego w Gdańsku, w lecie roku 1883, przystępowano do jego rozebrania. Na miejscu jego stanąć ma, i zapewne już stanął, ozdobny most żelazny. Prawdopodobnie zachowa on nazwę „Zielonego”, uświęconą w ustach ludu tradycją wieków; ale dla nas, bądź co bądź, nie będzie to już ów most opiewany przez Klonowica, z którym tyle łączyło się wspomnień...
***
Dzieje Gdańska związane są ściśle z dziejami Polski, od pięciu wieków przeszło, początek zaś miasta w niepewnej ginie pomroce. Wiadomo tylko, że w IX już stuleciu była tu osada rybacka Pomorzan, obok której Duńczycy wznieśli wkrótce zameczek obronny, zdobyty w r. 1185 przez Sobiesława, władcę Pomorza. Synowie jego, Sambor i Mestwin, już się pisali panami na Gdańsku, a wnuk Świętopełk III około r. 1230 zbudował tu kościół i klasztor dominikanów. Atoli na schyłku dopiero XIII wieku Przemysław król polski czynnie się zajął urządzeniem całej tej części Pomorza i utworzył województwo gdańskie, którego stolica już wtenczas należała do związku hanzeatyckiego.
Po śmierci tego znakomitego monarchy, kolejno margrabiowie brandenburscy i Krzyżacy wydzierali sobie zamek i miasto, aż wreszcie ci ostatni w r. 1308 zdradziecko Gdańsk napadli i 10,000 ludności polskiej, bez względu na wiek i płeć, w pień wycięli. Odtąd przez półtora wieku blisko, wydarty plemieniu rodzinnemu, Gdańsk pozostawał w mocy zakonu teutońskiego, który zniszczone przez siebie miasto na nowo z drzewa nad Motławą odbudował, oraz zmurował ratusz i kościół farny Panny Maryi (1343). Roku 1393 straszny nieurodzaj w całej zachodniej Europie stał się dla gdańszczan źródłem bogactwa. Trzysta okrętów, pod banderą Anglików, Francuzów i Holendrów, wpłynęło naówczas do portu gdańskiego, żądając zboża, które im też kupcy z ogromnym zyskiem sprzedawali.
Zwycięstwo pod Grunwaldem r. 1410 zachwiało potęgę zakonu w Prusach, a wtedy i Gdańsk poddał się orężowi polskiemu; z powodu jednak opieszałego prowadzenia wojny ze strony Władysława Jagiełły, mieszkańcy miasta zaczęli znów potajemnie łączyć się z Krzyżakami. Dopiero w r. 1454 przepełniła się miara okrucieństwa, z jakim rycerze krzyża od lat tylu ciemiężyli ziemię słowiańską. Nie tylko szlachta z ludem wiejskim, lecz i miasta nawet, po większej części osadzone Niemcami, oddały się wtedy dobrowolnie pod opiekę Kazimierza Jagiellończyka. Gdańsk przewodniczył w tym ruchu; toteż król polski hojnie go obdarzał, nadając miastu różne przywileje i zmniejszając opłatę 60,000 złr., składaną dotąd Krzyżakom, do 2,000 złotych tylko.
Reforma religijna Lutra, za staraniem Albrechta margrabi brandenburskiego, który wujowi swemu Zygmuntowi I wypowiedział posłuszeństwo, poczęła szerzyć się i w Gdańsku, stając się powodem licznych zaburzeń, które siłą powściągać przychodziło. W ogólności gdańszczanie, rozzuchwaleni wielka swą zamożnością, raczej za niezależnych sąsiadów, niż za poddanych rzeczypospolitej uważać się poczęli. Zuchwalstwo ich do tego nawet doszło stopnia, że gdy przezorny Zygmunt August, widząc dążność Szwecji do opanowania brzegów Morza Bałtyckiego, zajął się utworzeniem Huty polskiej, której kilka okrętów, pod dowództwem kapitana Szerpiuka, stało przed portem gdańskim, poduszczeni przez Szwedów i Duńczyków, flotyllę tę zniszczyli. Wobec podobnych nadużyć, na sejmie warszawskim 1570 r., postanowiono samowolę tę ukrócić i wysłano w tym celu komisarzy, których jednak rozporządzeniom mieszczaństwo poddać się wzbraniało.
Po elekcji Stefana Batorego Gdańsk nic chciał uznać go za pana, bez poprzedniego przywrócenia niektórych odebranych sobie przywilejów. Przyszło stąd do otwartej wojny i król w roku 1577 przystąpić musiał do oblężenia miasta. Widząc, że nie ostoją się przed siłą przeważną, zbuntowani mieszczanie Stefana przeprosili, obowiązując się do zapłacenia 20,000 czerw. zł. na odbudowanie zburzonego przez lud klasztoru oliwskiego, a 200,000 zł. polsk. w ciągu lat pięciu, jako zwrot kosztów wojennych. Nawzajem król zezwolił na odbywanie w niektórych kościołach publicznych nabożeństw luterańskich i zwrócił miastu dobra zabrane.
Za panowania Zygmunta III, mimo przesadzonej żarliwości religijnej tego króla, Gdańsk, który już w roku 1532 otrzymał przywilej wysyłania posłów na sejm, podczas dwukrotnego najazdu Szwedów, pozostał wiernym rzeczypospolitej i wiele ucierpiał od wojsk Gustawa Adolfa. Syn i następca Zygmunta, Władysław IV, pod kierunkiem Arciszewskiego i Platuera, wzdłuż brzegów Bałtyku nowe tworzył przystanie i zbrojownie, urządzając przy tym flotę pod dowództwem Jerzego Denhofa i Gundelsterna.
Pomimo atoli klęsk wojennych i strasznej w r. 1639 zarazy, handel Gdańska był wtedy najrozleglejszy, bogactwa coraz większe, a ludność do 80,000 głów dochodziła. Zapotrzebowania zboża do Niemiec, Anglii, Francji i Holandii rosły coraz bardziej, tak iż corocznie około 60,000 łasztów żyta i pszenicy stąd wywożono. Handel też przywozowy przez Gdańsk do Polski ciągle się wzmagał, bo nawet płody wschodnie i amerykańskie już sobie drogę na Morze Bałtyckie utorowały. Francja wina swoje i oliwę, Holandia sukna, płótna, makaty, papier i wiele różnych wyrobów do szat kobiecych dostarczały. Więcej niż tysiąc statków bogactwa te spławiało zewsząd do portu gdańskiego. W takim stanie rzeczy Władysław IV poczytał za słuszne, aby i Gdańsk do potrzeb krajowych stale się przykładał, skutkiem czego miasto zobowiązało się wnosić corocznie do skarbu królewskiego 600,000 czerw. zł.
Czasu napadu Szwedów pod Karolem Gustawem, za rządów Jana Kaźmierza, gdańszczanie dowiedli czynem szczerej swej przychylności dla panowania królów polskich. Roku 1655 senat, uprzedzając oblężenie, dwie góry wznoszące się nad miastem silnymi obwarował twierdzami, a w listopadzie, za zbliżeniem się nieprzyjaciół, nie wahał się zburzyć niektórych przedmieść. Wysiłki te trwały do roku 1660, to jest do zawarcia pokoju oliwskiego, i kiedy wszystko prawie ugięło się przed potęgą wroga, Gdańsk wytrwał i bram swoich najezdnikom nic otworzył.
Ku końcowi XVII stulecia, razem z klęskami na kraj cały spadającymi, zmniejszyła się także i pomyślność handlowa Gdańska. Gdy w roku 1697 przez śmierć Sobieskiego tron polski został osierocony, przybył do miasta na okrętach francuskich książę Conti, współzawodnik Augusta II; ale napadnięty przez wojska saskie i Polaków sprzyjających Augustowi, ratować się musiał ucieczką, zabrawszy cztery okręty kupieckie, które sprzedał Danii za 30,000 talarów.
Plądrowania Karola XII po ziemi polskiej dotknęły i Gdańsk, którego handel znacznie ucierpiał; w roku zaś 1709 morowe powietrze wytępiło tu przeszło 24,000 ludności. W bezkrólewiu po Auguście II schronił się do miasta w roku 1734 Stanisław Leszczyński, oczekując posiłków francuskich; lecz przyparty silą przeważającą uszedł do Królewca, spuściwszy się z baszty fortecznej do przekopu. Miasto poddało się wtedy hr. Münich, dowódcy wojsk rosyjskich, i zapłaciło milion talarów kontrybucji, a przy tym 30,000 czerw. zł. podarunku dla generałów.
Pierwszy podział kraju uczynił Gdańsk wolnym miastem, pod protektoratem Polski; w drugim zaś podziale, od 28 marca 1793 r., stale przyłączony został do królestwa pruskiego. Tu urodzili się: Jan Dantyszek uczony biskup warmiński, sławny astronom Heweliusz, znakomity geograf Filip Kluweriusz i Lengnich, autor historii prawa polskiego.
***
Po krótkim rysie historycznym, będącym pobieżnym tylko przypomnieniem głośniejszych chwil dziejowych Gdańska, powracam do miasta i niektórych pamiątek jego, w teraźniejszym ich stanie.
Najcelniejsze miejsce w rzędzie zabudowań świeckich Gdańska zajmuje niezawodnie ratusz, wzniesiony, jak się zdaje, pod koniec XIV stulecia. Jest to budowla w pięknym stylu gotyckim, wewnątrz poważnie ozdobiona, miejsce posiedzeń magistratu gdańskiego, pamiętne w dziejach nie tylko samego miasta, ale i całej Polski. W roku 1465 zaczęto nad nim stawiać wieżę, która w r. 1556 przez pożar mocno uszkodzona, dopiero po r. 1560 doprowadzona została do teraźniejszego swego stanu. Ma ona 264 stóp wysokości, a zręczną wysmukłością swoja korzystnie się wyróżnia od ciężkiej, pękatej wieżycy kościoła Panny Maryi. Na wieży urządzono osobliwszej mechaniki zegar, o którym Gwagnin mówi, że wydzwaniając rozmaite melodie, w podziw przybyszów wprowadzał. W ratuszu także mieści się starodawne, niezmiernie ważne dla dziejów polskich i pruskich archiwum, sięgające wieku XIII. Potężne schody kamienne przed gmachem, wsparte na olbrzymich kariatydach, oraz portal cały, są dziełem nowszym, dokończonym dopiero w roku 1738. W górze herb miasta: dwa krzyże na polu owalnym, podtrzymywanym przez lwy.
Weszliśmy do sali głównej posiedzeń, przyozdobionej w r. 1608 w malowidła Izaaka Blocke i rzeźby Herle’go, a w r. 1865 wspaniale odnowionej, kosztem 50,000 talarów. Śliczne to cacko architektoniczne, przypominające sale dożów w Wenecji, lubo nierównie mniejszych rozmiarów, przedstawia załączony drzeworyt. Przy zdejmowaniu jej wnętrza, jak wiadomo, nieodżałowany nasz Gryglewski, w przystępie obłąkania, wyskoczył z okna 3-go piętra i na miejscu się zabił, nie dokończywszy nawet ostatniego swego dzieła. Strop pokrywają bogato złocone rzeźby i kasetony, tworząc ramy okrągłe i czworokątne, zapełnione w części malowidłami. Prawdziwym arcydziełem rzeźbiarstwa drzewnego jest portal wewnętrzny wejścia głównego. Na nim i w kilku innych jeszcze miejscach położono charakterystyczne napisy łacińskie, na przykład:
Ad rem publicam ut ad ignein (Ze sprawami publicznymi jak z ogniem)
Ignem gladio ne fodito (Ognia mieczem nie przysypać)
Pro lege, pro grege militemus (Walczmy za prawo i za ogół).
Mądre to niezaprzeczalnie sentencje, chociaż gdańszczanie, odnośnie do Polski, nie zawsze się ich trzymali.
Obejrzawszy tylko jeszcze mniejszą salkę posiedzeń i gabinet naczelnego burmistrza, nieprzedstawiające nic ciekawego, pod wrażeniem miłym, ale tęsknym zarazem, opuściliśmy ratusz, na zwiedzenie bowiem archiwum nie starczyło już czasu.
Oglądamy także bramę Wysoką (po miejscowemu Koggen-Thor). Spojrzawszy dziś na to wielkie zabudowanie, opatrzone w przejazd i dwa przejścia boczne, ongi zaś ozdobione trzema szczytami, trudno uwierzyć, że miasto wzniosło je pierwotnie (w roku 1454) na rezydencją królów polskich wraz z dworem, podczas chwilowego ich pobytu w Gdańsku. W istocie też okazało się ono później na ten cel nieodpowiednim i już od r. 1654 wnętrzu jego inne nadano przeznaczenie. Na fryzie w dobrze zachowanej płaskorzeźbie przedstawiono herby państwa i miasta. Front rowkowany, z czterema pilastrami.
Istnieje podanie, jakoby nazwa tego mostu pochodziła od Marcina Kogge, bogatego i ambitnego mieszczanina gdańskiego, który spiskował z wygnanymi Krzyżakami, pragnąc spowodować ich powrót i sam zagarnąć władzę w mieście; ujęty jednak, został stracony, a skonfiskowany majątek jego obrócić miano na wzniesienie owej bramy. Nie jest to wszakże prawdopodobne, ponieważ z tą samą nazwa spotkać się można w Elblągu i Królewcu.
Dworzec Artusa, od r. 1742 obrócony na giełdę, zbudowany między 1370 a 1379, służył dawniej za miejsce zebrań i zabaw młodszego pokolenia kupców. Wnętrze jego stanowi ogromnych rozmiarów sala, wsparta na czterech potężnych filarach granitowych i przeładowana niemal chaotycznie nagromadzonymi zabytkami przeszłości. Po prawej stronie od wejścia znaczną część ściany zajmuje obraz kolosalny artysty gdańskiego Antoniego Möllera (1560-l620), podobno ucznia Rubensa, przedstawiający „Sąd Ostateczny”. Pojęcie i wykonanie obrazu tego zupełnie jest oryginalne i różne od tego, jakie widzimy na słynnym utworze Memlinga, w kościele Panny Maryi. Postacie alegoryczne, wyobrażające różne cnoty i występki, stają przed sądem Bożym. Ostatnie przeważają liczbą, a w gronie ich spoczęła „Rozkosz światowa” (Mundus). Rysunek poprawny licznych, naturalnej wielkości figur, wyborna ich charakterystyka i świeży, niezmieniony prawie koloryt, czynią z tego malowidła prawdziwie cenne dzieło sztuki, łączące w sobie styl włoski z niderlandzkim. Zasługuje także na uwagę starożytny bardzo, rzeźbiony wypukło wizerunek św. Jerzego zabijającego smoka, wykonany przez nieznanego artystę.
Oprócz brązowego posągu Augusta III, widzimy tu jeszcze w głębi sali na prawo olbrzymi piec kaflowy, 38 stóp wysoki, z wypalanymi ceramicznie portretami rodziny elektorów saskich, z czasów reformacji. U spodu koncept trywialny, prawdziwie hanzeatyckiej rubaszności. Nieświadomy tego figla podróżny, wezwany do zmierzenia rękami szerokości pieca, pochyliwszy się i wyciągnąwszy ręce, trafia ustami w nieestetyczną cześć ciała umieszczonej na gzymsie figurki męskiej. Na wprost okien galeria, niegdyś dla orkiestry przeznaczona, a pod nią nieodzowny bufet. W godzinach giełdowych środek sali wre teraz życiem handlowym, a na wielkich stołach spoczywają okazy zboża, na sprzedaż wystawionego.
Ciekawy wielce i charakterystyczny jest arsenał, z oknami niesymetrycznie rozłożonymi, zdobny w liczne szczyty, wieżyczki, figury kamienne i rzeźby. Gmach ten zawierał dawniej, oprócz materiałów wojennych, przeróżne ciekawości; dziś do pierwszego tylko służy celu. Nie zwiedzaliśmy jego wnętrza, na co specjalnego potrzeba pozwolenia; podziwialiśmy tylko niezmiernie kunsztownie zbudowane, kręte schody kamienne.
Z arsenału ruszyliśmy na obejrzenie głównej ozdoby architektonicznej Gdańska, kościoła Panny Maryi. Niejaki Ulrich ze Strasburga rozpoczął w roku 1343 budowę jego, w rozmiarach znacznie mniejszych, które dopiero roku 1403 doprowadzono do ich teraźniejszego ogromu. Świątynia ta po dwóch wiekach z górą, przeszła w roku 1556 w posiadanie ewangelików, z wyjątkiem ołtarza wielkiego, który jeszcze po rok 1572 służył do odprawiania nabożeństw katolickich; wnętrze jednak zachowało pierwotny swój, poważny charakter, lubo ogołocone z ozdób, wielkością tylko, nie stroną estetyczną imponuje. Rozmiary kościoła rzeczywiście są olbrzymie; w ogólności jednak wrażenie jego wnętrza nie odpowiada oczekiwaniom, jakie budzi on z zewnątrz widziany. Nawa rozpada się na trzy części, przedzielone potężnymi filarami, których atoli wspaniałą prostotę szpecą u spodu niesmaczne, dekoracyjne na płótnie malowania. Pokazywano nam chrzcielnicę wytwornej roboty, wykonana podobno w Antwerpii, i misternie rzeźbiony tryptyk, w stylu Wita Stwosza. Prześliczne także są okna kolorowe, kazalnica i organy.
Z innych dzieł sztuki, w kościele tym zawartych, najprzedniejszym, a przynajmniej najgłośniejszym, jest słynny „Sad Ostateczny” Memlinga. Podanie niesie, że jeden ze statków korsarskich, które Gdańsk wysyłał w walce z Niderlandami, zabrał w r. 1473 jednemu z okrętów holenderskich, prócz wielu kosztowności, i malowidło Memlinga. Na próżno później kilku monarchów ofiarowało zań miastu znakomite sumy; aż w roku 1807 Francuzi wywieźli je do Paryża, skąd po upadku dopiero pierwszego cesarstwa zostało powrócone. Przedmiot traktowany tu całkiem inaczej, niż w dworcu Artusowym na obrazie Möllera, szeroko pojętym i wykonanym. Tu, przeciwnie, wykonanie jest drobiazgowe, a kompozycja dziwnie naiwnej pierwotności. Bądź co bądź, jako pomnik sztuki XV wieku, dzieło Memlinga wysoką ma wartość. Niektóre w nim rysy, jak na przykład pomieszczenie między zbawionymi Murzyna, korzystnie też świadczą o duchu tolerancyjnym malarza.
W jednej z kaplic bocznych oglądaliśmy przecudnie rzeczywiście rzeźbiony z drzewa krucyfiks. Cierpienie w rysach umierającego Zbawiciela przedstawione tam jest z taką plastyką, z tak wielką prawda realistyczną, że niektórzy przypisują go Michałowi Aniołowi, a przynajmniej jednemu z jego uczniów. Legenda natomiast miejscowa opiewa, że jakiś rzeźbiarz gdański, postanowiwszy wykonać arcydzieło niemające równego sobie, pasował się długo z trudnościami technicznymi. Dręczony nieudolnością swych pomysłów, popadł nareszcie w melancholię i w obłąkaniu powziął zamiar zbrodniczy. Zwabiwszy do swej pracowni jakiegoś chorego młodzieńca, ukrzyżował go, a potem, przypatrując się jego cierpieniu, uwiecznił w drzewie to, co na żywym widział modelu. Złoczyńca, po dokonaniu strasznego pomysłu, trawiony wyrzutami sumienia, zakończyć miał samobójstwem. Nadmienić tu jednak winniśmy, że podania podobne kołaczą się i gdzieindziej.
W innej kaplicy na łańcuszku wisi kamień, o którym takie dochowało się podanie. Podczas wielkiego głodu w Gdańsku, jeden z patrycjuszów za grube pieniądze zdobył bochenek chleba i ukrył go pod płaszczem. Wracając do siebie, spotyka wychudzoną kobicie, z niemowlęciem na ręku. „Panie, podaruj mnie i mojemu dziecku parę okruchów chleba, który niesiesz!” – woła nieszczęśliwa. – „Ależ mylisz się, niewiasto – odpowiada patrycjusz – niosę tylko kamień, podjęty dla odpędzenia psów natrętnych”. Wtedy żebraczka przeklęła nielitościwego bogacza, a chleb rzeczywiście przemienił się w kamień.
W grobach kościoła spoczywają między innymi zwłoki dwóch radnych miasta, wysłanych w poselstwie do wielkiego mistrza krzyżackiego Henryka von Plauen, tego samego, który po śmierci Ulryka von Jungingen, poległego, jak wiadomo, w bitwie pod Grunwaldem 1410 roku, objął władzę najwyższą nad Zakonem i bronił oblężonego przez Jagiełłę Malborka. Otóż wysłańców tych, przybywających jako pośrednicy między królem polskim a Krzyżakami, Plauen zdradziecko zamordować kazał.
Na zakończenie rzeczy o kościele Maryjskim wspomnę jeszcze, że mylnym jest mniemanie nieświadomych, jakoby kolosalna wieża na tej świątyni była niedokończoną; owszem, ciężka, niezgrabna, tępo ucięta jej budowla odpowiada zupełnie stylowi innych zabytków z epoki panowania krzyżackiego. Według źródeł też archiwalnych nie było nigdy mowy o uwieńczeniu tej niby baszty szczytem wieżyczkowym; co najwyżej otrzymać miała blanki, na kształt okalających zamek malborski, a wykonania ich, dla braku może funduszów, zaniechano.
***
Ze wszystkich świątyń Gdańska najstarszym niezawodnie jest kościół dominikanów, o którym wspomniałem już przedtem, że zbudowany został około roku 1230 przez Świętopełka III księcia pomorskiego. Oryginalny bardzo jest szczyt tego gmachu, z 9-ciu otworami kołowymi i dość niezgrabną wieżą. Kościół, a raczej należący do niego obszerny klasztor, bywał nieraz widownią narad ludności, spiskującej przeciw zarządowi miasta, jak na przykład czasu sprzysiężenia demagoga gdańskiego Marcina Kogge, o którym wyżej była wzmianka. Roku 1577, podczas oblężenia miasta przez Stefana Batorego, rozhukane pospólstwo klasztor ten zdobyło i zrabowało. Zresztą nie ma tu nic cudniejszego uwagi. Zaznaczyć tylko jeszcze wypada, że z łona właśnie zakonu dominikanów, znanego z żarliwości religijnej, wyszedł gorliwy krzewiciel reformacji, Pankracy Klemme, czy Klein, którego później powołano do kościoła farnego Panny Maryi.
Klasztor pofranciszkański, do którego teraz się zwracamy, długo w gruzach spoczywał i dopiero przed 11-tu laty nadano mu postać taką, jaka przedstawia załączona rycina. Odbudowany w pięknym stylu gotyckim na zewnątrz wygląda okazale, z licznymi wieżyczkami w górze i ostrołukowymi oknami na piętrze dolnym. Część gmachu obrócono na gimnazjum tak zwane akademickie, refektarz na salę koncertową, krużganki zaś i piętro górne na muzeum miejskie. W salach dolnych tego zakładu mieszczą się liczne wykopaliska, rzadkie numizmaty, starożytne zbroje, szczególnej budowy sanie z XV wieku, prześlicznie rzeźbione szafy, drzwi i futryny okienne itp. Przyległy dział odlewów obejmuje w wybornych kopiach gipsowych reprodukcje najcelniejszych arcydzieł rzeźbiarstwa dawnego i nowszego. W galerii obrazów, pomieszczonej na piętrze, a zostającej pod kierunkiem światłego dyrektora, malarza Sy, ze szczególnym zajęciem oglądaliśmy prace zmarłej przed kilku laty w Kopenhadze rodaczki naszej, pani Bauman Jerichau, i Stryjowskiego.
Pracownia tego ostatniego, w której artysta przepędza zwykle tylko godziny przedpołudniowe, mieszka bowiem w willi własnej za miastem, znajduje się w tymże samym gmachu, na poddaszu; naturalnie więc korzystaliśmy ze sposobności, aby ją zwiedzić. Przyjął nas człowiek w średnim wieku, z wyrazem twarzy szczerym, serdecznym i przeprosiwszy w mowie Germanów, za nieład panujący w pracowni, wskazał nam miejsca. Rzecz szczególna: Stryjowski, mimo nazwiska czysto polskiego, nie umie ani słowa po polsku; sam siebie uważa za Niemca i mówiąc o swoim pochodzeniu, wyraża się dość naiwnie, że „może jego przodkowie byli niegdyś Polakami” – a jednak jakże on wybornie pojmuje typy nasze, z jak niezrównaną prawdą i charakterystyką oddaje postacie szlachty kontuszowej, flisaków i Żydów polskich! Doprawdy, nie narzucając Stryjowskiemu bynajmniej naszego pobratymstwa, twierdzę jednak stanowczo, że choćby się wyprzysięgał swej polskości, każdy jednak utwór jego i wyborem przedmiotu i wykonaniem dowodzi, że jest on kością z naszej kości i krwią z krwi naszej. Stali zresztą czytelnicy „Tygodnika” znają dobrze tego dzielnego malarza z kopii dzieł jego, które zamieszczaliśmy dość licznie, inne, obiecał nam przesłać, sam artysta.
W pracowni swej, urządzonej bardzo skromnie, lecz wygodnie, Stryjowski z uprzedzającą grzecznością (nowy dowód niegermańskiego pochodzenia) pokazywał i tłumaczył nam wszystko, wyciągając z kątów wykończone obrazy i stawiając je w świetle należytym. Stryjewski, wbrew panującej teraz modzie, nie maluje ani obrazów olbrzymich, ani miniaturowych á la Meissonnier; trzyma się miary średniej, ale starannie za to wykańcza rodzajowe swe utwory. Widzieliśmy u niego, między innymi, wdzięczny bardzo obrazek z przeszłości Gdańska. Dziatwa patrycjuszów miejskich przedrwiwa przybranego w kontusik chłopczyka, który jednak nic ucieka przed naciskającą go zgrają, lecz w butnej postawie, ujęty pod boki, zwraca się ku niej, jakby wyzywając do walki. Twarz chłopczyka, stającego sam jeden przeciw wielu, i cała jego postać niezmiernie jest sympatyczna. Górą tu Polak, choć twórca malowidła uchodzić chce za Niemca. Niezwykły urok poetyczny cechuje inne płótno. Młoda i śliczna flisaczka spoczywa w czółnie, przesuwającym się po kryształowej toni jeziora, i przegląda się w wodzie z zalotnym zadowoleniem. Rzecz pojęta może trochę za idealnie, ale pociągająca widza czarem mistrzowskiego wykonania.
***
O instytucjach naukowo-przemysłowych i o życiu towarzyskim Gdańska, po dwudniowym tylko pobycie, niewiele naturalnie powiedzieć można. Nadmienię więc tylko, że miasto, oprócz gimnazjów, posiada dwie szkoły obywatelskie, a nadto szkołę handlową i szkołę żeglarską wraz z obserwatorium.
Stosunki towarzyskie, jak wszędzie w miastach niemieckich lub zniemczonych, są prawie żadne; ograniczają się one na życiu knajpiarskim po zakładach piwnych i ogródkach, w którym kobiety chyba w święto biorą udział, pilnując przez tydzień cały gospodarstwa i dzieci. Rodzin ziomków naszych w ogólności jest niewiele, a i te zazwyczaj nie udzielają się sobie wzajem. Z jedna taką rodziną szczeropolską małe towarzystwo nasze zetknęło się bliżej. Był to dom państwa W. dwóch braci, utrzymujących w Gdańsku kantor komisowy, z których jeden żonaty jest z Kaszubką, kobietą nadzwyczaj ujmującą, i skromną, a przy tym wykształconą i biegle mówiącą po polsku. W całym też domu tym nie usłyszysz ani jednego słowa po niemiecku, począwszy od państwa, a kończąc na służbie i dzieciach, którym dano imiona Tadeusza, Zosi i Jadwigi. Przyjęto nas gościnnie i rozstaliśmy się jak dawni przyjaciele.
Z panem Edwardem W., który już dawniej oprowadzał nas łaskawie po ratuszu, giełdzie i kościołach, drugiego dnia po południu zwiedzaliśmy w pobliżu miasta góry Gradową i Biskupią (Hagelberg i Stolzenberg). Z ostatniej, jak wieść niesie, Stefan Batory podczas oblężenia przypatrywał się fortyfikacjom Gdańska. Widok stamtąd z jednej strony na miasto, z drugiej na urodzajne niwy powiatu kartuskiego, siedliska Kaszubów, jest cudowny.
Aby zwiedzić grób Gryglewskiego, wybraliśmy się przed wieczorem na cmentarz Św. Mikołaja. Niełatwo było dopytać się o cel poszukiwań naszych, nazwiska bowiem Gryglewskiego nikt tu nie zna; dopiero gdyśmy wspomnieli, że to ów malarz polski, który z ratusza na bruk się rzucił, żona grabarza pokazała nam mogiłę jego, wzniesioną nad podziemiem murowanym, ale w wielkim znajdującą się zaniedbaniu. Warto by troskliwiej zaopiekować się miejscem spoczynku tego, który tyle nam stworzył poematów kamiennych, wskrzeszonych siłą swego talentu. Kamień nagrobny, z odpowiednim napisem, kosztowałby niewiele, a mniej jeszcze piecza około odarniowania grobu i otoczenia go krzewami. Powinna by o tym pomyśleć młodzież polska w Gdańsku, powinni by pomyśleć także koledzy w Krakowie. Nieopodal wznosi się mogiła innego ziomka naszego, zmarłego w Gdańsku zasłużonego patrioty Röhra, którego wdowa mieszka obecnie w Sobotach (Zoppot).
Wspomniawszy o młodzieży polskiej, winienem jeszcze zaznaczyć, że wychowańcy miejscowych zakładów naukowych, oraz młodzież poświęcająca się zawodowi handlowemu, zawiązali w Gdańsku stowarzyszenie p. t. „Ogniwo”, celem wzajemnego wspomagania się i podtrzymywania swej narodowości. Świeżo właśnie stowarzyszenie to straciło prezesa swego, zacnego Michała Nowackiego, zmarłego tam w dniu 4 maja r. b., w wieku lat 29. Zwłoki jego, przy licznym współudziale ziomków, złożono na miejscu wiecznego spoczynku.
***
O milę zaledwie drogi od Gdańska leży nad jeziorem opactwo Oliwa, ze wspaniałym kościołem i byłym klasztorem cystersów. Fundował je i zakonnikami osadził Sobiesław książę pomorski w r. 1170, następca zaś jego, Sambor, fundację tę potwierdził i dochody opactwa pomnożył. Zwłoki obu tych władców i wielu innych książąt Pomorza spoczywają w tutejszym kościele. Burzone kilkakrotnie przez Prusaków, Krzyżaków i Czechów, opactwo oliwskie wkrótce zawsze dźwigało się z ruiny. Ostatnia klęska, jak o tym wyżej była mowa, spotkała je w r. 1577 od zbuntowanych gdańszczan, którzy kościół i klasztor złupili, a potem własnym kosztem zrządzone szkody naprawić musieli. Tu w r. 1454 Kazimierz Jagiellończyk spotkał się, z Kauntem królem szwedzkim, z państw swych wygnanym; tu Zygmunt III, przybywszy w r. 1587 ze Szwecji, pacta conventa podpisał; tu wreszcie w roku 1660 zawarty został smutny w skutkach dla Polski pokój ze Szwedami i elektorem brandenburskim, mocą, którego Jan Kazimierz odstąpił Inflanty z Rygą i uznał zarazem niezawisłość Prus Książęcych.
Stronę malowniczą Oliwy i czarującego jej ogrodu opisaliśmy już w roku zeszłym, w korespondencji z Sobót; teraz więc nadmieniamy tylko, że ogród ten założył i wzniósł w nim pałac wspaniały jeden z opałów cysterskich, Jacek Rybiński. Dziś ogród i pałac przeszły na własność rodziny Hohenzollernów.
Wejdźmy jednak na chwilę jeszcze do kościoła. Nad nami majestatyczne sklepienie kamienne, wsparte wysmukłymi filarami. Wkoło czterdzieści ołtarzy do cichej wzywa cię modlitwy; a gdy zagrzmią organy, jedne z największych na świecie, czujesz się potęgą tonów przeniesionym jakby w sfery nadziemskie. Właśnie podczas pobytu naszego w Oliwie, zjechał tam był z Gdańska, na prośbę towarzystwa polskiego bawiącego w Sobotach, znakomity organista Hoffman. Około stu osób, mimo ulewy przybyłych koleją i powozami, w uroczystym nastroju zajęło rzeźbione ławki nawy środkowej. Wtem, ręką mistrza dotknięte, odezwały się organy, naprzód miękko, łagodnie, w regestrze fletowym; potem coraz głośniej, coraz nawalniej do chóru wspólnego wtrącały się głosy gromkie, aż wreszcie huczącym potokiem zlały się na nas misterne kombinacje kontrapunktowe, by znów pod koniec przejść w tony tkliwe, minorowe. Trwało to blisko pół godziny: kobiety płakały, mężczyźni byli rozrzewnieni. Doprawdy, dla samych tych organów warto przyjechać do Oliwy. Z zebranej naprędce między obecnymi składki, zaspokojono koszta miejscowe, a ponieważ zacny pan Hoffman za trud swój artystyczny żadnego przyjąć nie chciał wynagrodzenia, więc podziękowawszy mu serdecznie za sprawioną nam ucztę duchową, pozostałą resztę posłaliśmy do Poznania, na fundusz żelazny tamecznego teatru polskiego.
***
Na zakończenie tego szkicu pobieżnego, niemającego żadnej pretensji do wyczerpania tak bogatego przedmiotu, rzućmy raz jeszcze okiem poza siebie.
Nazwałem Gdańsk we wstępie Wenecją północy, a przyrównanie to każdy, kto spojrzy na okolicę miasta ze szczytu góry Karolowej, w części przynajmniej uzna za usprawiedliwione. Uroczy wieniec wzgórz, pokrytych zielenią; majestatyczna rzeka, dźwigająca na swym grzbiecie okręty parowe i żaglowe, obok mnóstwa statków pomniejszych; dalej po jednej stronie niezmierzone wzrokiem sinozielone zwierciadło morza, po drugiej, przy ujściu Wisły, grzbiet lesisty, okalający wybrzeża Bałtyku cienistą zatoką; rozsiane między tym wszystkim powabne wille; nieopodal wspaniały klasztor oliwski, a w odleglejszej perspektywie Soboty, z ruchliwym ich życiem kąpielowym – oto cechy, które nie w szczegółach zapewne, lecz w ogólnym wrażeniu przywodzą na myśl królową Adriatyku.
Ale i pod innym jeszcze względem Gdańsk ma pewne powinowactwo z prastarą Wenecją. Jednemu i drugiemu miastu głos przeznaczenia przesyła groźne memento o znikomości chwały ziemskiej. Gdańsk, piękna ta ruina czasów średniowiecznych, podobnie jak Wenecja, nigdy już nie będzie i być nie może tym, czym był niegdyś. Wprawdzie pałace jego nie rozsypują się w gruzy, a okna ich nie są zabite deskami; wprawdzie nie suszy się tu bielizny na cudnie rzeźbionych gzymsach. Pomniki dawnego bogactwa i dawnej sztuki zachowane są jako tako i wszystko wygląda jeśli nie wspaniale, po patrycjuszowsku, to przynajmniej porządnie, po mieszczańsku, bo na to miasto posiada dość jeszcze środków; ale wszystko to jest już tylko sprawą honoru, sprawą pietyzmu, a stare domy średniowieczne, zdolne wytworną architekturą, ze stropami strojnymi w kasetony i rzeźby, ze schodami kamiennymi, tak kunsztownie zbudowanymi, że oko nimi dość nacieszyć się nie może, sprzedają się dziś po 15 do 20-tu tysięcy marek. Gdy wreszcie z „Langebrücke” rodzaju pomostu drewnianego wzdłuż Motławy, spojrzymy na ruch tam panujący, na ogorzałe twarze flisaków i majtków, w których bujniejsza nieco wyobraźnia widzieć może gondolierów weneckich – wtedy złudzenie staje się zupełnym i zdaje nam się, że jesteśmy na riva dei Sclavoni.
Pragnąłbym jeszcze wspomnieć nieco obszerniej o wycieczce naszej do Weichselmünde, gdzie rodzina rzek naszych wlewa się do morza, o kanale zwanym „Neufahrwasser” osłoniętym bateriami, w którym mnóstwo okrętów stoi na kotwicy, o smukłej latarni morskiej z żelaza, z której szczytu rozległym napawaliśmy się widokiem, i o wielu, wielu innych przedmiotach; ale czas już przerwać te pogadankę, i tak przydługa może na ramy „Tygodnika”.
Żegnamy cię więc, stary grodzie pomorski, długoletni towarzyszu doli i niedoli kraju! Czy jeszcze kiedy cię zobaczę, to Bogu tylko wiadomo.